Maggie Wyd. WAM
Logo źródła: WAM Charles Martin / Wydawnictwo WAM

Wybudzona ze śpiączki Maggie, stara się powrócić do aktywnego życia. Trauma związana z utratą pierwszego dziecka i ogólne wycieńczenie zmniejszają jej szanse na macierzyństwo. Starania o adopcję także kończą się fiaskiem. Czy Stylesowie mogą liczyć na kolejny cud?


Usłyszałem to, zanim jeszcze wzeszło słońce. Centymetry od mojej twarzy. Zabrzmiało jak odgłos krakersa ciągniętego przez mysz po drewnianej podłodze. Parę sekund później brzmiało już niczym strojąca się właśnie sekcja instrumen­tów dętych orkiestry symfonicznej. To znowu niemal jak kot mruczący leniwie na słońcu. I w końcu niczym kobieta, któ­ra przez wiele miesięcy wcześniej znajdowała się w śpiączce, a teraz odzyskiwała utracone w tym czasie napięcie w mięśniach krtani.

Był to jeden z moich ulubionych dźwięków - dźwięk słodkich snów, zadowolenia, dźwięk mojej żony tuż obok mnie - dźwięk śpiącej Maggie. W tym akurat momencie znajdowała się na wdechu, chrapiąc jak marynarz. Leżałem z zamkniętymi oczami, udając, że śpię, słuchając i uśmiecha­jąc się, ponieważ pewnie by umarła, gdyby się o tym dowie­działa. Ja nie chrapię! Bezwiednie dopasowałem swój oddech do jej oddechu, starając się wciągać powietrze wystarczająco głęboko i wydychać odpowiednio wolno.

DEON.PL POLECA

Księżyc wypełniał nasz pokój szarobłękitną poświatą, informując mnie, że jest w pełni. Sprawiał wrażenie, jakby obsypywał Maggie gwiezdnym pyłem. Przyglądałem się jej, leżącej tu i spijającej mleko z Drogi Mlecznej. Przez więk­szość nocy rzucała się na łóżku niczym ryba na piasku; póź­niej, w miarę jak zbliżał się poranek, uspokajała się nieco, wyciągając na wznak. Obecnie leżała na łóżku z ramionami rozłożonymi tak, jakby za chwilę miała wykonać na śniegu orła, okupowała wszystkie rogi, widać, że przywykła do po­siadania łóżka na wyłączność. Mój lewy policzek wystawał prawie cały ponad krawędź materaca i nie okrywał mnie ani kawałek kołdry, ale nie dbałem o to nawet odrobinę. Niech mnie kule biją, gdybym kiedykolwiek miał mieć coś prze­ciwko temu. Jej stopy mówiły mi, że miała na nich skarpety, szyja, że użyła Eternity, a ramiona, że miała w nich mnie.

Cały świat był teraz na swoim miejscu.

Około czwartej nad ranem Maggie przesunęła się na brzeg łóżka, potem się przeciągnęła jak nasz pies Blue, a na­stępnie opasała mnie niczym ośmiornica. Gdy już znieru­chomiała, spowiła mnie mackami swoich włosów. Sięgały jej znacznie za ramiona. Długie i lśniące, jakby stworzone do reklamy szamponu. Moje, z powodu nadchodzących letnich upałów oraz długich godzin, które pewnie spędzę na siedze­niu traktora, przystrzyżone były stosunkowo krótko, przez co wystawiałem kark na słońce, kurz oraz piasek. Gdy Maggie je obcinała, pokiwała głową z aprobatą, przypominając mi, że mojemu dziadkowi również by się to podobało.

Przysunęła swój nos do mojego, a jej oddech wypełniał moje płuca przed lub po tym, jak mój wypełniał jej. Pierś Maggie unosiła się i opadała w spokojnym rytmie, a jej skóra była ciepła. Zabezpieczając się przed zmianą pozycji, zarzu­ciła swoją prawą nogę tuż obok mojej, niczym kotwicę, obję­ła mnie prawym ramieniem niczym cumą, a potem wsunęła rękę pod materac niczym śledzia od namiotu.

