Zuzanna Radzik: na wiele lat straciłyśmy swoje prawo do Kościoła

Zuzanna Radzik: na wiele lat straciłyśmy swoje prawo do Kościoła
(fot. Wolfgang Schmidt)
Logo źródła: Magazyn Kontakt Hanka Nowicka

"Nie ma żadnego naturalnego forum dla kobiet, aby mogły mówić i być wysłuchane. Dostajemy czasem prawo głosu, ale dopiero po odpowiedniej selekcji przeprowadzonej przez mężczyzn zarządzających debatą. Dobrane tak, aby nie powiedzieć nic, co by ich drażniło" - mówi Zuzanna Radzik.

Hanka Nowicka: Jesteś autorką rewolucyjnej, bo pierwszej tak poważnej na polskim rynku, książki katolicko-feministycznej "Kościół kobiet". Tam grzmiałaś rewolucyjnie, tu pochylasz się ze zrozumieniem nad Pawłem. Tam zagrzewałaś do buntu, tutaj tłumaczysz kontrowersje w Piśmie Świętym. Skąd ta nagła zmiana klimatu?

Zuzanna Radzik: Zdecydowałam się na bardzo klasyczny ruch w teologii feministycznej - na przypomnienie ważnych postaci kobiecych w historii Kościoła. Inspirujących nie tylko w sensie religijnym, ale również ze względu na religijne przywództwo, a przynajmniej odpowiedzialne i poważne traktowanie swojej roli w Kościele.

Wpisujesz się w to, co Elisabeth Schüssler Fiorenza nazywa hermeneutyką przypominania?

Chciałam, żeby "Emancypantki" stanowiły inspirację dla kobiet. Można mieć siłę sprawczą w Kościele, tak jak Lidia, która regularnie gości współwyznawców w swoim domu. To się naprawdę działo - kobiety brały odpowiedzialność za wspólnotę. A Dzieje Apostolskie i Listy św. Pawła dostarczają na to dowodów. Nie musimy wymyślać naszej roli na nowo. Feminizm ma już swoje korzenie w chrześcijaństwie. I ma również swoje bohaterki.

Można powiedzieć, że spisałaś feministyczną hagiografię?

Opowiadam o postaciach ważnych dla mnie osobiście. Historie Febe, Junii, Pryski, Marii z Magdali czy Tekli są fascynujące. Tymczasem ich imiona zazwyczaj stanowią tylko przypis do studiów patrystycznych. Moje koleżanki ze studiów teologicznych o większości opisywanych przeze mnie kobiet nie słyszały. Nawet o gronie Rzymianek z Awentynu: Marceli, Pauli, Eustochium i innych, które w IV wieku były prekursorkami studiowania Pisma. Wiemy to dzięki wzmiankom o olbrzymim zbiorze korespondencji między nimi a Hieronimem.

DEON.PL POLECA



Korespondencji, która się niestety nie zachowała.

Listy biblistek między sobą oraz ich listy do Hieronima nie przetrwały do naszych czasów, ale przetrwały te pisane przez samego Hieronima. To z nich dowiadujemy się, jak zaawansowane były studia biblijne tego kręgu kobiet. To jest genialna historia dla dziewczyn, które chcą studiować Pismo Święte. W Polsce wciąż nie czuć na to przyzwolenia. Kobiety kryją się w drugim rzędzie wykładowców, podczas gdy mogłyby być w pierwszej lidze.

Trudno o śmiałość wśród kobiet, gdy słyszą wszędzie powtarzane słowa Pawła: "Żony, bądźcie poddane mężom, jak przystało w Panu", "Mężowie, miłujcie żony i nie okazujcie im rozjątrzenia".

Problem z Pawłem polega na pewnym paradoksie. Paweł jest trochę raptusem, który w eschatologicznym porywie, spiesząc się, próbuje opowiedzieć wszystkim, że teraz przyszedł ten ostateczny czas, w którym narody będą chwaliły Boga Izraela. I nie ma czasu na zadbanie o szczegóły. A już na pewno nie ma czasu na rozpętywanie rewolucji społecznej.

Odejdźmy na chwilę od kwestii kobiet: widać to przy temacie niewolników. Paweł nie mówi swoich braciom i siostrom "To teraz uwolnijcie swoich niewolników". On mówi: "Traktujcie ich jak równych sobie, jak braci". Zmiana, sama w sobie rewolucyjna, ma zachodzić w stosunkach międzyludzkich, ale niekoniecznie w prawie, formalnie. Podobnie ma być w relacjach damsko-męskich. Paweł nie chce, żeby chrześcijanie przekraczali normy społeczne, bo tym samym zbytnio zwracaliby na siebie uwagę władz cesarstwa.

