Przygotowanie do bierzmowania nie może być kolejną lekcją i katechezą [WYWIAD]

Przygotowanie do bierzmowania nie może być kolejną lekcją i katechezą [WYWIAD]
(fot. Tomasz Wieczorek)
Julia Bondyra / Jakub Biel

- Nie okłamujmy się, osoby, które przychodzą na kurs przygotowania do bierzmowania często potrzebują ewangelizacji w pierwszej kolejności - podkreśla benedyktyn, Jakub Biel.

Z Kubą poznałam się parę miesięcy wcześniej, kiedy zaprosił mnie razem z mężem do tynieckiego duszpasterstwa młodzieżowego KARP. Chciał, żebyśmy opowiedzieli trochę o budowaniu relacji damsko-męskich. Po Mszy świętej zaprowadził nas do salki, na stołach leżały przygotowane kanapki, wszędzie młodzi i hałas ożywionych rozmów. Pamiętam, że kiedy tam weszłam, pomyślałam, że chciałabym w ich wieku trafić do takiego miejsca. A nawet więcej, chciałabym spotkać zakonnika, który jest tak blisko młodych: rozmawia z nimi, żartuje, a przede wszystkim daje im swój czas.

Z Kubą rozmawiamy o tym, co trudne, ale też o tym, co piękne i budujące. Dotykamy wszechobecnego zrażenia i niechęci do Kościoła, szukamy nowych rozwiązań na przygotowanie do bierzmowania, zastanawiamy się, dlaczego poprzednie nie działają oraz poruszamy temat zaangażowania świeckich w Kościele.

* * *

DEON.PL POLECA



Julia Bondyra: Papież Franciszek w najnowszej adhortacji "Christus vivit" mówi o podejściu młodych do Kościoła. Możemy przeczytać: "znaczna liczba ludzi młodych z różnych przyczyn niczego nie oczekuje od Kościoła, ponieważ nie uważa go za znaczący dla ich życia. Co więcej, niektórzy wyraźnie proszą o pozostawienie ich w spokoju, ponieważ odczuwają jego obecność jako uciążliwą, a nawet irytującą". Czy spotykasz się z takim podejściem, pracując z młodzieżą?

Jakub Biel OSB: Oczywiście, że się spotykam. Będę mówił z perspektywy naszego tynieckiego podwórka. Patrząc na grupę młodzieży, która do nas przychodzi, czyli na przykład na przygotowujących się do bierzmowania, to problemem jest to, że w wielu domach religia to nie jest temat do rozmowy, w ogóle Bóg nie jest tematem. Średnie pokolenie, których dzieci mogą należeć do grup młodzieżowych naszej parafii, często nie wprowadziło ich w żaden sposób w wiarę. Oni wyrośli w tradycyjnej wierze, z którą nic więcej nie zrobili. Zauważyłem, że na tradycyjnych nabożeństwach, jakie mamy w parafii, obecne jest najstarsze pokolenie i najmłodsze. Dlaczego? Babcie czasem przyprowadzą wnuków albo ja jako opiekun ministrantów poproszę ich, żeby służyli na tych nabożeństwach. Jeżeli jest ktoś ze średniego pokolenia, to zazwyczaj turysta, który się zabłąkał. Czasami jest też tak, że dzieci przychodzą, a rodzice nie.

To jak oni się tam znaleźli, skoro nikt ich do tego nie zachęcił?

To jest bardzo ciekawe. To nie jest tak, że religia nie jest w ogóle obecna w ich życiu - jest, ale raczej jako tradycja. Skąd się biorą chłopcy przy ołtarzu? Jest kolega, który został ministrantem, i on opowiada innym w klasie, że jest fajnie, bo jeździmy na rowerach, wybieramy się na wspólne na wakacje, i ci koledzy przychodzą do salki - mniej dla Pana Boga, bardziej dla towarzystwa. I to już jest dobrze. Nieraz bywa tak, że oni za sobą pociągają rodziców, bo trzeba coś zorganizować, potrzeba jakiejś technicznej pomocy, a rodzice do konkretnych czynności są bardzo chętni. Pierwsza aktywność to stworzenie czegoś materialnego: upieczenie ciasta, kupienie czegoś, tak żeby dzięki temu powstała społeczna działalność. Moim zadaniem jest wtedy pokazać, dlaczego my to robimy.

Przyznaję też, że zdarzają się młodzi, którzy nic nie chcą od Kościoła, bo oni nawet nie wiedzą, że można coś chcieć i że Kościół ma coś do zaoferowania. Niestety, czasami w miejscach, w których mieszkamy, nie ma możliwości dołączenia do parafialnych grup młodzieżowych. Nieraz proboszcz i wspólnota parafialna nie mają nic do zaoferowania, bo nie wychodzą z żadną dodatkową inicjatywą.