Niechętnie uwolniłem się z tych więzów. Naciągnąłem kołdrę z powrotem na jej nagie ramiona, odgarnąłem włosy za ucho i skierowałem się do kuchni, aby nastawić ekspres. Blue podążył za mną, wyciągnął się i stanął przy drzwiach wyjściowych, napierając nosem na zasuwkę. Wiedział, jak ją otworzyć, ale przy Maggie zrobił się leniwy i liczył teraz na mnie z wyrazem oczekiwania. Spojrzałem na niego, a on spuścił po sobie uszy. Wskazałem w kierunku sypialni.

- Hej, stary - rzuciłem cicho - to ona była w śpiączce. Nie ty. Sam sobie otwórz.

Blue zaskomlał, naparł nosem na zasuwkę i zniknął przed domem.

Gdy ekspres do kawy zakasłał i zaterkotał - wydając słod­kie odgłosy mojego uzależnienia - wyszedłem na werandę. Ponad sobą miałem czyste niebo, przede mną natomiast rozpościerała się sceneria mojego życia. Sądząc po grubych, czarnych kształtach na tle rozjaśniającego się nieboskłonu, sporo indyków przysiadło na gałęziach drzew, które ciągnęły się wzdłuż rzeki i wznosiły nad grobem naszego syna. Nie mogłem tego dojrzeć, ale jeżeli ze światem nie stało się coś naprawdę złego, za tymi drzewami w ciszy płynęła rzeka, napełniając ziemię - a przynajmniej większość Południowej Karoliny - życiem.

Przed sobą miałem rzędy kukurydzy. Patrząc na nie, od­niosłem wrażenie, że to milczący wartownicy o wzroście metr osiemdziesiąt, kołyszący się w rytmicznym wojsko­wym unisono przy cichym szepcie wiosennej bryzy. Gdy mój wzrok przywykł już do światła, tysiące czarnych cieni rzuca­nych przez kukurydziane łodygi machało ku niebu swoimi smukłymi rękami. Papa powiedział mi kiedyś, że farmerzy są niczym dyrygenci chóru, który występował dla nieba. Potrzebowałem paru lat i wielu setek godzin spędzonych na traktorze, aby zrozumieć, co miał na myśli.

Z miejsca na werandzie prawie mogłem dojrzeć słowa wypisane na mosiężnej tabliczce ukrytej pod różami - wyraz mojego uznania dla OGRÓDKA ROKU Maggie. Wpatry­wałem się i kręciłem głową, uśmiechając się do swoich myśli teraz, gdy czas śpiączki był już za nami. Coś, czego kiedyś nie byłem pewien, ponownie do mnie wróciło.

Oznaki, że Maggie żyła, oddychała i była tu z powro­tem, rozprzestrzeniły się po naszym domu niczym angielski ogród. Kamelie, róże, gardenie, wisteria, irysy, anturium, agapant, a nawet orchidee zakwitły na każdym kawałku ziemi, którego nie porosła trawa ani nie zajmowały weranda, chod­nik albo budynek.

Zaciągnąłem się powietrzem i podszedłem do krawędzi werandy, spoglądając ponad rzędami bawełny, które wyrosły puszyste i pękate. Był maj, a oznaki kwitnienia miały się po­jawić dopiero pod koniec czerwca. Ale - jak wszystko w ży­ciu - zależało to od deszczu. Choć sięgały obecnie do pasa, miały być ostatnimi roślinami, które ukażą swoje barwy. I nie mam na myśli kłębków bawełny, lecz małe, białe kwiatki, które pojawiają się tuż przed samą bawełną, zapowiadając całemu światu, że przybywa białe złoto, że wiosna już za na­mi, że nadeszło lato i zaraz zacznie się ciężka praca. Sądząc po pączkach, mieliśmy jeszcze przed sobą parę tygodni.

