Ks. Andrzej Luter: nikt jeszcze filmu nie widział, a już wiadomo wszystko

Ks. Andrzej Luter: nikt jeszcze filmu nie widział, a już wiadomo wszystko
(fot. Fragment plakatu filmu "Kler". Materiały dystrybutora)
KAI / pk

"Kler" Wojciecha Smarzowskiego stawia kilka ważnych pytań, jest w nim kilka scen przejmujących i ważnych, ale jako całość irytuje przeczernieniem, uproszczeniami i schematyzmem - pisze ks. Andrzej Luter w recenzji opublikowanej na portalu "Więzi".

"Jest tajemnica, która szczególnie natrętnie powraca do nas w czas rozterek: tajemnica zła. Kręcimy się wokół niej jak przestraszone ptaki… Nie wiemy, co sądzić o złu. (…) Jeśli Bóg - po latach rozkwitu - dopuści jakieś nieszczęście na nasz Kościół i naszą wiarę, to przyjdzie ono nie z zewnątrz, ale od wewnątrz: z krzykliwej wiary nie w Boga, ale wiary w wiarę" - ks. prof. Józef Tischner

"Kler" Wojciecha Smarzowskiego został skomentowany na różne sposoby, zanim wszedł na ekrany kin. Nikt jeszcze filmu nie widział, a już wiadomo wszystko: dla jednych jest to dzieło znakomite, dla innych - godne potępienia.

Takie reakcje były zresztą do przewidzenia. Ekipy recenzenckie wymieniają się u nas tylko rolami, które we współczesnej Polsce są dokładnie rozpisane. Bez zaskoczeń. To polska specjalność. Istnieją ideolodzy, którym samo istnienie Kościoła uwiera, i dlatego cieszą się, kiedy znajdują godnych siebie fanatyków po stronie katolickiej. Wtedy ich obraz Kościoła krzewiącego niebezpieczny "mit" o zbawieniu potwierdza się i wszystko staje się jasne. Obydwie strony mogą swobodnie hasać w stworzonej na swój użytek nierzeczywistości, są tak naprawdę sobie potrzebne, znakomicie się uzupełniają.

DEON.PL POLECA



Film Smarzowskiego wreszcie obejrzałem; zasługuje on, mimo wielu poważnych zarzutów, jakie postawiłbym twórcy, na rzetelną analizę. Mój tekst nie będzie zwykłą recenzją, zbyt ważnych bowiem problemów to dzieło dotyka, problemów bolesnych i tragicznych.


Droga utartymi schematami

W zapowiedziach zarówno reżysera, jak i dystrybutora podkreśla się, że celem filmu nie jest podejmowanie dyskusji na temat wiary czy krytyka osób wierzących: "Wiarę uznajemy za jedną z najbardziej intymnych sfer każdego człowieka". Twórca rzucił tylko światło na funkcjonowanie instytucji Kościoła, "choć świętej, to tworzonej przez grzesznych ludzi". Myślę, że jest to poważny błąd reżysera, który zbyt łatwo pozbywa się tej niezwykle ważnej sfery, owszem osobistej, intymnej, ale mającej także wymiar społeczny. Wiem, niełatwo ją pokazać na ekranie, nie każdy jest Bressonem czy Sorrentino. Kryzys Kościoła bierze się zawsze z kryzysu wiary, jak pisał ks. Józef Tischner, z wiary w wiarę, a nie w Boga. Przecież "Kler" to nie tylko film o pedofilii, jak zapowiadano wcześniej. Reżyser postanowił zrealizować fresk na temat duchownych i Kościoła. Nie da się o tym powiedzieć w pełni i przekonująco, odcinając sferę wiary.

Smarzowski idzie utartymi schematami, znanymi ze swoich poprzednich filmów, np. z "Drogówki". Reżyser nie pozostawił wtedy suchej nitki na policji drogowej, wszyscy bez wyjątku byli "odrażający, brudni, źli". Lepiej nie spotkać podobnych funkcjonariuszy w ciemnym zaułku, o szarej godzinie. Podobne klimaty odnajduję w "Weselu" czy "Domu złym". Tak oto, przez ciemne okulary, reżyser patrzy na świat i człowieka.