Dlaczego tak się dzieje? Czy księża nie uczą się w seminariach i zakonach pracy z młodzieżą?

Trudno mi to oceniać, nie wiem, jakie są tego przyczyny. Pewnie jest ich wiele.

A Ty miałeś takie przygotowanie?

Od małego żyłem w cieniu klasztoru bernardynów w Alwerni i to był dla mnie taki drugi dom. Moi rodzice zakładali tam Oazę, do której później chodziłem, byłem ministrantem, przechodziłem wszystkie stopnie formacji opracowane przez księdza Blachnickiego. Klasztor to było miejsce spotkań towarzyskich, ale także duchowego wzrastania. W liceum opiekowałem się grupą ministrancką, byłem też animatorem grupy na Oazie, więc już stamtąd wynosiłem pewne doświadczenie wychowawcze. Kiedy w klasztorze została mi powierzona taka misja, to miałem jakieś wyobrażenie o tym, jakby to mogło wyglądać.

Czy zostałeś do tego jakoś przygotowany czy tylko Ci powiedziano, że będziesz się zajmować młodzieżą?

U nas przełożony ma taką mądrą zasadę, że rozmawia z braćmi o ich predyspozycjach i zdolnościach. Dzięki tym rozmowom wie mniej więcej, jakie kto ma możliwości, czym mógłby zajmować się w klasztorze z korzyścią dla innych. Nie mam żadnego wykształcenia pedagogicznego, oprócz tego, które teraz zdobywam w czasie studiów w Kolegium dominikanów. Opat rozmawiał ze mną i rozeznawał, czym bym się mógł zająć po ukończeniu nowicjatu, a ja przejawiałem chęć do prowadzenia grupy młodzieżowej. On miał taką samą myśl, więc to było wspólne rozeznanie. A to, co powiedział mi na drogę, to dla mnie do dzisiaj najważniejsza wskazówka. Powiedział, że mogę robić dla młodych cokolwiek, tylko żebym dawał im swój czas, żebym był dla nich i z nimi. Myślę, że to jest recepta na to, żeby coś się działo w parafii.

Co jest najtrudniejsze, a co jest najpiękniejsze w pracy z młodzieżą?

Dla mnie najtrudniejsze jest znalezienie właściwego klucza porozumienia, bo każdy z nich to jest taki osobny świat. Wydaje mi się, że kończy się już czas duszpasterstwa masowego. Każdy z nas ma swoją wyjątkową rzeczywistość i często jest ona bardzo pokręcona. Największa trudność i największa radość to dawanie młodzieży czasu, wchodzenie z nimi w taką relację, żeby chcieli rozmawiać, mówić o swoich problemach. Wielu z nich przychodzi z jakimś problemem, często ze zrażeniem do Kościoła, ale mimo to przychodzą. Zanim to wypowiedzą, trzeba im dać czas, przestrzeń i okazję, do tego, żeby mogli się z tymi myślami uzewnętrznić. To długi proces dochodzenia do tego, żebyśmy zaczęli grać w otwarte karty. Staram się, żeby z mojej strony była zawsze gotowość do szczerej rozmowy, ale nie mogę nikogo do niej zmuszać. To musi wyjść od tej osoby, każde takie wymuszanie może skończyć się zamknięciem wszelkich dróg porozumienia. Bywa, że im bardziej naciskasz, tym bardziej młody rozmówca się zamyka.

A jednej i drugiej stronie zależy na tym, żeby usłyszeć, jaka jest prawda o człowieku. Jej wydobycie to nie jest taka prosta rzecz. To właśnie jest najtrudniejsze i najpiękniejsze, kiedy ona już się ujawnia, kiedy można przekonać się, co w tym człowieku jest. Zawsze jest to samo, tylko inaczej ubrane - zawsze jest pragnienie Boga, pragnienie prawdy, a On jest prawdą. Może być tak, że ktoś chce prawdy o Bogu, ale wierzy w kłamstwo o Nim. Wierzy, że Bóg jest taki, jak ojciec, który go bije, albo jest taki, jak matka, która tylko od niego wymaga, a nie okazuje mu żadnej empatii, nie ma dla niego czasu. Wtedy pojawia się złość na nią, na siebie, na Boga - na wszystko. Kiedy ktoś o tym powie, to zazwyczaj przynosi to dużą ulgę i wtedy możemy szukać prawdziwego oblicza Boga.