Podskoczyłem, chwyciłem się deski zadaszenia werandy i stałem tak, wisząc i kiwając się na balustradzie. Spogląda­łem na bawełnę - gotową, by wytrysnąć i pomalować świat na biało - zachwycając się swoim życiem. Zdumiewał mnie każdy dzień mojej egzystencji. Podciągnąłem się kilka ra­zy, przypomniałem sobie, że nie jestem już tak młody jak kiedyś, zeskoczyłem, obszedłem róże, a potem zanurzyłem się w bawełnę, przechadzając się pomiędzy rzędami. Torebki nasienne chłostały mnie po udach, a piaszczysta gleba prze­ciskała się pomiędzy palcami moich stóp, przynosząc wspo­mnienia Charlestonu i miesiąca spędzonego na plaży. Spoj­rzałem w górę, zamknąłem oczy - a gwiazdy wciąż świeciły mi w głowie - wyrzuciłem ramiona na tle niebios i wciągną­łem w płuca noc, wdychając zapach pastwiska - farmerski przysmak.

Pośród mieszków z nasieniem, pośród wielu różnych kwiatów rozświetlających dom oraz uśmiechu, który poja­wiał się codziennie na twarzy Maggie, obchodząc budynek, zauważyłem obecność niezwykłego, starego, niewidzialnego przyjaciela. Wyprowadził się stąd tuż przed porodem, ale gdy tylko usłyszał, że wróciła, wrócił także i on. Powrócił nie­spiesznie - jakiś przebłysk tu, jakiś dźwięk tam. Był już od tygodnia, kiedy udało mi się w końcu zajść mu drogę w rogu stodoły. Gdy poprosiłem go, aby został, przeniósł swoje rze­czy nad wentylator pod sufitem i pościelił sobie tam pośród desek.

Chciałem, aby się zadomowił, ponieważ przyniósł ze so­bą zapach gardenii oraz kwitnienie magnolii, gorące kąpie­le, zimny pot i śmiech do rozpuku. Regularnie stepował na dachu, śpiewał w deszczu, po całych nocach słuchał Deana Martina oraz Franka Sinatry i śmiał się przy każdej nadarzającej się okazji. Każdego dnia sfruwał spod desek lub wentylatora pod sufitem, skąd napawał się nagłą zmianą i opadał na ramię Maggie. Dość szybko zaczął podążać za nią wszędzie. I bardzo dobrze.

Wróciłem do domu, przystawiłem nos do szyby i wpatry­wałem się w nią, wyciągniętą na łóżku nieopodal mnie. Jej gałki oczne poruszały się pod powiekami tam i z powrotem, a prawy palec wskazujący wyglądał tak, jakby wodziła nim po mapie.

To prawda, życie wyrzuciło nas na zakręcie, ale tylko śmierć mogła zdusić w niej pragnienie dziecka. Świadczył o tym sposób, w jaki przemalowała pokój dziecinny, to, jak wodziła palcami po śladach ząbków na poręczy używanego łóżeczka, jak kładła mi dłoń na ramieniu w środku nocy, gdy według jej kalendarzyka nadchodził właściwy czas.

Sądzę, że była jak większość kobiet. Maggie marzyła o urodzeniu dziecka, o podnieceniu, aby dotrzeć do szpi­tala na czas, o odmierzaniu przerw pomiędzy skurczami, o tym, że trzymam na kolanach jej głowę i pomagam liczyć. O spoglądaniu ponad nabrzmiałym brzuchem na twarz lekarza oczekującego na pojawienie się główki naszego ma­leństwa u wylotu kanału pochwowego. Pomimo bólu, potu oraz krwi marzyła o tym, aby usłyszeć jego lub jej pierwszy płacz, o tym, aby podano jej niemowlę z jeszcze nieodciętą pępowiną, o tym, aby zobaczyć, jak ją odcinam, i w końcu o przytuleniu go do swojej bijącej piersi, o jego oddechu, o tym, aby poczuć, jak oddycha, jak ssie i muska ją swoimi malutkimi, pomarszczonymi - stworzonymi na podobień­stwo Boskich - palcami. Marzyła o widoku jego otwartych oczu i byciu pierwszą osobą, którą ono zobaczy. Marzyła o tym, aby potrzebować i być potrzebną oraz aby dawać bez cienia egoizmu coś, w czym była dobra.

