W czasie kwarantanny potrzebujemy "feminizmu stosowanego"

W czasie kwarantanny potrzebujemy "feminizmu stosowanego"
(fot. depositphotos.com)

Ze wszystkich argumentów przeciwko feminizmowi najbardziej “lubię” ten, zgodnie z którym w Polsce została już osiągnięta równość płci i nie ma już potrzeby niczego zmieniać.

Każdy, kto przyjrzy się dokładniej codziennemu życiu kobiet w naszym kraju, będzie musiał przyznać, że nie jest to prawdą. Jednak w dobie pandemii koronawirusa i kwarantanny szczególnie widoczne staje się to, że wiele ciężarów wciąż rozkłada się bardzo nierównomiernie - i dlatego w tym czasie potrzebny jest nam “feminizm stosowany”.

Dorota, 42 lata: zasuwam od zdalnych lekcji do chorej mamy

Jedną z przemian społecznych, która przyczyniła się poprawy sytuacji kobiet na rynku pracy, było powstanie instytucji, które zdjęły z ich barków część obowiązków opiekuńczych. W pierwotnych wspólnotach to kobiety zajmowały się - oczywiście nieodpłatnie - dziećmi, chorymi członkami rodziny oraz seniorami. W czasie pandemii, gdy przedszkola i szkoły nie funkcjonują normalnie, a osoby w podeszłym wieku często potrzebują wsparcia przy codziennych czynnościach, obowiązki opiekuńcze znów spoczywają na kobietach. Tym razem jednak, jak podkreśla pierwsza z moich rozmówczyń, wszystko wydarzyło się nagle - kobiety nie miały nawet kiedy przemyśleć i zaplanować nowej, rodzinnej logistyki: 

"Ja o zamknięciu szkoły moich bliźniaczek dowiedziałam się właściwie z dnia na dzień" - mówi Dorota, na co dzień pracownica sieci kosmetycznej.

DEON.PL POLECA

Chciałabym się porządnie wypłakać, ale nawet nie mam na to czasu.

"Szkoła moich dzieci jest absolutnie nieprzygotowana do nauczania zdalnego. Nauczyciele czasami pytają się dzieciaków, jak podłączyć się poprawnie na Skype, więc jak można mówić, że to normalna edukacja? Każdego dnia pomagam dzieciom w przedmiotach ścisłych, bo nauczyciele nie mają tablic, nie rozpisują nawet zwykłych równań reakcji z chemii - próbują tylko coś dyktować, ale nic z tego nie wychodzi. Mam wrażenie, jakbym sama znowu była w szkole. Mój mąż niedawno awansował i skupia się na pracy zdalnej, więc wszystko jest zostawione mnie. A ja też martwię się o pracę, rynek jest obecnie nieprzewidywalny. Jednak kiedy moje dzieci skończą naukę, a ja z sukcesem albo bez załatwię coś, co dotyczy mojej pracy, zaczyna się druga część mojego dnia.

Jadę do chorej, niedowidzącej mamy, której trzeba zawieźć zakupy, zainteresować się, czy wzięła leki i po prostu z nią pobyć. Teraz, w tej samotności, ona czuje się gorzej, skacze jej ciśnienie, co wcześniej nie zdarzało się często. Mój brat mieszka ponad 200 kilometrów od nas - interesuje się mamą, ale teraz do niej nie przyjedzie. Mam takie wrażenie, że ciągle zasuwam od zdalnych lekcji do chorej mamy. Wiem, że zajmuję się osobami, które kocham i które są mi najbliższe - ale po prostu mam dosyć. Ja w tym wszystkim się nie liczę, nie ma mnie. Zawalam obowiązki zawodowe, więc dodatkowo boję się, że stracę pracę. Kiedy mówię o tym mężowi, odpowiada, że przecież jakby co, to nas utrzyma - ale ja przez lata uczyłam się i pracowałam, żeby być w tym miejscu. I nagle, bez żadnej zapowiedzi, bez przygotowania, stałam się opiekunką i korepetytorką. Moja babcia podobno opiekowała się swoją schorowaną ciotką - ale ona długo oswajała się z tym, że tak będzie, była tego uczona. Ja improwizuję. Chciałabym się porządnie wypłakać, ale nawet nie mam na to czasu".

