Katolicki sposób na smutek

Katolicki sposób na smutek
(fot. shutterstock.com)
Tomasz Nowak OP

Mamy swoje podręczne metody: przykrywamy ten smutek rozmaitymi przyjemnościami, pudrujemy go, przyklejamy mu uśmiech. Jesteśmy pogodni i sympatyczni.  Ma to jednak krótkie nogi.

Jestem absolutnie przekonany, że orzeł w kurniku szczęśli­wy być nie może. Królewski ptak szczęśliwy na grzędzie? Nie kupuję tego. Nawet jeśli nie jest świadom swej lotności, to przecież słoma musi uwierać go w kuper, nie jest stworzony do gnieżdżenia się w ściółce. Nawet u niespecjalnie samoświadomych ludzi, pierwszym objawem syndromu "orła w kur­niku" jest smutek, który rodzi się z inercji, jałowości, ze sta­gnacji. Z tego, że stoję w miejscu i nie wiem, kim jestem, albo nie umiem przyjąć prawdy o sobie. Mówi o tym psychologia, mówi filozofia.

Prof. Tadeusz Gadacz pisze tak: "Życie polega na czynieniu użytku z życia. Nie tylko na biernej wymianie energii, na odbieraniu wrażeń, lecz na twórczym działaniu. Żyć to znaczy wpływać na świat, przekształcać go". I cała ta­jemnica dobrego życia tkwi w tym wzrastaniu: jeżeli się roz­wijam, to doświadczam radości, ciekawości, nowości, pasji, sensu życia. Jeżeli natomiast drepczę w miejscu, to w końcu gnuśnieję, wpadam w marazm, apatię, w "przykurcz egzy­stencjalny" - jak mawia Jasiu Chwast. Mogę robić mnóstwo rzeczy, by jakoś zapełniać tę pustkę, ale jestem wtedy tylko jak ten koń w kieracie albo ktoś, kto jeździ samochodem po ron­dzie, w ogóle z niego nie zjeżdżając - niby cały czas do przodu, ale ciągle w tym samym miejscu.

Zdrowy smutek nie jest zły, jest po prostu emocją, potrzeb­ną jak wszystkie inne. Jednak na dłuższą metę jest nam z nim niemiło, więc próbujemy się go pozbyć, działając po omacku, często idąc na skróty. Nie docieramy do tego, co jest źródłem smutku, tylko go zagłuszamy. Mamy swoje podręczne metody: przykrywamy ten smutek rozmaitymi przyjemnościami, pudrujemy go, przyklejamy mu uśmiech. Jesteśmy pogodni i sympatyczni. Powinniśmy nosić takie odwrócone "okulary": uśmiech na druciku zakładany za uszy - jak się w nim trochę pochodzi, to nawet się w niego uwierzy. Istnieje coś takiego, jak pamięć ciała - jedna z aktorek opowiadała, że kiedy jest w złej kondycji psychicznej, a musi być radosna na potrzeby roli, to w garderobie, przed lustrem, uśmiecha się do siebie przez dziesięć minut, aż w końcu osiąga pożądany nastrój.

DEON.PL POLECA

Mózg ma pamięć mimiki - jakoś tak to działa. Ma to jednak krótkie nogi, bo wszystkie te działania kamuflujące kosztują nas dużo ener­gii i w efekcie potęgują przygnębienie. Równocześnie zaczy­namy "interpretować" ten stan: obwiniamy siebie, posądzamy innych, cały świat, co przeradza się w gorycz, cynizm, a nawet rozpacz, która jest zinterpretowanym smutkiem. Jeżeli nato­miast pozwolę sobie na bycie markotnym, to za dwa, trzy dni będę miał siły, by ruszyć z miejsca - a wtedy smutek sam znik­nie. Pamiętam swoje własne perypetie ze stanem przygnębie­nia.

Zaczęło się w szkole formatorów, usłyszałem wówczas od terapeuty: "Możesz sobie pozwolić na bycie smutnym". Zbun­towałem się: "To niemożliwe, przecież wszyscy znają mnie jako pogodnego i uśmiechniętego". (Zdanie "Co ludzie sobie pomy­ślą?" to chyba najgorszy terrorysta w dziejach ludzkości). Te­rapeuta całkowicie mnie zaskoczył, bo ze spokojem odrzekł: "Poradzą sobie". A w mojej głowie zawrzało: "Dlaczego oni mają sobie radzić? Przecież to ja jestem pomagaczem, ja jestem ra­townikiem - muszę ich ratować, żeby nie musieli się zmagać z moim smutkiem". A on spokojnie: "Poradzą sobie". Ja, abso­lutny analfabeta w tym temacie, drążę: "W takim razie co mam zrobić, kiedy ktoś mnie pyta, dlaczego jestem smutny?". A on mi na to: "Odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Jeśli sam nie wiesz, dla­czego jesteś smutny, to najlepsza odpowiedź".

Dla mnie to było niebywałe odkrycie i postanowiłem szybko je sprawdzić: siedzę sobie w poznańskim klasztorze, piję kawę i przychodzi jeden z braci. Pada nieuniknione: "Dlaczego jesteś taki smutny?". Za­zwyczaj, w takiej sytuacji, rzekłbym: "Nie no, co ty, zamyśliłem się po prostu", ale teraz, po moim epokowym odkryciu, mówię odważnie: "A wiesz, jakoś tak mi smutno". I wtedy nastąpił szok: on mi na to "Aha" odpowiedział i poszedł. Poradził sobie, zaak­ceptował mój smutek. No, to rewolucja! To ja przez czterdzieści lat żyłowałem się, prężyłem, ratowałem ludzkość, a ludzkości było to zupełnie niepotrzebne. A potem zafundowałem sobie trzy dni smucenia się, a następnie doświadczyłem, jak powra­ca mi energia. Później wielokrotnie "sprzedawałem" to odkry­cie tym, którzy się u mnie spowiadali, i za każdym razem wi­działem u nich to samo autentyczne zdziwienie, że można tak po prostu odpowiedzieć: "Bo jestem smutny".

Dajemy wówczas sobie i światu jasny komunikat: "Jestem świadomy, wiem, co się ze mną dzieje, i nie boję się tego stanu. Akceptuję go, bo jest naturalny i nieunikniony, ba - nawet zbawienny dla zdrowia i higieny psychicznej". Po tym odkryciu zostałem fanem figury Chrystusa Frasobliwego - w świecie raczej rzadko spotykanego, a u nas przeciwnie, dość często. To się chyba jakoś wiąże z nale­ciałościami wschodniej duszoszczypatielnej mentalności, my się lubimy smucić i, niestety, często się to zmienia w narzeka­nie.

Pamiętam, jak mi Jan Góra mówił, że są trzy zasadnicze przedstawienia Wcielenia: Dzieciątko w żłóbku, ukrzyżowa­nie Chrystusa i Chrystus Frasobliwy. Ten ostatni uwalnia od "przymusu" chrześcijańskiej radości. W pewnym momencie pojawił się taki nurt ewangelizacyjny, a wraz z nim model za­wsze radosnego chrześcijanina i terroryzm uśmiechu, lub co gorsza wesołkowatości. A Chrystus Frasobliwy siedzi przygar­biony, zamyślony, głowę opiera na dłoni, na głowie ciernie, na ciele ślady biczowania. Jezus się frasuje, czyli ja też mogę sobie usiąść i się posmucić, być frasobliwym - to jest niesamowicie uwalniające.

Tekst pochodzi z książki "Droga Wodza. Jak orzeł w kurniku".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Katolicki sposób na smutek
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.