Kilka lat temu wybitny pisarz i eseista Tomasz Łubieński opublikował w "Tygodniku Powszechnym" krytyczny esej o twórczości autora "Kleru". Pisał: "Skatologia u Smarzowskiego (…) służy za metaforę nadwiślańskiej rzeczywistości. (…) Brutalność, dosłowność, drastyczność modne są na świecie. Również w Polsce. (…) A może gnębi nas mesjanizm i potrzebujemy Smarzowskiego detoksu? Powodzenie tych filmów wskazuje, że można i tak myśleć. (…) Polska smarzowska ma swój kretyński urok. Kto nie widzi, a nie musi widzieć, w niej jakiejś alarmującej diagnozy, chichocze i rechocze z powszechnego zidiocenia. I dobrze mu tak, i dobrze mu z tym. Słowem, dla takiej widowni ów pejzaż pędzla Smarzowskiego jest chciany. Również dla zawodowych moralistów, których podobny obraz społeczeństwa utwierdza w poczuciu własnej wyższości, w prawie do potępiania i zawstydzania".

Łubieński podsumowuje swoje uwagi tak: "Skłonność do autoironii, do podważania, nawet wyśmiewania narodowych mitów jest chyba najdzielniejszą zdolnością polskiej kultury. Co najmniej od Mickiewicza do Gombrowicza, poprzez Żeromskiego i Sienkiewicza, który cierpliwie służy jako punkt odniesienia oraz ćwiczebny obiekt polemiczny. Lecz chciany-niechciany pejzaż Smarzowskiego (…) nie mieści się żadną miarą w tej terapeutycznej jednak tradycji".

"Kler" wpisuje się w tradycję Smarzowskiego odkrywania kolejnych "parszywych" stron człowieka. Zgadzam się z opiniami, że w warstwie konceptualnej jest to kopia "Drogówki", tylko facetów w mundurach zastąpili faceci w sutannach. To film skrajnie jednowymiarowy, mnóstwo w nim stereotypów rodem z marnego portalu internetowego, antyklerykalnych uprzedzeń, zasłyszanych dowcipów z długą zresztą brodą, typu "Oto wielka tajemnica wiary, złoto i dolary" (podobnie było w "Drogówce"). Fakt, że fabuła - jak zapewniają twórcy - jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które zdarzyły się "kiedyś i gdzieś", nie ma znaczenia. Kondensacja patologii nigdy nie służy dobrze sztuce. Można przecież sfilmować jakieś autentyczne i prawdziwe zdarzenia, a obraz całości będzie fałszem.

"Chcemy mówić o ludzkich działaniach i postawach budzących nasz fundamentalny sprzeciw" - piszą twórcy "Kleru". Film ten rzeczywiście stawia kilka ważnych pytań, jest w nim kilka scen przejmujących i ważnych, o których napiszę w dalszej części artykułu, ale jako całość irytuje przeczernieniem, uproszczeniami, schematyzmem.


Wszystko dzieje się zbyt prosto

Bohaterami "Kleru" są trzej księża, koledzy: ks. Trybus (Robert Więckiewicz), ks. Kukuła (Arkadiusz Jakubik) i ks. Lisowski (Jacek Braciak). Połączyło ich kiedyś tragiczne zdarzenie, pożar Kościoła, z którego ledwo się uratowali. Poznajemy ich w czasie pijackiego wieczoru, po którym wsiadają do samochodu i powodują wypadek, ale nie poniosą żadnych konsekwencji, bo komendant policji Bury jest z nimi zblatowany.

Najbardziej rozczarowuje wątek ks. Trybusa. Typowa obyczajówka. Proboszcz wiejskiej parafii. "Samotność, okrutna siostra śmierci" - filozofuje. Remedium na nią jest alkohol i młoda kochanka, jednocześnie gospodyni, która zachodzi w ciążę. Trybus musiał być kiedyś dobrym duszpasterzem, z pamięci cytuje Biblię, podając dokładne adresy rozdziałów i wersetów. Ma przebłyski człowieczeństwa w kazaniach (próbuje w nich usprawiedliwiać sam siebie), w spowiedzi czy w rozmowach kancelaryjnych. Demoralizuje go przede wszystkim alkohol, ukrywa go wszędzie: na plebanii, w zakrystii, w kościele, w samochodzie, musi być na wyciągnięcie ręki. Alkohol kosztuje, więc trzeba od ludzi zdzierać pieniądze. Degradacja osobowości postępuje jak po równi pochyłej. To przez alkohol "urywa mu się film", co doprowadza go do podejrzenia, że mógł, jadąc samochodem, zabić człowieka. Ostatecznie, Trybus zachowuje godność, zwycięża w nim poczucie odpowiedzialności.