Cesarstwa Rzymskiego, ogromnego organizmu politycznego, którego głównym spoiwem poza podbojami militarnymi była kultura.

Tak. Dlatego choćby Paweł do Koryntian pisze, w jaki sposób kobiety mają się nosić.

"Osądźcie sami, czy wypada, aby kobieta z odkrytą głową modliła się do Boga" (1 Kor 11,12-16).

Kobieca głowa odkryta, czyli nieufryzowana, kojarzyła się wówczas z egzotycznymi ruchami religijnymi, które władze cesarstwa pilnie obserwowały. Paweł nie chciał w tych okolicznościach wysyłać niepokojącego sygnału do Rzymu. Zależało mu na pokazaniu, że chrześcijanie to porządni rzymscy obywatele. W sumie to zrozumiała strategia, jeśli pomyśleć, że cały ruch jest wtedy dość malutki i ma dopiero dwadzieścia lat.

Cesarz wysyłał swoich szpiegów w szeregi różnych sekt i religijnych stowarzyszeń.

Dlatego ryzyko postrzegania chrześcijan jako potencjalnych rebeliantów, którzy szykują wielką rewolucję społeczną, było zbyt duże. Ale później działo się jeszcze gorzej. Państwo przechodziło kryzys demograficzny, więc zabiegano o dobre relacje rodzinne, a presja tradycji była jeszcze silniejsza. Chodziło między innymi o uporządkowanie życia wdów i kwestię ich ponownego wychodzenia za mąż. Stąd uczniowie Pawła, czyli autorzy późniejszych Pawłowych listów, mieli tyle do powiedzenia na temat kobiet i ich powinności.

Między innymi to, że póki kobieta nie skończy sześćdziesięciu lat, nie może pozostać wdową, musi wyjść ponownie za mąż?

Każda kobieta musiała być w systemie. Nie chodziło tylko o demografię i przymus rodzenia dzieci, ale też o bycie w zwartej i przewidywalnej strukturze społecznej.

W książce przywołujesz argumenty, które brzmią bardzo współcześnie, jakby żywcem przeniesione z przemówienia ministra na temat polityki prorodzinnej.

Mnie szczególnie ciekawi ten moment zaostrzenia kursu. Paweł na początku wychodził z łagodnych pozycji, ale już jego następcy dokręcają śrubę i upominają kobiety, aby wiernie przestrzegały ówczesnych norm. To wpływowe grono wprowadza Kościół w kulturę rzymską, w pełni akceptując jej zasady, i dowozi je nam do dzisiaj, 1900 lat później. Mówimy dziś: "To jest chrześcijaństwo". Kościół najpierw nabrał bagażu i dzisiaj nie pozwala nam go porzucić. Mówi, że nie należy się dostosowywać do realiów świata, tylko do uniwersalnych wartości, które sam niesie. A przecież to on dostosował się do realiów u samego początku.

Kosztem kobiet, jak jasno pokazujesz.

Oczywiście. Ale zaostrzenie rygoru wobec kobiet, które następuje w II wieku po Chrystusie, nie pozostaje bez echa. To wtedy popularne stają się apokryficzne "Dzieje Pawła i Tekli", tekst, który prawdopodobnie powstał w kręgu wdów - wyraźny ślad żalu i buntu wobec ukrócenia wolności kobiet w ruchu chrześcijańskim. "Dzieje…" przedstawiają wywrotową historię kobiety, która sama się chrzci na arenie oraz wyłamuje się z norm społecznych, odrzucając narzeczonego i pozostając dziewicą. Więcej, realizuje się jako apostołka, nie pytając nikogo o pozwolenie. W historii jest dużo postaci kobiecych, jednocześnie życzliwych Tekli. Widać to nawet na arenie, gdzie samice zwierząt nie rzucają się na chrześcijankę.

Nazwałaś to "imponującą solidarnością".