Ja jednak wiedziałem, że ona, moja złożoność w prosto­cie, i owo marzenie musiały jeszcze poczekać. Choć marzyła o wyciągnięciu mokrego, pokrytego śluzem i białawą pastą dzieciątka - które bez wątpienia wyglądało na bardzo po­dobne do mnie - przed swoją spoconą, zarumienioną pierś i podaniu mi go - o przesłaniu go poprzez przestrzeń oraz czas i umieszczeniu w moich drżących ramionach. Marzyła o widoku mojej twarzy, rozpromienionej podczas kołysania syna lub córki, którym daliśmy życie - przekazaniu mi tej części siebie, po raz drugi.

Dla mnie także pragnienie posiadania dziecka z cza­sem stało się silniejsze. Maggie zasiała ziarno, podlewała je, a później czekała. Po raz pierwszy uznałem je za moje własne pragnienie, odrębne od tego jej pragnienia, jakieś dwadzieścia miesięcy temu. To było w chwili, gdy złoży­łem trumnę z moim synem do ziemi nad rzeką pod dębem. Dziwne i nieznane mi uczucie. Coś nieoczekiwanego. Nie wiedziałem, co z nim począć.

Tak, czułem się winny - który rodzic nie czułby się w ten sposób - ale wiedziałem także, że chcę spróbować raz jesz­cze. Chciałem zostać tatą i chciałem, aby Maggie została mamą. Chciałem, abyśmy dzielili ze sobą wzloty i upadki, trudne i ciężkie chwile. Chciałem zbudować razem z synem lub córką domek na drzewie, ćwiczyć łapanie piłki basebal­lowej, chodzić na plażę i budować zamki z piasku, siłować się, wędkować, uczyć go, jak się gwiżdże, jak prowadzi się traktor, a swoją córkę, i owszem, chciałem poprowadzić do ołtarza.

Uchyliłem drzwi wejściowe i wsunąłem się do środka. Przeszedłem na palcach przez hol, ale deski w podłodze i tak zatrzeszczały, usiadłem na swoim krześle, zamknąłem za sobą drzwi i chwyciłem za ołówek. Pojedyncza żarówka zwisała z sosnowego sufitu, dyndając na zdezelowanym ka­blu około pół metra nad moją głową.

 

Pomieszczenie służące mi za gabinet do pisania było po obu bokach dokładnie o dziesięć centymetrów szersze ode mnie samego i gdy przysuwałem krzesło do dolnej półki, drzwi po prostu zatrzaskiwały się za mną. Przybierałem swo­ją pozycję do pisania, opierając głowę na lewej ręce i trzyma­jąc ołówek w prawej.

Odkąd Maggie się przebudziła, ja...

Zaraz. Zaczekaj.

Słowa: Odkąd Maggie się przebudziła, wciąż brzmią dla mnie niesamowicie. Za każdym razem, gdy je wypowiadam, wydaje mi się, że chmury powinny się rozstąpić, powinna wysunąć się zza nich ogromna mosiężna trąba, a Bóg powi­nien dać mi pięć minut, abym zadął w nią ile sił w piersiach i przygotował świat na słowa, które mam wykrzyczeć: Hej, świecie! Maggie przebudziła się ze śpiączki!

Przede mną leżało trzysta stron dylematu. Maggie po­prosiła mnie, abym napisał swoją historię. I tak zrobiłem. Od chwili, gdy 15 sierpnia umarł nasz syn, aż do momentu, gdy przebudziła się w dzień Nowego Roku - jakieś siedemna­ście miesięcy temu. Moje spocone dłonie spoczywały teraz na kartkach, podczas gdy w moim wnętrzu toczyła się wojna. Wpatrywałem się w słowa i wiedziałem, że przedstawione obrazy mogły na nowo otworzyć rany, które nie zdążyły się jeszcze zabliźnić. Wiedziałem również, że otwarcie tych ran na nowo mogło wzmóc poczucie odpowiedzialności, które­go jeszcze nie wyraziła, ale które wypisane miała na całej twarzy za każdym razem, kiedy nie udawało nam się o tym porozmawiać.