Jak rozmawiać z młodymi, którzy są zrażeni do Kościoła?

Muszę przyznać, że to jest realny problem. Młodzi są zrażeni czasem z racjonalnych powodów, a czasem z zupełnie nieracjonalnych, ale efekt jest taki sam - duże zamieszanie w sercu i emocjach. Przede wszystkim należy się wystrzegać moralizowania. Rozmowa w tym przypadku staje się często monologiem młodego człowieka, dla mnie bardziej polega na słuchaniu. Zresztą, jeżeli ktoś chce rozmawiać, to już jest dobrze. Zwykle jak ktoś przychodzi do mnie z taką sprawą, to staram się doprowadzić do tego, żeby powiedział wszystko.

Czasem nie mam odpowiedzi, ale często nie chodzi o odpowiedź, tylko o takie poczucie, że "jednak mogłem to powiedzieć i nadal jestem w Kościele, ten brat mnie nie wyrzucił, nie powiedział, że jestem dziwny". Rzeczywistość dostarcza nam tak wielu trudnych faktów, że raczej wychodzę z założenia, że młodzi mogli się spotkać z czymś złym. Nie mogę mówić im, że to nie jest problem, nie mogę negować ich stanów emocjonalnych. Ktoś mówi, że jest zdenerwowany, a ty mówisz mu, że to nic takiego i po prostu przesadza. Jak to "nic takiego"? Przecież on rzeczywiście czuje złość! To też jest trudność - próbować zrozumieć, wejść w czyjąś sytuację.

A jak Ty odbierasz trudności związane z księżmi? Nie przyjmujesz tego osobiście?

Jak słyszę o różnych grzechach osób zakonnych czy duchownych, to najpierw zawsze boję się o siebie, czy ja nie robię tak samo. Staram się stawać przy ewangelicznym celniku i również bić się w pierś, unikam zadowolonych z siebie faryzeuszy. Podczas takiej rozmowy próbuję przybrać perspektywę ofiary złego zachowania duchownego. Zrażenie grubiańskim zachowaniem, złe potraktowanie w konfesjonale - to się zdarza, o tym młodzi mówią i wtedy słucham i w żaden sposób nie odbieram tego jako atak na mnie, bo to nie ja go spowiadałem. Jeżeli rzeczywiście ma rację, to przyznam, że ma rację i tyle. Mnie samemu już w zakonie zdarzyło się skrytykować czyjeś kazanie, po prostu podejść i powiedzieć, że to jest, moim zdaniem, wypaczenie Ewangelii. Jeżeli jednak młody człowiek idzie do zakonnika podzielić się swoim bólem związanym z ludźmi Kościoła, to ma w sobie jakąś cierpliwość i tolerancję, bo mógłby powiedzieć "to ja już z tymi czarnymi nie gadam wcale", a jednak przychodzi porozmawiać właśnie z "czarnym".

Przygotowanie do bierzmowania nie może być kolejną lekcją i katechezą [WYWIAD] - zdjęcie w treści artykułu

(fot. Tomasz Wieczorek)

Przejdźmy do bierzmowania, bo o tym też mieliśmy rozmawiać. Dorośli często zapytani o to, co pamiętają z przygotowania do niego, odpowiadają, że niewiele. Jak myślisz, dlaczego tak się dzieje?

A co pamiętasz z biologii ze szkoły podstawowej? Zadaję to pytanie dlatego, że przygotowanie do bierzmowania to często jest kolejna lekcja w tygodniowym planie zajęć, tak jak mamy lekcje w szkole. Nic nie pamiętam z chemii, którą ostatni raz miałem dziesięć lat temu, a nie byłem wcale najgorszym uczniem.

Tylko czy Kościół powinien dawać lekcje?

Przygotowanie do bierzmowania, które w większości przechodzimy, to jest przygotowanie "wiedzowe". Tylko że problem jest taki, że wiele osób, które przychodzą na kurs przygotowania do bierzmowania, to są ludzie ochrzczeni, ale niewprowadzeni w tajemnicę wiary, to znaczy nie mający żadnego doświadczenia wiary. Oni zdali sprawdzian z dziesięciu przykazań w szkole podstawowej, ale nimi nie żyli albo nie miały one wpływu na ich wybory życiowe. Nauczyli się "Ojcze nasz", ale w domu nigdy nie odmawiali pacierza.

To taki Kościół od sakramentu do sakramentu.