A z drugiej strony jest świat mężczyzn, który nieustannie Tekli zagraża, najczęściej w seksualny sposób. Krótko mówiąc, jej historia jest starożytną opowieścią w nurcie #metoo. To opowieść o molestowaniu. Nastoletnia dziewczyna chce się nawrócić na chrześcijaństwo i iść głosić Ewangelię, ale największą przeszkodą jest jej ciało. Pragnie iść za Pawłem w odruchu serca, ale on jej odmawia, mówiąc, że jest zbyt ładna, że się zagubi. Tekla idzie mimo odmowy i zostaje napadnięta przez nieznanego mężczyznę, który chciał ją "pocałować". Wiemy, co ten eufemizm oznacza. Wiecznie wszystko się kręci wokół jej ciała. Tekla na szczęście nie bierze tego pod uwagę i wygrywa, ale spotyka ją wiele nieszczęść. Wrażliwość autorów tego apokryfu na problem kobiet mnie zdziwiła. Przecież i dzisiaj to nie jest oczywiste, że kobieta chodzi z tym swoim ciałem po świecie i musi wiecznie brać pod uwagę męskie reakcje, myśląc o tym, czy będą dla niej bezpieczne.

Pokazujesz, że przed tym II wiekiem chrześcijaństwo prawdopodobnie oparte jest na równouprawnieniu - i w wymiarze duchowym, i w sensie dążeń do społecznego równouprawnienia obu płci. W tym świecie kobiety pełnią znaczące funkcje, mają autorytet, mogą piastować wysokie stanowiska, a niektóre są uważane za apostołów i protektorów.

Na to wygląda. Najlepszym przewodnikiem jest Paweł i te ułamki jego listów, które o tym mówią.

Chrześcijaństwo jest wtedy oddolnym ruchem, na poły tajnym stowarzyszeniem. Nie ma rozbudowanej hierarchii, tylko zaangażowani ludzie, z których każdy zajmuje się czym innym. Tę wizję, bardzo wspólnotowo-egalitarną, widać we fragmencie Listu do Galatów: "Nie ma już Żyda ani poganina, niewolnika ani człowieka wolnego, mężczyzny ani kobiety".  To także pierwsza formuła chrztu.

Jest rewolucyjna!

Tak, tylko pytanie, jak ją rozumiały ówczesne kobiety. Czy ta równość była wyłącznie rytualna? Czy kobieta przechodziła przez basen chrzcielny, słyszała tę formułę i potem nadal nosiła się jak trzeba, upinała włosy jak należy? Czy może zostawała w jej głowie myśl: "A jednak chciałabym móc więcej"? Czy miała aspiracje, aby przeprowadzać realną zmianę społeczną?

Ja tego nie wiem. I z szacunku dla tych kobiet nie chcę mówić, że wiem, że je znam. To są rejony dla nas niedostępne. Faktem jednak jest, że były kobiety, które "mogły więcej". Paweł wymienia szereg liderek i patronek ówczesnych wspólnot chrześcijańskich, jak choćby słynną Febe, diakon Kościoła w Kenchrach, która przekazała list Pawła wspólnocie w Rzymie, czy "wyróżniającą się wśród apostołów" Junię.

Piszesz, że w tym nowym ruchu religijnym nie ma podziału na genderowo poprawne role. Mężczyźni u ewangelisty Łukasza tak samo jak kobiety przygotowują jedzenie, rozdają je i usługują. Sam Bóg jest też ukazany w roli służebnej: "Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc, będzie im usługiwał" (Łk 12,37).

Chciałabym, żeby dziś tak to wyglądało. Żeby kobiety, które studiują Pismo, miały prawo dzielić się tym, co w nim odnajdą. Żeby kobiety, które towarzyszą duchowo innym w więzieniach, hospicjach i szpitalach, były uznane za kapelanki. W ogóle czas zrobić miejsce dla świeckich w miejscach, gdzie nie chodzi wyłącznie o sakramenty, ale przede wszystkim o bycie z człowiekiem w krytycznych, węzłowych momentach życia.

Co musiałoby się stać, żeby to się wydarzyło?

Musielibyśmy wziąć odpowiedzialność za nasz Kościół. To oznacza też wzięcie odpowiedzialności za to, czy ludzie obok mnie będą w stanie w nim wytrzymać, czy on będzie dla nich karmiący, czy będzie miał im coś do dania, czy tylko będzie ich pouczał.

Chodzi o moment, gdy ktoś jako świecki wolontariusz w hospicjum czuje się uprawniony, aby z ludźmi rozmawiać o sensie życia i wierze, zamiast wyczekiwać księdza i oddawać mu tę rolę. Jako wierzący chrześcijanie jesteśmy wezwani do tego, żeby tak działać. Czemu więc czekamy aż jakiś "profesjonalista" przyjdzie i zrobi to za nas? Przecież nie trzeba być uczonym. Wystarczy usiąść obok, powiedzieć słowo i pozwolić komuś oprzeć się na twojej nadziei.