Cały ten wątek jest jednak bardzo sztampowy, jakby z marnej powieści obyczajowej. Odejścia z kapłaństwa były, są i będą zawsze. Celibat nie jest łatwy. Z mojego roku na czterdziestu czterech wyświęconych odeszło z kapłaństwa pięciu kolegów i założyło rodziny. Odeszli po prostu, bez alkoholu, bez żadnych skandali, normalność, jesteśmy ludźmi. Nie ma w tym nic sensacyjnego.

Jest jeszcze inna strona medalu. Czy samotność księdza, czasami bunt przeciwko krzywdom, jakich może doznać od "instytucji", musi prowadzić do alkoholizmu i młodej kochanki? Może, owszem, ale to już zdarta dramaturgicznie płyta, bo wielokrotnie powielana. O ile ciekawsze byłoby, gdyby na przykład reżyser pokazał bunt księdza, jego walkę - mówiąc górnolotnie - o ewangeliczną wizję Kościoła i swego kapłaństwa, którego nie chce porzucić. Zapewniam, że samotność wtedy ma wymiar po stokroć tragiczniejszy. Tylko że wtedy Smarzowski musiałby się zająć problemem wiary, a to jest "intymna sprawa" i tym reżyser się nie zajmuje, więc są alkohol i kochanka. Postać Trybusa ratuje Robert Więckiewicz, potrafi głosem, spojrzeniem nadać swojemu bohaterowi ludzki wymiar.

Ks. Kukuła to w założeniu reżysera najważniejsza postać dramatu. Arkadiusz Jakubik jest znakomity. Niestety, i ta postać jest wymyślona przez scenarzystów niekonsekwentnie. Trudno o niej dużo pisać, bo w ten sposób można ujawnić oś dramaturgiczną całego filmu. Postać duchownego grana przez Jakubika jest bowiem zwornikiem całego dramatu.

Kukuła jest księdzem tragicznym, wydaje się, że zachował resztki wiary, jest ofiarą pedofila z okresu swojej ministrantury, wstąpił jednak do seminarium, potrafi stanąć w prawdzie. Ale Smarzowski tę postać niepotrzebnie degraduje, spłaszcza; jest on w niezrozumiały dla mnie sposób przeżarty materializmem, w stopniu większym niż Trybus. Reżyser ma jakąś obsesję na tym punkcie. Nikt przecież nie przeczy, że istnieją księża zdziercy, ale dlaczego musi nim być także Kukuła, postać jednak trochę z innego wymiaru niż pozostali bohaterowie filmu? Że znowu alkohol? U Smarzowskiego tak bywa, już wydaje ci się, że ktoś jest porządny, a jednak sukinsyn.

Jest jeszcze najciekawszy wątek w tej historii, chodzi o miażdżące podejrzenie, które prowadzi niemal do linczu na księdzu. Ciekawy wątek niewykorzystany w pełni przez reżysera. Przed kilku lat wyświetlano w Polsce znakomity duński film "Polowanie" Thomasa Vinterberga. Nauczyciel w małomiasteczkowej szkole zostaje posądzony o molestowanie nieletniej uczennicy. Jest niewinny, pętla zaciska się, osaczenie, pustka, już nawet oczyszczenie się z zarzutów niewiele pomoże. Potworne zło wyłazi z ludzi dobrych. U Smarzowskiego wszystko dzieje się zbyt prosto, najpierw dzika tłuszcza wieśniaków, a potem katharsis dokonane wobec nich w kościele.