Tak, to brak prawdziwego wejścia w rozumienie sakramentu chrztu, bierzmowania i komunii, które mają być inicjacją. One nie inicjują we mnie nic, jeżeli ja za tym nie pójdę, jeśli nie pójdę za łaską, nie będę szukał tego doświadczenia wiary, stąd przygotowanie do bierzmowania nie może być kolejną lekcją i kolejną katechezą. Katechezę daje się komuś, kto już jest zewangelizowany. Tymczasem mamy ludzi niezewangelizowanych i wygłaszamy im katechezę. To tak jakbym poszedł na studia chemiczne po mojej klasie z podstawową chemią. Co ja z tej chemii wiem? Nic nie wiem, poruszam się w obcym świecie i nie dziwne, że mnie to nie ciekawi i nie pociąga.

Jeżeli doświadczam Boga, jestem zewangelizowany, przyjąłem kerygmat i wierzę, że Jezus mnie zbawił i jest to dla mnie ważne, to zmienia to coś w moim życiu. Wówczas chcę się więcej o Chrystusie dowiedzieć, biorę katechizm do ręki, chcę poznać Kościół, bo w Kościele są sakramenty i Bóg. Jeżeli zafascynuję się Jezusem, to mogę iść dalej w katechezę. Niestety, nie okłamujmy się, osoby, które przychodzą na kurs przygotowania do bierzmowania, często potrzebują ewangelizacji w pierwszej kolejności. To jest tak jak w przypowieści: pada ziarno katechezy, Słowa Bożego, tylko na jaki grunt? Jeżeli ktoś był zewangelizowany, to te katechezy mu pomogą, jeżeli są dobrze prowadzone, a jeżeli to jest skała, to nic z tego nie będzie.

To jak można to inaczej rozwiązać? Wy próbowaliście inaczej.

Parę lat temu proboszcz stanął przed pytaniem, co robić z bierzmowaniem, jak to ciągnąć dalej? Widać było, że coś trzeba zmienić, że tak się dłużej nie da katechizować. Wszystko zaczęło się od inicjatywy oddolnej. Do proboszcza przyszli rodzice kandydatów do bierzmowania i powiedzieli, że coś trzeba zrobić z przygotowaniem do bierzmowania. Proboszcz, będąc otwartym człowiekiem, poradził, żeby pytać w środowisku kościelnym i szukać wspólnie odpowiedzi. Potem rodzice poszli do biskupa Rysia i on powiedział: "Zróbcie kurs alfa!".

Proboszcz zorientował się, o co chodzi z tym kursem, i w rezultacie zgodził się go wprowadzić. I tak się zaczęło. Po dwóch latach tego przygotowania okazało się, że mamy własną kadrę prowadzących kurs utworzoną z tych, którzy już przeszli alfę. Dlaczego biskup poradził kurs alfa? Bo to jest ewangelizacja. Tam są najbardziej podstawowe tematy dla ludzi, którzy są nieraz bardzo niezorientowani w wierze, mimo że są ochrzczeni. Najpierw ewangelizacja w ramach kursu alfa, a później dopiero może pojawić się element katechezy, która oczywiście też jest głoszona.

A czy na przygotowaniu do bierzmowania pojawiają się tacy, którzy nie chcą na nim być?

Kurs alfa zakłada dobrowolność udziału, my również się za tym opowiadamy, pewnie wszyscy to zakładają, ale często bywa tak, że jest ósma klasa szkoły podstawowej i przychodzi czas bierzmowania, to katecheta przygotowuje wszystkich w ramach katechezy szkolnej. Jak ktoś bardzo nie chce, to go rodzic z tej katechezy zwalnia, ale zwykle jest tak, że jak wszyscy, to wszyscy. U nas trzeba przyjść do kancelarii, zapisać się, wyrazić chęć, usłyszeć, jakie są na początek wymagania, kiedy odbywa się kurs, o której godzinie. Myślę, że w innych miejscach też tak się to odbywa. Z naszej strony jest dobrowolność i przeświadczenie, że nie musisz iść do bierzmowania. Natomiast nieraz rodzice, w dobrej wierze, popychają dzieci do bierzmowania, wzbudzając w nich coraz większą niechęć. Sukcesem kursu alfa w przypadku takich młodych jest to, że oni potrafią powiedzieć: przyszliśmy tutaj, dlatego, że musieliśmy.

Rodzice ich do tego zmuszają?