Ja widzę większą szansę, z naszą polską mentalnością, na budowanie wspólnoty na oporze i niezgodzie. 

Do tego też jesteśmy wezwani. Za rzadko się organizujemy - nie zbieramy dziesięciu osób z parafii, nie idziemy do księży i nie mówimy: "Słuchajcie, mamy konkretną sprawę, oczekujemy konkretnego rozwiązania". Jak się spojrzy na reakcję w Kościoła w USA na niedawne skandale pedofilskie, widać, że ruchy świeckich katolików działają już od kilkudziesięciu lat. Oni organizują protesty przed wszystkimi katedrami i nikogo to nie dziwi. Oni już się zorganizowali i ustalili, jakiego Kościoła chcą. To jest kwestia poczucia odpowiedzialności. Wielu robi to dla swoich dzieci, bo widzi, że one nie umieją się w tym Kościele odnaleźć. Widzą, że ich parafiom brakuje księży.

Tymczasem my sobie dalej żyjemy na fikcyjnej zielonej wyspie i udajemy, że problemy Kościoła nas w ogóle nie dotyczą. Pozostajemy usługobiorcą Kościoła. Tymczasem w chrzcie dostajemy też misję prorocką, która nie polega na jakimś jasnowidzeniu, tylko reagowaniu na niesprawiedliwość.

Jednak w Polsce sprzeciw wobec działań Kościoła przynależy do jednej opcji światopoglądowej - osób, które są poza nim. Pokazała to akcja "Baby Shoes Remember" upamiętniająca ofiary pedofilii.

Tak, czuję to. Tak się to w Polsce widzi. Gdy zapytano mnie, czy wezmę udział w tej akcji, poczułam, że to jest tak duże wychylenie… Prawie tak, jakby przechodzić na drugą stronę. A przecież gdy się odłoży polski kontekst, nie ma wątpliwości.

Tymczasem często ludzie Kościoła koncentrują się na obronie i asekuracji: "Ale przecież ksiądz nie zawinił w tym konkretnym kościele"…

Pewnie byłoby idealnie, gdyby przyszedł ten ksiądz z innego kościoła, który nie zawinił, i podpisał się pod akcją.

Właśnie. I gdyby zachęcił ludzi, że tak, że możemy w ten sposób uczcić ofiary pedofilii, bo cały Kościół powinien myśleć o tym, jaką ma odpowiedzialność - także strukturalną. Naszą rolą jest być w tym procesie, nieść tę odpowiedzialność. Bardzo mi tego brakuje. Łatwiej jest się odciąć, odpuścić niż skrzyknąć ludzi i… choćby założyć grupę biblijną.

Może to jest dobre ćwiczenie?  Pierwszy krok ku odpowiedzialności?

Polecam. Czytać w grupie Biblię i sobie o niej rozmawiać tak, jak umiemy. Dać sobie na to przyzwolenie. Albo na poprowadzenie modlitwy. Trzeba mocno nad sobą pracować, żeby przypominać sobie, że ja też to mogę zrobić, ja też mam do tego prawo.

Trudne zadanie, szczególnie dla kobiet. Twoja książka przecież odsłania historie zupełnie w polskim Kościele nieznane - kto dotąd słyszał o apostołkach? Niewielkie są na to szanse podczas liturgii. Czytania podczas mszy rzadko obejmują co bardziej "kontrowersyjne" fragmenty.

Złą robotę może zrobić też niewłaściwy przekład. Apostołka Junia nagle na początku XX wieku stała się Juniasem. Wszystko za sprawą interpretacji akcentu, bo w grece jedna kreseczka potrafi zmienić znaczenie słowa. Przez dziewiętnaście stuleci nikt nie podważał płci Junii, ojcowie Kościoła podkreślali wręcz, jakim wyróżnieniem w listach Pawła cieszy się Junia apostołka. Aż przyszedł wiek XX, z nieśmiałymi próbami debaty o kapłaństwie kobiet - albo szerzej patrząc, z coraz silniej realizującą się emancypacją kobiet w społeczeństwie - i nagle z dwóch głównych krytycznych wydań Pisma Świętego, europejskiego i amerykańskiego, wyrugowana zostaje "wyróżniająca się wśród apostołów".