Jest jeszcze trzeci ksiądz Laskowski. Potwór, gnida ludzka, żadnej pozytywnej cechy. Pedofil, handlarz dziećmi, szantażysta, bezwzględny, przeżarty materializmem, najbliższy współpracownik biskupa, z którym gra nieczysto, zresztą z wzajemnością. Urzędnik kurii współpracujący z gangsterami, z pomocą byłego esbeka lustruje innego esbeka - biznesmena, z którym pierze pieniądze przeznaczone na cele charytatywne. Brutalny karierowicz marzący o wyjeździe do Watykanu. Jacek Braciak jest przekonujący w tej roli. Szkoda, że Smarzowski maluje go tak grubą krechą. Już nawet jego wygląd zewnętrzny jest obleśny (ta sztucznie wyprostowana długa grzywka, opadająca na policzek), tak żeby widz nie miał wątpliwości, co to za typ. Dodajmy, że w filmie nawet siostra zakonna, przełożona domu opieki dla dzieci, ma cechy diaboliczne.


Duch korporacji

Jest wreszcie arcybiskup Mordowicz. Tyran, prymityw, feudał, ale cwany cynik, kuty na cztery nogi, pozbawiony wiary, zdegradowany moralnie typ o mentalności szefa mafii, wulgarny do granic wytrzymałości. Buduje sanktuarium dosłownie "na trupach". Janusz Gajos jest wielkim aktorem, doskonale oddaje hipokryzję i zakłamanie hierarchy. Idealny przykład owego klerykalizmu, z którym walczy papież Franciszek.

Oto zwycięża duch korporacyjny, zdogmatyzowanie instytucji, zmienienie jej w prywatny folwark. Dla Chrystusa nie ma już miejsca. Brak duchowości, "struktury bez korzeni, bez pamięci, bez twarzy, bez ciała, w ostatecznym rachunku - bez życia".

Kazanie, które Mordowicz wygłasza na mszy kończącej film, jest najlepszą egzemplifikacją tak pojmowanego klerykalizmu. Słowa "Nie daj się zwyciężać złu, ale zło dobrem zwyciężaj" brzmią w jego ustach jak kpina z Jezusa Chrystusa. Podobne odczucia miałem, słuchając kazania prawosławnego archimandryty w filmie Andrieja Zwiagincewa "Lewiatan".


Dominacja zła

Powstaje pytanie: czy istnieją w rzeczywistości tacy biskupi i księża, jak ci w filmie Smarzowskiego? Zapewne tak, choć nigdy w swoim życiu nie spotkałem kogoś o takim nagromadzeniu zła jak postać grana przez Braciaka. Przypomnę, że w Polsce jest około trzydziestu tysięcy księży i ponad stu hierarchów.

Domniemywam nawet, że Smarzowski korzystał z porad konsultantów z "wewnątrz". Reżyser miał zatem prawo jako artysta do takiego "nieobiektywizmu". Niestety, wyrugował ze swojego filmu "dobro", dominuje bezbrzeżne zło, a jeśli nawet dobro pojawia się, to przegrywa. Świadczy o tym także symboliczna ostatnia scena, w której jeden z bohaterów składa z siebie ofiarę, niczym Chrystus na krzyżu. Chyba że będziemy interpretowali tę scenę jak wydarzenie na Golgocie. Ofiara w imię czego? Co ona ma sprawić? Oczyszczenie, wyjście z marazmu? Przebudzenie? Odkupienie? Gdyby przyjąć taką interpretację, to byłby to tragiczny w swojej formie, ale jednak triumf dobra. Może taka była intencja reżysera, w co wątpię, ale nie pierwszy to raz w dziejach, kiedy sceny wymyślone przez twórców nabierają sensów, których oni nie zakładali.


Głos ofiar trzeba usłyszeć

Wspomniałem już, że przy całym moim ogromnym dystansie do "Kleru" znajduję w nim kilka momentów przejmujących i bardzo ważnych.