Janina, 72: jestem zupełnie sama, a to najgorsza choroba 

Kobiety, które już odchowały swoje dzieci, a także zakończyły pracę zawodową, również nie znajdują się w komfortowej sytuacji. Ich największym zmartwieniem często nie jest brak czasu i konieczność wykonywania wielu dodatkowych zajęć, ale coś, co może być zabójcze tak, jak wiele groźnych chorób i na co nie ma dostępnego od ręki lekarstwa - samotność. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego średnia długość życia kobiety w Polsce wynosi obecnie 82 lata, natomiast mężczyzny - 73,9 roku. Jeśli weźmiemy również pod uwagę fakt, że kobiety zwykle wybierają nieco starszych partnerów, to okaże się, że wiele polskich kobiet ostatnie dekady życia spędza jako wdowy - a to, w społeczeństwie preferującym model rodziny nukrealnej, a nie wielopokoleniowej żyjącej razem, często oznacza właśnie samotność, która w dobie kwarantanny często przeradza się w kompletną izolację społeczną. Na to właśnie skarży się Janina, wdowa od wielu lat.

"Od śmierci mojego męża niedługo minie dwadzieścia lat. Nie byliśmy idealnym małżeństwem, ale nigdy nie czułam się przynajmniej przy tym moim chłopie samotna. Po jego śmierci zostałam sama, ale moje dwie córki nie pozwoliły mi stracić kontaktu z rzeczywistością. Najmłodsza wnuczka była u mnie prawie codziennie, ponieważ córka i zięć pracują. Raz albo dwa razy w tygodniu córki z rodzinami przyjeżdżały do mnie na obiad, czasami któraś z nich z soboty na niedzielę zostawiała też swoje dzieci u mnie. Człowiek czuł, że jest potrzebny, coś robi, ma takie swoje miejsce. Pani tego pewnie nie rozumie, bo Wy w młodym pokoleniu macie komputery i telefony, ale my, urodzeni w latach 40. i 50. przez cały czas musimy być z kimś w kontakcie. Inaczej to jakby nas kto pochował żywcem. Teraz dzwonimy do siebie z córkami, ale to nie jest to samo. One się pytają co u mnie, jakby sprawdzały, czy żyję. No żyję, żyję, ale czuję, że jestem już tylko kimś, kto zawadza na świecie.

W telewizji mówią, że nie wolno wychodzić zwłaszcza nam, seniorom, bo ten wirus może u nas wywołać choroby. A ja, wie Pani, uważam, że najgorsza choroba to zostać samemu. Z sąsiadkami nie spotykam się, chociaż wiem, że one też wdowy i też tam same siedzą i albo płaczą, albo głupieją. Jedna z nich choruje na padaczkę, syna ma za granicą. Jakby tak ją to choróbsko przygniotło nagle, to nie wiem, co by było - schodzę więc do niej na dół, dzwonię dzwonkiem i jak mi odpowie “jestem!”, to ją pozdrawiam i wracam do siebie. Ale to nie jest to samo, co z ciastem pójść, zapytać, czy leki wzięła, jak się czuje. Jakiegoś asystenta państwo powinno jej zapewnić, pielęgniarkę w takiej sytuacji, a nie zupełną pustkę. Moje wnuki to mówią, że teraz można porozmawiać przez Skype. Można, mnie się to nawet podoba, ale do tego trzeba mieć komputer, a mnie na taki wydatek nie stać. Myślę sobie ostatnio, że łatwiej ma ten mój chłop, bo tego nie dożył i w samotności nie siedzi, nie zawadza nikomu. Ci nasi rządzący może i robią coś, żeby ludzie nie chorowali - ale tacy jak ja to są zostawieni sami sobie. Gdybym choć tę emeryturę miała wyższą, kupiłabym komputer i rozmawiała przez kamerę z dziećmi i wnukami - ale wdowy od zawsze żyją w biedzie. Każdy już chyba przyjął, że tak po prostu jest - tylko że teraz to się chce wyć z tej samotności".

Martyna, 30: czasem budzę się z myślą, że nie urodzę bez męża

Sytuacja epidemiczna w kraju wywołała  także daleko idące zmiany w opiece położniczej. Od paru tygodni wstrzymane są porody rodzinne, wykonywanych jest więcej cięć cesarskich, a noworodki w trakcie pobytu w szpitalu często są oddzielane od matek. Jednocześnie, jak podkreślał w rozmowie z dziennikarzami OKO.press doktor Maciej Socha, Kierownik Oddziału Położniczo-Ginekologicznego Szpitala Św. Wojciecha w Gdańsku na Zaspie, wiele zmian wprowadzanych jest bardziej z troski o przeciążony personel, niż w związku ze wskazaniami medycznymi.