Niektórzy tak. Na każdej katechezie, którą prowadzę, podkreślam dobrowolność udziału. Mówię to po to, żeby mieli świadomość nie tylko tego, że jak im się nie podoba, to mogą wyjść, ale dlatego, żeby mieli świadomość, że to jest ich wybór, że tu są, że to oni wybierają wiarę. Niestety nieraz jest tak, że ja im mówię, że są wolni w tym wyborze, a rodzice mówią im, że muszą. Staramy się rodzicom to tak przedstawiać, że nie ma sensu zmuszać, ale myślę, że tak czy siak, nawet jeśli ktoś jest zmuszony, ale z naszej strony słyszy nieustannie to, że powinien to być jego wolny wybór, to przynajmniej tutaj nie widząc tego nacisku, nie czuje się wtłoczony w jakąś wielką maszynę ucisku, a często tak kurs przed bierzmowaniem jest traktowany. To błędne przekonanie, że zmuszając do praktyk religijnych, zachęci się do nich młodych ludzi - takie jest moje zdanie.

Zdarza Ci się rozmawiać z rodzicami i tłumaczyć im, że państwa dziecko nie chce iść do bierzmowania?

Zdarzyło mi się, ale to nie są łatwe rozmowy, bo ja powinienem zachęcać. Rodzice są zaskoczeni, że nie chcę młodych przekonywać na siłę. Nie traktuję takich sytuacji jako sukcesów, natomiast wydaje mi się, że jest to wówczas lepsze rozwiązanie niż stopniowe narastanie pretensji przez kilka tygodni. To może stać się gwoździem do trumny.

Nie masz takiego poczucia, że bierzmowanie jest za wcześnie? To czas burzy hormonów, wielu wątpliwości i rozterek, za dużo się w nas wtedy dzieje, żeby podjąć świadomą i odpowiedzialną decyzję.

Każdy kij ma dwa końce i tutaj też widzę i "za", i "przeciw". Inaczej się rozmawia ze starszymi. Tematy mogą być głębiej podejmowane, są dojrzalsi i to sprawia, że porozumienie jest łatwiejsze. Natomiast myślę, że jak na każdym etapie życia potrzebujemy wspólnoty, tak szczególnie, kiedy dzieją się dziwne rzeczy z nami, kiedy dojrzewamy. W tym okresie wsparcie wspólnoty wydaje mi się wyjątkowo ważne. A właśnie na tym polega przygotowanie do bierzmowania u nas. Chodzi o to, żeby dać ludziom wspólnotę i nauczyć ich modlitwy. To przejąłem od naszego proboszcza. To dwie rzeczy, które sprawią, że człowiek może doświadczyć Boga: modlitwa i wspólnota. Te dwie rzeczy daje też kurs alfa. Młodszy wiek jest na pewno trudniejszy, poruszamy trudne tematy. Zauważyłem też, że dla niektórych Bóg to nie jest temat, nie dlatego, że nie byli katechizowani, tylko dlatego, że tyle fajnych rzeczy dzieje się naokoło, że o Panu Bogu nie było sensu rozmawiać.

Z jednej strony są ci, którzy chcą się przygotować do bierzmowania, a z drugiej ci, którzy chcą 'zaliczyć' sakrament, żeby mieć go potem do ślubu. Jak tu znaleźć złoty środek? Czy to może być szansa i okazja do zaproszenia do Kościoła?

U nas przyjmujemy wszystkich, którzy deklarują chęć. Prowadzę z każdym indywidualną rozmowę w ramach katechez (osobną rozmowę przeprowadza proboszcz). Wtedy pytam o motywy, jeżeli ta osoba chce powiedzieć, to mówi, jeśli nie, to nie mówi. Bywają takie sytuacje, że ktoś przyszedł przymuszony, z takim przekonaniem, że trzeba to zaliczyć i tyle, ale po kursie się otwiera. Nieraz mówią, że otworzyły im się oczy, doświadczyli czegoś, przeżyli coś, dowiedzieli się czegoś o Bogu. Są osoby zaangażowane i mniej zaangażowane, ale to zróżnicowanie trzeba wykorzystać. W przypadku kursu alfa jako pomocników do prowadzenia grupek zapraszamy tych, którzy aktualnie przygotowują się do bierzmowania, ale chcą większego zaangażowania. Wtedy mają coś więcej, bo należą do kadry, udzielają się, a dzięki temu zyskują wiele i są żywym świadectwem dla swoich znajomych, którzy są mniej zaangażowani.

Myślę, że wiek ma znaczenie, jeżeli są starsi o rok albo dwa lata, to bardziej to do nich przemawia.

Tak, to jest to, o czym mówili na synodzie o młodzieży biskupi. Papież mówi o młodych, którzy głoszą dla młodych, bo to jest najbardziej przekonujące świadectwo. U nas w duszpasterstwie też jest tak, że jak zapraszałem za dużo księży z wykładami czy konferencjami, to potem jak pojawiła się osoba świecka, młodzi mówili: "dobrze, że to nie ksiądz". Oni są spragnieni świadectwa osoby z zewnątrz, która żyje podobnie. Świętość nie jest zarezerwowana tylko dla zakonnic, zakonników i kapłanów.