Oto do kurii, która zresztą jest siedliskiem zła i korupcji, zgłasza się ze skargą ofiara pedofilii księdza. Mężczyzna w średnim wieku, opowiada co się zdarzyło przed laty. Za biurkiem siedzi arcybiskup Mordowicz, po jego lewej i prawej stronie sześciu kurialistów. Zaczynają swój słowotok, podlany fałszywą troską. Zaczynają szantażować ofiarę, wystawiając na próbę jego wrażliwość moralną. Jeśli taka scena miała miejsce w rzeczywistości, to ów biskup powinien stracić natychmiast wszelkie funkcje w Kościele. Pokaz zbrodniczej bezduszności. Mężczyzna szepcze: "Co wy robicie, co wy robicie?". Wychodzi. A przecież głos ofiar nadużyć seksualnych jest głosem Jezusa, który musimy usłyszeć!

Skandale zbrodni pedofilii - jak napisał Cezary Gawryś na Facebooku - wymagają czegoś więcej niż tylko oczywistych działań interwencyjnych: w obronie ofiar i dla zadośćuczynienia ich krzywd, dla ukarania sprawców, wymagają likwidacji kościelnej "struktury zła", czyli odklerykalizowania Kościoła. Co to znaczy "odklerykalizować"? To znaczy odrzucić to, co zbutwiało, zgniło, powrócić do korzeni ewangelicznych. Kapłaństwo jest powołaniem wspaniałym, ale tylko wtedy, gdy służy Bogu, czyli człowiekowi. W filmie Smarzowskiego pada podobne zdanie. Zaszczuty ksiądz Kukuła mówi do młodego wikarego (Adrian Zaremba): "Dopóki będziesz służył ludziom, będziesz dobrym księdzem". Kościół jest święty, ale z cyklicznie powracającymi kryzysami, nazywanymi często saecula obscura. Pojawia się wtedy ktoś taki jak św. Franciszek, który uzdrawia to, co inny człowiek, wezwany do świadectwa wiary i miłości, degraduje do poziomu kasty, która jest elementem obcym dla chrześcijaństwa.

Wśród wielu księży narasta jakiś podskórny bunt, bo "instytucja" dopuściła do sytuacji dramatycznej, a to oni, księża, są na pierwszej linii frontu, mają codzienny kontakt z ludźmi, nie hierarchowie. Bunt się tli, a iskry w popiołach potrafią przerodzić się w ogień. Ale ci sami duchowni odbiorą film "Kler" jako niesprawiedliwy, i trudno się im dziwić.

Sam jestem prawie trzydzieści lat księdzem i nigdy bezpośrednio z przypadkiem pedofilii na parafiach, w których pracowałem, się nie zetknąłem. I takie też jest doświadczenie ogromnej większości duchownych. Jak powiedział w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" o. Adam Żak, koordynator Episkopatu ds. ochrony dzieci i młodzieży, przestępstwo pedofilii było skrywane, panowała wobec niego zmowa milczenia, którą do dziś trudno przewalczyć. Przeciętny ksiądz zazwyczaj nie miał o tym pojęcia, czasami słyszał jakieś plotki, sprawa była załatwiana na innych szczeblach.

Księża pracujący na co dzień w parafiach zmagają się z wieloma innymi problemami. Jak czytają i słyszą o pedofilii, to mają często poczucie, że sprawa ta jest wykorzystywana ideologicznie do atakowania Kościoła i księży, i nie chodzi tu wcale o dobro ofiar. Przyznaję, że też często czuję w tym jakiś fałsz. Nie należy jednak szukać samousprawiedliwień, ataki nie zawsze są uczciwe, to oczywiste, ale zło jest złem. Hańbą Kościoła było zamiatanie afer pedofilskich pod dywan z powodu chorej, zrakowaconej eklezjologii. W rezultacie doprowadzono do sytuacji, że pedofilia kojarzona jest z duchowieństwem, a przecież jest to - o czym wszyscy wiedzą - mniejszość liczona w kilku procentach, choć o wiele za duża, bo za każdym przypadkiem kryją się tragedie i traumy wielu, wielu ofiar. Nawet jeden przypadek to już byłoby za dużo.


Dobro Kościoła to dobro człowieka

Wypaczona i wykoślawiona eklezjologia to także temat "Kleru". W filmie Smarzowskiego pada często sformułowanie "dobro Kościoła", szczególnie lubi się nim posługiwać abp Mordowicz. Dobrem Kościoła da się usprawiedliwić wszystko, szczególnie przekręty finansowe, dobro Kościoła to młot na niewygodnych i samodzielnie myślących księży. Tak przecież uzasadniano np. uciszanie ks. Adama Bonieckiego, jednego z najmądrzejszych umysłów Kościoła w Polsce. To nie dobro, to zło Kościoła!