Piszesz o jeszcze prostszym mechanizmie deprecjonowania roli kobiet w Kościele. Można o nich po prostu nie wspominać. Już w tekstach z czasów starożytnych o różnych kobietach się nie mówi.

To są naturalne procesy selekcji. W czasach, gdy trwałość informacji zależała od tak wielu czynników - posiadania papieru, umiejętności pisania i zainteresowania mnichów, którzy przepisywali dane dzieło bądź nie - wystarczyło zerwać łańcuszek przepisywaczy danego tekstu i tak unicestwić zapis z przeszłości, w tym ten zawierający perspektywę kobiet.

Jak dziś wygląda w Kościele to uwzględnianie głosu kobiet?

Nie ma żadnego naturalnego forum dla kobiet, aby mogły mówić i być wysłuchane. Dostajemy czasem prawo głosu, ale dopiero po odpowiedniej selekcji przeprowadzonej przez mężczyzn zarządzających debatą. Dobrane tak, aby nie powiedzieć nic, co by ich drażniło. Jest kilka inicjatyw, które się temu przeciwstawiają. Między innymi Voices of Faith - organizacja, która dąży do tego, aby kobiety same wybierały swoje przedstawicielki i mówiły w Watykanie o własnym doświadczeniu wiary i działania w Kościele.

To się nie udało w zeszłym roku.

Zostałyśmy wyproszone z pierwotnego miejsca konferencji w Watykanie. Jak się posłucha kilku uczestniczek spotkania (nagrania można znaleźć w internecie) to widać, że to nie są ugrzecznione opowieści. Ale z drugiej strony też nie rewolucyjne, raczej opisujące rzeczywiste doświadczenia. Dopiero na spotkaniach pojawiają się radykalniejsze postulaty. Te  głosy nie są jednak wysłuchiwane.

Jest jeszcze inicjatywa Catholic Women Speak, która ma bardzo aktywną stronę na Facebooku. To bardzo twórcza i płodna grupa kobiet z całego świata, katoliczek, wzajemnie się słuchających i wspierających. Z reguły to kobiety, którym coś w Kościele doskwiera i które o tym mówią. Już drugi raz z okazji synodu grupa przygotowała publikację z tekstami kobiet z całego świata dotyczącymi spraw poruszanych na synodzie. Wiemy, że jeśli podczas synodu wysłuchane zostaną jakieś kobiety, to tylko te starannie dobrane i przygotowane. Książki wydawanej przez CWS nie kontrolują biskupi.

Jest w tym coś niezwykle ważnego, większego niż sprawa kobiet. To pytanie, jak chcemy mówić o wierze i życiu w Kościele w ogóle. Czy chcemy opisywać prawdę i mówić o tym, jak widzimy rzeczywistość, czy pomijać to milczeniem i skupiać się tylko na tym, jak przycinać i wtłaczać rzeczywistość w normy? Czy jesteśmy gotowi słyszeć o realnym doświadczeniu ludzi?

Kobiety niosą ten głos?

Najnowsza książka powstała przy okazji synodu na temat młodzieży. Pełna jest głosów o młodzieńczym odkrywaniu powołania, między innymi do bycia teolożką. To historie kobiet, które uwierzyły, że odkryły swoje powołanie, a potem napotykały na mur: "To nie jest dla kobiet". Tak, kobiety niosą taki głos rzeczywistości, rzeczywistego doświadczenia. I powinny zostać wpuszczone na synod, żeby zajął się on realnymi dylematami.

Poprzednia książka Catholic Women Speak powstała na synod o rodzinie.

I na ten synod biskupi wpuścili okrojony kontyngent świeckich par, które nie powiedziały nic niepokojącego. Książka tymczasem pokazała całe spektrum sytuacji życiowych. Między innymi wstrząsające teksty o doświadczeniach związanych z antykoncepcją u kobiet, które tak bardzo starały się przestrzegać kościelnych norm, że demolowało im to życie osobiste i relacje z mężem - musiały wybierać, czy zniszczyć w ten sposób małżeństwo, czy jednak złamać kościelną normę. Są historie rodzin LGBT, związków jednopłciowych. Synod ledwo się prześlizgnął przez te zagadnienia, a tymczasem dla kobiet są to rzeczy naprawdę żywe. Wątki dla synodu poboczne i mniejszościowe - domowe i seksualne - dotyczą przede wszystkim nas. Z jakiegoś powodu najczęściej to właśnie kobiety mierzą się z takimi trudnościami. Gdzie się nie odwrócisz, to zaraz się okazuje, że jest jakaś norma, którą musisz wziąć pod uwagę.