Kiedy byliśmy na weekendzie alfa, zaprosiłem Krzyśka Sowińskiego ze wspólnoty "Głos Pana", zrobił niesamowite wrażenie na młodych. Pierwszego dnia wieczorem Krzysiek mówił świadectwo, ustawił nim cały wyjazd. Potem pięciu chłopaków siedziało u niego do pierwszej w nocy. Oni go rzeczywiście słuchali. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że nie był księdzem - oni księży słuchają w kościele cały czas, mnie w salce również. A po drugie dlatego, że mówił z serca, czerpiąc ze swojego doświadczenia, i to jest to, co jest potrzebne najbardziej - dzielenie się żywym doświadczeniem.

Abp Ryś mówi, że "musimy sobie postawić pytanie, czy mamy co tym młodym ludziom zaproponować w Kościele na drugi dzień i na drugi rok po bierzmowaniu". No właśnie, czy mamy? Jak to u Was wygląda?

U nas wygląda to tak, że duszpasterstwo młodzieży prowadzi kurs alfa, więc wszystko jest budowane tak, że jeżeli ktoś przychodzi na kurs przygotowania do bierzmowania i nie jest nigdzie zaangażowany, to tutaj dostaje możliwość wejścia w duszpasterstwo, nawet o tym nie wiedząc. W tym roku piętnaście osób z naszego Duszpasterstwa Młodzieży KARP prowadziło ten kurs dla swoich nieco młodszych kolegów. Podczas kursu mogą się wzajemnie poznać, spotkania główne duszpasterstwa wyglądają podobnie do spotkań na kursie alfa. Ktoś może zobaczyć poprzez kurs alfa, jak my funkcjonujemy. To jeszcze nie jest wszystko.

Oprócz tego w każdy piątek w ramach KARP-ia spotykamy się na modlitwie, jeździmy na dni skupienia, ostatnio odwiedziliśmy więzienie i dawaliśmy świadectwo, byliśmy na ŚDM w Panamie. Na zakończenie przygotowania do bierzmowania prezentujemy nasze duszpasterstwo i zapraszamy na spotkania. Kto chce, przychodzi. Nikogo nie da się zmusić i nie wolno tego robić. Mamy duszpasterstwo młodzieży, grupę lektorów, Skautów Europy, ZHR. Dobrze jest się zaangażować, żeby wejść w jakąś wspólnotę, żeby nie tracić tego, co tu, na tym kursie zyskaliśmy.

Co się dzieje na spotkaniach głównych Duszpasterstwa Młodzieży KARP? Na czym one polegają?

Spotkania główne odbywają się raz w miesiącu. Najpierw mamy Mszę świętą, po niej kolację i spotkanie z zaproszonym gościem. Jest jakiś temat przewodni dla całego roku i pod ten klucz zapraszamy gości. To jest albo wywiad na żywo albo wykład, albo konferencja duchowa, zależnie od tego, kto nas odwiedza, próbujemy to zróżnicować. Potem na zakończenie można zadawać pytania, modlimy się Kompletą i się rozchodzimy. Oni przygotowują sobie salę, kolację, robią zakupy, przygotowują śpiew, asystę na Mszę, także coraz bardziej przejmują odpowiedzialność. Nie są tylko "konsumentami usług religijnych". Czasem dla proboszczów i zakonników taki model konsumpcyjnego duszpasterstwa jest wygodniejszy: udzielają sakramentów, siedzą w kancelarii i tyle, bo ludzie nie chcą nic więcej, "płacą" i oczekują. Nie wiedzą, że mogą chcieć czegoś więcej niż urzędniczej atmosfery i "załatwiania sakramentów".

Mieszkamy w mniejszej miejscowości, mamy jeden kościół parafialny. Jak zorganizować tam przestrzeń dla młodych? Czym ich zachęcić? Co im zaproponować?

To są zabójczo trudne pytania, bo co parafia, to inna rzeczywistość. Są pewne rzeczy wspólne, ale jest tak dużo różnic. Przykładowo trudno jest porównać miejską parafię do wiejskiej.

Tylko w tych małych miejscowościach też są młodzi, którzy są zrażeni do Kościoła i potrzebują przestrzeni i dobrego przygotowania do bierzmowania. Jak mogą to uzyskać?