Z drugiej strony jednak, nigdy jej w niczym nie okłama­łem i przede mną rysowały się dwie możliwości.

Rozwodniona, ocenzurowana wersja, leżąca po lewej wy­starczała, aby zaspokoić jej potrzebę wiedzy, a jednocześnie pozwalała oszczędzić jej wersji nieocenzurowanej, zawiera­jącej wszystkie drastyczne szczegóły. Wersja po prawej była historią prawdziwą, tą, którą napisałem dla siebie samego, wersją reżyserską - ta mogła zranić ją do żywego, ponieważ zawierała wszystkie moje wątpliwości i lęki. Napisałem ją, ponieważ coś głęboko we mnie domagało się, abym oczy­ścił swą duszę ze wszystkich tajemnic, które w niej zalegały, dając wyraz dyskusjom, które prowadziłem sam ze sobą, ale nigdy nie wypowiedziałem ich głośno.

Wątpliwości były oczywiste: gdy opowiadałem jej o poro­dzie i o naszym synu, który nie wydał z siebie nawet pisku, nie wspomniałem o jej własnym krzyku lub o sobie, skur­czonym w kącie w kałuży krwi, podczas gdy lekarze starali się zaleczyć rany w jej ciele. Gdy opowiadałem jej o pogrzebie, śpiewającym Amosie i świecącym słońcu, nie mówiłem o trumnie, którą trzymałem pomiędzy kolanami, po tym jak odebrałem ciało z kostnicy, ani o tym, że razem z nim za­kopałem pluszowego misia, ani o tym, że każdego dnia od tego wydarzenia aż do momentu, kiedy się przebudziła, ża­łowałem, że Amos nie złożył mojego syna do grobu razem ze mną.

Gdy opowiadałem jej o ogniu, który wznieciłem na polu kukurydzy, nie wspomniałem o bliźnie na ramieniu i nie wy­jaśniłem, skąd się tam wzięła. Gdy opowiadałem o oglądaniu razem z Bryceem filmów dla zabicia czasu, nie wspomnia­łem, że były i takie noce, kiedy nie mogłem później wsiąść za kółko. A kiedy opowiadałem o tym, jak wyciągałem Amosa i Amandę z rowu w ową oblodzoną, śnieżną noc, nie wspo­mniałem o tym, że stojąc pośród lodu i śniegu, wykrzykiwa­łem na Boga, potrząsając pięścią w stronę niebios i prowo­kując Go, aby zesłał na mnie karę. Ani o tym, że gdy tak się nie stało, żałowałem, że tego nie zrobił.

W wersji dla Maggie opowiedziałem jej o pobycie w szpi­talu, o tym, jak przy niej siedziałem i z nią rozmawiałem. Mówiłem o tym, że przez większość nocy, gdy na korytarzach panowała cisza, masowałem jej nogi, aby wspomóc cyrkula­cję krwi. Nie wspomniałem o tym, że chociaż fizykotera­peuta stwierdził, iż dziesięć minut w zupełności wystarczy, ja często masowałem ją całymi godzinami. I nie powiedzia­łem, że gdy Amanda przychodziła codziennie, aby zmienić jej piżamę, pomagałem, aby móc ujrzeć moją żonę, dotknąć jej skóry i poczuć jej ciepło. Nie opowiedziałem o tym, jak ją kąpałem, nakładałem skarpety na jej zmarznięte stopy, trzy­małem za rękę pod kołdrą. Nie mówiłem też o tym, że przy­suwałem krzesło w pobliże łóżka i szeptałem jej do ucha:

- Proszę, wróć do mnie.

I nie powiedziałem jej o tym, że w końcu, z tego powo­du czy innego, doszedłem do stanu, w którym nawet gdyby już nigdy się nie przebudziła, mógłbym żyć bez niej. Teraz owo wspomnienie, zdolność do bycia samemu wydawały się być może największą z możliwych zdrad. Wpatrywałem się w swoją pracę i przypomniałem sobie coś, co pewnej nocy powiedział mój dziadek:

- Problem z mydleniem komuś oczu jest jeden. Wpływa na całe życie.