Takie myślenie panuje w strukturach, które siebie same "dogmatyzują", a zapominają o korzeniach, o tym, co stało u ich podstaw, w strukturach o mentalności korporacyjnej. Mordowicz niczym faryzeusz mówi: nasze duszpasterstwo musi być ostre, stanowcze, bo jak będzie miękkie, to będziemy mieli to, co na Zachodzie. Tego jego zdaniem wymaga dobro Kościoła. Tak naprawdę ma on w głębokim poważaniu wszelkie duszpasterstwo.

A przecież dobro Kościoła istnieje i jest dość banalne, bo Jezus był "banalny". Dobro Kościoła to dobro człowieka: wykluczonego, przeżywającego trudności, uchodźcy, to dobro "celnika i grzesznika", to otwartość na inność. Dobro Kościoła to przerzucanie mostów do odległych brzegów; dobro Kościoła to wyciąganie ręki do tonących, bez pytania dlaczego znaleźli się w takim stanie. I to dobro w Kościele się dzieje, ale przegrywa z eklezjologią zdogmatyzowanych struktur. Nie ma tak rozumianego dobra u Smarzowskiego, bo zburzyłoby ono schemat dramaturgiczny filmu.


Pusty rytuał

Sojusz tronu z ołtarzem to zabójcze zjawisko. Reżyser także je eksponuje i wyszydza. Zabójcze, bo jest ono zawsze śmiertelnym niebezpieczeństwem dla Kościoła, nie dla władzy świeckiej. I nie chodzi tylko o politykę, ale o upartyjnianie Kościoła. Abp Mordowicz przyjmuje w gabinecie trzech posłów prawicowych i zdecydowanym tonem informuje ich, jakich ustaw życzyłby sobie w najbliższym czasie. Opowiada jakieś heretyckie bzdury o Jezusie, Królu Polski. W roli jednego z parlamentarzystów wystąpił profesor Jan Hartman, jego symboliczny udział w tym filmie zaintrygował mnie, pamiętam bowiem styl jego publicystyki, gdy pisze o problemach Kościoła i chrześcijaństwa.

Sojusz tronu z ołtarzem jest groźny także dlatego, że polityka coraz bardziej dzieli ludzi w spolaryzowanej Polsce i Europie. Polityka potrafi nawet zaanektować i cynicznie wykorzystać dramat pedofilii. Prawica wyciąga wnioski homofobiczne, sugerując związek homoseksualizmu z pedofilią, tak jakby te dwa zbiory pokrywały się w całości. Liberalna lewica wykorzystuje moment i z tych samych powodów rozpoczyna krucjatę przeciwko celibatowi, który nie jest dogmatem, ale właściwie przeżyty daje przestrzeń wolności i niezależności. Celibat nigdy nie był i nie będzie łatwy, ale jest wartością bezcenną. Można rozmawiać o jego "reformie", ale nie w atmosferze nagonki.

W filmie "Kler" celibat jest spostponowany cytatem z listu św. Pawła do Tymoteusza (cytatami biblijnymi podawanymi bez kontekstu można udowodnić wszystko) i dowcipem, po którym widz ma zarechotać: "Jak baby zaczną się dopominać o kasę za dzieci, to Kościół pójdzie z torbami". Żałosny moment filmu. Pedofilia staje się także wygodnym orężem zarówno w świeckich walkach politycznych , jaki i w Kościele, bo oto konserwatywne koterie bronią starego porządku, swoich wpływów i chciałyby za pomocą manipulacji faktami obalić papieża Franciszka. Ofiary schodzą na drugi plan.