Nie czuję się ekspertem, ale wydaje mi się, że żeby pomóc młodym, nie mając w zasadzie żadnych gotowych struktur młodzieżowych, trzeba zacząć od czegoś bardzo prostego, to znaczy od postawy otwartości i słuchania. Jak się zrodziło duszpasterstwo młodzieży w Tyńcu? Zacząłem zajmować się ministrantami, ojciec opat powiedział mi, że mam im dawać czas. Robiłem to kosztem różnych rzeczy, po prostu spędzałem z nimi czas: jeździliśmy na wycieczki rowerowe, wspólne spędzaliśmy wakacje podczas kolonii organizowanych przez parafię, graliśmy w gry, zamawialiśmy pizzę do salki ministrantów.

Może się to wydawać takie prymitywne - przekupywanie ich materialnymi rzeczami, ale tutaj nie chodzi o te konkretne rzeczy, bo oni bardziej niż smak pizzy czy wynik meczu, który rozegrali ze mną na playstation, zapamiętają to, że tutaj jest przestrzeń i miejsce, w którym mogą poczuć się jak u siebie. Dla mnie największą radością jest to, kiedy któryś z młodych mówi: "u nas w klasztorze", to znaczy, że on się utożsamia z tym miejscem. Mieszka w tej parafii i to jest jego klasztor.

Co było dalej?

W pewnym momencie przyszły do mnie trzy osoby i powiedziały, że chciałyby mieć duszpasterstwo młodzieżowe. Przez to spędzanie z nimi czasu wytworzyła się przestrzeń, w której zrozumieli, że mogą czegoś więcej chcieć, mogą coś więcej zrobić i mają prawo oczekiwać, że zostaną poważnie potraktowani. Z drugiej strony, nie tylko mają prawo oczekiwać i prosić, ale mają też obowiązek sami coś zrobić w stronę realizacji swoich pragnień. Wydaje mi się, że jeżeli w parafii nic się nie dzieje, to dobrze jest zacząć właśnie od tego.

Jeżeli jesteś księdzem, to daj ludziom czas, żeby zrozumieli, że mogą do ciebie przyjść i powiedzieć: "zróbmy duszpasterstwo".  Ja na to sam nie wpadłem, to nie jest mój pomysł. Wydaje mi się, że czasami ksiądz się zastanawia, co może zrobić, nawet nieraz ma chęć, ale pierwsze pytanie to: czy on spędza czas z młodymi ludźmi? Czy oni przychodzą do niego jak do kogoś, kogo znają? Czy wiedzą, że on jest do ich dyspozycji? Jeżeli tego nie wiedzą, to jak mają przyjść? Nie zawsze jest też tak, że na parafii jest ksiądz z charyzmatem młodzieżowym.

No właśnie, i co wtedy?

Błędne jest przekonanie, że ksiądz musi być od wszystkiego w swojej parafii. Dlatego tyle teraz mówi się o świeckich w Kościele, to jest nieuwolniony potencjał. U nas nikt z braci nie wymyślił sobie tego duszpasterstwa. To młodzi sobie je wymyślili. Oczywiście, trzeba podjąć inicjatywę, to mnie będzie kosztowało jakiś wysiłek, bo teraz razem coś tworzymy. Ale sam na pewno nic bym tu nie zrobił.

Podam przykład: miesiąc temu siedzę wieczorem w swojej celi i dostaję smsa od dziewczyny z duszpasterstwa. Było już późno, nie chciało mi się go czytać, ale jak ktoś już do mnie pisze, to co mam poradzić? Otwieram wiadomość, a tam: "Bracie, dzisiaj podczas kazania przyszedł mi do głowy pomysł". Myślę sobie, że to musiało być inspirujące kazanie, na co ona odpisuje: "Kazanie było tak nudne, że mój brat, który chodzi do drugiej klasy podstawówki, jak wyszedł z kościoła, to powiedział mi, że on więcej do kościoła nie przyjdzie". Ta dziewczyna zapytała się swojego brata dlaczego tak mówi, a on jej odpowiedział: "Bo nie jestem w stanie już tak długo udawać, że słucham, jak ksiądz mówi". Kazanie było tak długie i tak nudne, że biedny chłopak nie dał rady tego udźwignąć. No właśnie, ale historia nie kończy się na narzekaniu, tylko ona pisze dalej: "Zróbmy katechezę dla dzieci w czasie kazania podczas Mszy o 12.30 - wtedy jest najwięcej dzieci". Ta dziewczyna zachęciła jeszcze inne osoby z duszpasterstwa i ludzie się zaangażowali. Dzisiaj młodzi z KARP-ia znowu głoszą Ewangelię, tylko teraz najmłodszym parafianom. Ja tego nie wymyśliłem, to oni. Proboszcz się zgodził, a ja pomagam.