Gdy w końcu zebrałem się na odwagę, oba rękopisy le­żały, pokrywając się kurzem. Skończyłem tydzień wcześniej, ale zajęło mi to aż tyle czasu, aby zebrać się w sobie do zro­bienia tego, co miałem teraz zrobić. Odepchnąłem się nie­co od biurka, ułożyłem kartki równo i owinąłem wersję dla mnie w plastikową torebkę na zakupy. Ukląkłem na podło­dze, rozłożyłem scyzoryk i podważyłem jedną z desek skry­wającą pudełko na kosztowności, w którym Papa zwykł cho­wać biżuterię Nanny, gdy wyjeżdżali na wakacje. Wyjąłem je, odkurzyłem i otworzyłem zamek. Trzymałem w nim nasze akty urodzenia, akt notarialny domu oraz ważne pamiątki. Teraz do pudełka złożyłem rękopis, zamknąłem wieczko i całość wsunąłem z powrotem w bezpieczne miejsce.

Pośliniłem palce, aby nie sparzyła mnie żarówka, i wykrę­ciłem ją, czemu towarzyszył syk śliny na szkle. Wszedłem do naszej sypialni i oparłem się o framugę. Przyglądałem się żonie śpiącej bez tej swojej zmarszczki na czole i bez oznak cierpienia. Podszedłem na palcach do łóżka i delikatnie odgarnąłem jej włosy jak u Audrey Hepburn z oczu niczym u Bette Davis. Ukląkłem obok i wpatrywałem się w nią. Jeżeli miała jakieś pojęcie o tym, że tu byłem, nie okazywała tego.

Szepnąłem: - Maggie - i czekałem. Bez reakcji. Szepną­łem jeszcze raz. W końcu dotknąłem jej policzka i powie­działem: - Kochanie? - Strzepnęła moją dłoń jak komara i rzuciła się na drugą stronę łóżka, jakby w tamtym miejscu nie gryzły insekty. I wtedy zrobiłem coś, czego nie robiłem nigdy wcześniej. Okłamałem ją. Położyłem wersję dla niej na jej szafce noc­nej, a obok postawiłem kubek z kawą. Maggie wstawała kie­dyś wcześnie, ale od czasu swojego przebudzenia ze śpiączki jej zegar biologiczny się zresetował. Teraz z lubością spała aż do dziesiątej trzydzieści. Wiedząc o tym, byłem raczej pew­ny, że do tego czasu kawa zrobi się zimna, czyli będzie taka, jaką lubiła.

Włożyłem dżinsy i kapelusz, upewniłem się, że mój ga­binet jest zamknięty, i wsunąłem się w swoje kowbojskie bu­ty. Później wskoczyłem na traktor i opuściłem bronę aż do samej ziemi. Setki razy widziałem, jak robi to mój dziadek. Przy lekkiej bryzie chłodzącej twarz obróciłem się na sie­dzeniu, zobaczyłem głębokie bruzdy i przypomniałem sobie, co jeszcze powiedział mi kiedyś Papa. Pamiętam, jak w jed­nej ręce trzymał scyzoryk, czyszcząc sobie paznokcie drugiej dłoni.

- Dziwna jest ta praca na farmie... - Wskazał końcem ostrza ponad pole. - Aby wyrosło coś nowego, trzeba zaorać ziemię i pozbyć się pozostałości starego zasiewu. Myślę, że gdyby ziemia potrafiła mówić, powiedziałaby nam, że nie bardzo jej się to podoba. - Wzruszył ramionami. - Ale takie jest życie. Przeszłość użyźnia przyszłość. - Zatrzasnął ostrze, wsunął scyzoryk do kieszeni z przodu spodni i wpatrywał się we mnie wzrokiem bez wyrazu. - Problem polega na tym, że lubimy o tym zapominać.

Charles Martin, Maggie, Wydawnictwo WAM, 2010

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Maggie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.