Ten męski monopol na rozmawianie o kobiecej seksualności przypomina mi monopol różnych pobożnych autorów na opisywanie męczeństwa kobiet za pomocą obrazów rodem z "Gry o tron". Ty akurat sięgasz po opis męczeństwa autorstwa kobiety z IV wieku po Chrystusie, Perpetui.

Perpetua jest jedyną męczennicą, która pisze o własnym męczeństwie - tuż przed nim, pisze z więzienia. Wszystkie kolejne męki są już opisywane post factum, przez mężczyzn. Te opowieści często są brutalne i skupiają uwagę publiki przemocą i seksem, a właściwie seksualizacją kobiet.

Mężczyznom się tego nie robi, prawda? Trudno jest przedstawić mękę chrześcijanina jak akt seksualny. Oni też często są nadzy, ale nie istnieje żaden opis męki mężczyzny podobny do historii o św. Agnieszce, którą miecz penetruje w sposób już tak wymowny, że trudno to nazwać metaforą. Mężczyźni nie podlegają tym samym prawom opisu. Odarte z szat kobiety są w opisach męczeństwa jednocześnie odarte z autorytetu.

Najpierw to Perpetua ma wizję w więzieniu podczas modlitwy, ale potem narrację przejmuje męski autor i nagle to kobieta jest oglądana. Rozbierają ją na arenie, pokazują piersi i ciało. Masz czytelniku, popatrz sobie, pooglądaj. Jest w tym jakieś napięcie.

Trudno jest być kobietą w Kościele i czytać starożytne teksty, prawda?

To niepokojące i na wielu poziomach trudne do przyjęcia. Zwłaszcza kiedy się spojrzy na ten skrawek, jaki nam został - tekst samej Perpetui, zanim opowieść przejmuje narrator. Perpetua jest postacią, która myśli o sobie bardzo podmiotowo, ma świadomość grozy sytuacji, jest decyzyjna i autonomiczna. W męskiej narracji te cechy są jej odbierane.

Wtłoczenie w normy społeczne, obniżanie rangi, pomijanie zasług i seksualizacja kobiet - wszystkie te kulturowe mechanizmy uśmierzyły rewolucyjny potencjał ruchu chrześcijańskiego do równouprawnienia kobiet i mężczyzn. Nie ma jednego winowajcy, w ogóle nie ma konkretnych ludzi, których można by tak po prostu obarczyć odpowiedzialnością.

Nie ma. Tu się złożyły różne interesy - i ówczesnej kultury, i mężczyzn w Kościele, którym to bardzo pasowało.

Ale jednak trudno nie zapytać, co by było, gdyby nie było tylu przeszkód. Co my, kobiety straciłyśmy?

Myślę, że na wiele lat straciłyśmy swoje prawo do Kościoła. Mogłyśmy w nim być i słuchać, dostosowywać się, ale nie mogłyśmy go współkształtować. Mogłyśmy czuć się odpowiedzialne za Kościół na pół gwizdka.

Dla mnie też równie ważne jest pytanie: co stracił Kościół w związku z tym? Ile energii, darów, talentów? Wszystko to, co kobiety mogłyby wnieść do Kościoła, gdyby czuły się bardziej jego częścią - to jest wielka strata.

Tekst (pierwotnie pod tytułem "Koszt kobiet, koszt Kościoła") pochodzi z 244. internetowej odsłony magazyni "Kontakt". Zachęcamy do lektury całego wydania, które możesz znaleźć tutaj.

Zuzanna Radzik - jest teolożką, publicystką Tygodnika Powszechnego. Autorką książki "Kościół kobiet’ (2015), oraz najnowszej, "Emancypantki. Kobiety, które zbudowały Kościół" (2018)

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Zuzanna Radzik

Historia wielkiego przemilczenia

W Kościele pierwszych wieków kobiety pełniły ważne funkcje: nauczały, studiowały Biblię, były apostołkami. W ich domach spotykali się wierni i sprawowano Eucharystię. To one jako jedne z pierwszych fundowały i utrzymywały klasztory....

Skomentuj artykuł

Zuzanna Radzik: na wiele lat straciłyśmy swoje prawo do Kościoła
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.