Śp. abp Józef Życiński pisał: "Konieczne jest mocne rozdzielenie systemu państwowego od organizacji kościelnej. Jeśli tego nie zrobimy, będziemy mieli państwo teokratyczne, które jest nieszczęściem". Ukoronowaniem sojuszu tronu z ołtarzem staje się w filmie przyjazd "pana prezydenta" na mszę polową celebrowaną przez abp. Mordowicza. Wjazd głowy państwa zapowiadany z patosem przez księdza lektora jest kulminacją fałszu, oto Eucharystia, z której wyrzucono Chrystusa, a przecież bez Niego staje się ona pustym rytuałem. Zbawiciela zastępuje "pan prezydent".


Katharsis nie będzie

Czytałem wypowiedź, że "Kler" Wojciecha Smarzowskiego to może być "katharsis". Chciałbym bardzo, ale niestety nie będzie. Przede wszystkim dlatego, że jest to film z góry założoną tezą, skrajnie jednowymiarowy i momentami bardzo publicystyczny. Reżyser chce załatwić zbyt wiele spraw za jednym zamachem, film gubi "wszystkoizm". Sceny poruszające wymieszane są z wątkami o skomplikowaniu cepa. Smarzowski postawił na przykład tyle odważną, co absurdalną tezę historyczną. W szokującej scenie retrospekcyjnej z okres stanu wojennego, sugeruje, że ówczesny sojusz Kościoła (który był wtedy dla wielu środowisk, z różnych opcji ideowych, tymczasową przystanią wolności) z opozycją antykomunistyczną skutkuje dzisiejszą skorumpowaną symbiozą władzy prawicowej i Kościoła.

Antyklerykalizm filmu należy do gatunku, który ks. Tischner nazywał jaskiniowym i tramwajowym, w odróżnieniu od antyklerykalizmu mądrego, nieodzownego do życia i ozdrowieńczego. "Klerowi" daleko do poziomu amerykańskiego obrazu "Spotlight" Toma McCarthy’ego.

Myślę, że formuła filmowa Smarzowskiego po piętnastu latach od "Wesela" powoli wyczerpuję się. Ile razy można robić filmy według identycznego schematu?


Zmarnowana szansa

Film ten nie budzi dobrych emocji. Pokazała to dyskusja po pojawieniu się na YouTubie słynnego trailera. Za chwilę, po premierze, rozpocznie się brutalny hejt antykościelny, antyklerykalny i antychrześcijański, z drugiej strony zaś brutalny hejt "antysmarzowski". Zasługi, jakie położył reżyser dla prawicy filmem "Wołyń", zostaną mu zapomniane. Hejtem nazywam nie tylko anonimowe wpisy internetowe, ale także artykuły prasowe i wystąpienia w mediach. Taki mamy klimat, ludzie o znanych nazwiskach otwarcie hejtują i nie wstydzą się tego. Dlatego ja po napisaniu tego tekstu z góry wycofuję się z wszelkich debat na temat "Kleru".

Szkoda, żałuję zmarnowanej szansy. Tak sobie myślę, że być może teraz właśnie przyszedł czas na zrealizowanie całkowicie innego filmu o Kościele, niejako w kontrze do tego, co zaserwował nam Smarzowski. Wspomniałem o tym na początku artykułu. Załóżmy, że bohaterem filmu jest ksiądz, nie ideał, bo idealni ludzie nie istnieją, który walczy o ewangeliczny kształt Kościoła i kapłaństwa i znajduje się w sytuacji kafkowskiej, zarówno w rzeczywistości kościelnej, jak i w rzeczywistości liberalnych przyjaciół, bo tak mu się do tej pory wydawało, że to są przyjaciele, otwarci i tolerancyjni; mylił się okrutnie. Sytuacja kafkowska to rozczarowanie i samotność; można z niej wyjść zwycięsko albo przegrać i zagubić się w labiryncie fałszu po wszystkich stronach. Zapewniam, że byłby to film po stokroć bardziej dramatyczny, wstrząsający i wielowymiarowy niż "Kler". I tym marzeniem kończę.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Meszuge

Rozwiązanie problemu alkoholizmu

Wielu jest takich, którzy pytają: „i po co to wszystko?”. Są i tacy, którzy twierdzą, a nawet upierać się będą, że przecież to wszystko nie ma sensu. Tym nic, zupełnie nic nie...

Skomentuj artykuł

Ks. Andrzej Luter: nikt jeszcze filmu nie widział, a już wiadomo wszystko
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.