Pewnie dużo się o to modlisz?

Powinienem więcej, ale tak,  modlę się codziennie za tych młodych, za wszystkich młodych w Tyńcu. To jest moja codziennie niezbywalna intencja. To, co się dzieje dobrego u nas, uważam za Boży cud. Nie wymyśliłem sobie, że polecimy do Panamy. Jak przyszło co do czego, to musiał się znaleźć ktoś, kto pociągnął to wszystko do przodu. Oni sobie zbierali pieniądze, robili kiermasze. Podobnie powstały wspomniane spotkania dla najmłodszych. Ja nie robię nic oprócz tego, że przychodzę, uśmiecham się do dzieci, coś powiem, ale konspekt pisze animatorka z duszpasterstwa, przysyła mi go dzień wcześniej. Przedstawiamy dzieciakom Ewangelię w alternatywny sposób, pokazujemy jakie jest główne przesłanie, wplatamy w to jakąś zabawę, uczymy ich krótkiego wyznania wiary, potem jest spontaniczna modlitwa wiernych tak, żeby mieli mniej więcej te same elementy, co dorośli w kościele.

Jestem bardzo wdzięczny Bogu za to, co się dzieje. To jakiś kosmos! Ja bym tego w życiu nie wymyślił. Pojechaliśmy ostatnio do więzienia w Strzelcach Opolskich, nasze opactwo pełni nad tym zakładem duchową opiekę. Wziąłem dwie osoby z duszpasterstwa: opowiadali tam o Panamie i spotkaniach KARP-ia. Jak wróciliśmy, to powiedzieli, że chcą pojechać jeszcze raz.

A co robiliście w tym więzieniu?

Byliśmy tam w sobotę przed Niedzielą Palmową, więc uczestniczyliśmy z osadzonymi w liturgii. Mówiliśmy świadectwa o Panamie i o duszpasterstwie. Papież w Panamie na dzień pokuty, w piątek, pojechał do więzienia dla nieletnich. Franciszek dał nam niesamowity sygnał. Tak naprawdę trzeba być tam, gdzie chodzi papież, bo on ma bardzo dobrą intuicję. Boga spotyka się tam, gdzie jest realna potrzeba, tam, gdzie są ludzie w potrzebie. "Byłem w więzieniu, a odwiedziliście Mnie". To znaczy, że w Strzelcach Opolskich odwiedziliśmy Pana Jezusa. To tam możemy Go spotkać.

Mieliście okazję porozmawiać z osadzonymi?

Tak, siedzieliśmy między nimi w kaplicy, w żaden sposób nie byliśmy odseparowani. Potem piliśmy z nimi kawę, dla nich każda wiadomość z zewnątrz jest ciekawa. Pokazaliśmy im zdjęcia z Panamy, porozmawialiśmy chwilę. Trzeba mieć świadomość, że spotkaliśmy się z tymi, którzy sami przyszli do tej kaplicy, którzy chcieli, a nie był to cały przekrój więzienia. Ale idzie się do tych, do których można. Młodzi też byli bardzo zbudowani tym spotkaniem.

Podać rękę skazanemu to niby taka mała rzecz, ale człowiek pokonuje w sobie jakąś barierę i dostrzega w człowieku człowieka. Wielu z nich dzieliło się świadectwami nawrócenia. To było niesamowite doświadczenie dla młodych i dla mnie. Całe duszpasterstwo ma prowadzić do Boga, mamy się wzajemnie prowadzić do Boga poprzez sakramenty, wspólnotę, modlitwę  i czyny miłosierdzia. Robienie tego, co robiłby Chrystus. On jest obecny w naszych sercach i w sercach tych, którym wyświadczamy dobro.

brat Jakub Biel - benedyktyn, opiekun Duszpasterstwa Młodzieży KARP, Liturgicznej Służby Ołtarza i scholi parafialnej przy opactwie w Tyńcu. Studiował polonistykę na UP w Krakowie, obecnie studiuje w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Polskiej Prowincji Dominikanów

Julia Bondyra - dziennikarka i redaktorka portalu DEON.pl, prowadzi autorskiego bloga wybieramymilosc.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Jacek Zelek, Szymon Hiżycki OSB

Pustynia to pewien styl życia, powiedzielibyśmy dzisiaj: lifestyle, który można odnieść do własnego życia, choćby w minimalnym zakresie: wybierając z niego to, co uzna się za słuszne i możliwe do udźwignięcia.

Sentencje Ojców Pustyni, to...

Skomentuj artykuł

Przygotowanie do bierzmowania nie może być kolejną lekcją i katechezą [WYWIAD]
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.