Teraz każda przyszła mama jest sama - a przecież jest nas tak wiele.

Kobiety w połogu natomiast nie są wystarczająco często odwiedzane przez położne środowiskowe, a szkoły rodzenia zawiesiły swoją działalność stacjonarną, przez co wiele ciężarnych czuje, że nie ma możliwości właściwie przygotować się do porodu i tego, co będzie działo się potem. Martyna, która niebawem ma zostać mamą, jest w związku z tym bardzo sfrustrowana i pełna lęku:

"Żeby ludzie mogli zrozumieć, o co mi chodzi, muszę powiedzieć, że ja i mąż dość długo staraliśmy się o ciążę. „Po drodze” było poronienie i moja choroba - kiedy w końcu się udało, byliśmy zachwyceni. To miał być stan, który przeżyjemy we dwoje, coś, czym będziemy się dzielić - tak jak później opieką nad dzieckiem. Pragnęliśmy razem przygotowywać się do porodu - chodzić do szkoły rodzenia, razem być na wizytach, trzymać się za ręce podczas badań. Marzyłam też o w pełni naturalnym porodzie - z mężem, bez żadnego przyspieszania, bez ingerencji. Przez chwilę brałam nawet pod uwagę poród domowy, ale potem pomyślałam, że przy porodowym debiucie może jednak lepiej tego nie robić. A potem okazało się że jakiś głupi wirus z Chin wszystko nam zepsuje. Podczas badań u ginekologa jestem sama, a przecież zawsze jest szansa, że usłyszę jakąś złą diagnozę - i męża wtedy przy mnie nie będzie. Kiedy byłam przeziębiona nawet nie mogłam iść do internisty, bo pandemia - tylko telekonsultacja, ale ja nie ufam takiej formie pomocy - kobietę w ciąży według mnie powinno się zbadać!

Do tego kobiety mają, według niektórych źródeł, rodzić w maskach… W tak wyjątkowym dniu mam być w masce! Ale przede wszystkim boję się, że nic nie wyjdzie z mojego naturalnego porodu razem z mężem. Pewnie skończy się tak, że zrobią mi cesarkę, bo tak łatwiej, a potem będę musiała radzić sobie z dzieckiem sama, bo zakaz odwiedzin. Wiem, że w szpitalu są położne i lekarze, ale jest ich za mało nawet w normalnej sytuacji. Teraz brakuje też sprzętu, to mnie przeraża. Poza tym nawet miła położna to nie jest to samo, co wsparcie ukochanej osoby. Czasem budzę się z myślą, że bez męża nie urodzę, nie będę miała siły zająć się dzieckiem, a moje maleństwo będzie leżało samo, beze mnie, w innej sali i będzie się bało. Wiem, że kobiety kiedyś rodziły bez facetów - ale za to w ciąży miały wsparcie innych kobiet. Teraz każda przyszła mama jest sama - a przecież jest nas tak wiele".

Nie można powiedzieć, że limbus kobiet, o którym opowiadają Dorota, Janina i Martyna (a także liczne panie wypowiadające się na forach internetowych), powstał wyłącznie na skutek wybuchu pandemii. Podczas kwarantanny jednak wszystko staje się bardziej jaskrawe: zarówno niezwykłe przejawy ludzkiej dobroci i troski o innych, jak i problemy społeczne, z którymi zmagamy się już od dawna. Kwestia niewydolności polskiej opieki zdrowotnej nie jest przecież żadną nowością - jednak to, w jakim stopniu dotyka ona na przykład kobiety ciężarne, od dawna aż tak bardzo nie rzucało się w oczy. Fakt, że mężczyźni o wiele rzadziej angażują się w obowiązki domowe i wychowanie dzieci, również nie stanowił tajemnicy - ale w dobie zamknięcia w domu kobiety płacą o wiele wyższą niż zwykle cenę za takie funkcjonowanie rodziny.

Jeśli wsłuchamy się w głosy kobiet, które słusznie skarżą się na aktualną sytuację, nie będziemy w stanie dłużej okłamywać się nawzajem (i siebie samych), że w Polsce nie jest już potrzebny feminizm. Jest - i to feminizm stosowany, taki, który nie sprowadza się wyłącznie do dyskusji na temat ról płciowych i ich tradycyjności bądź innowacyjności, ale ten, który wiąże się z przyjęciem konkretnych rozwiązań, mających na celu poprawę warunków życia polskich kobiet. W imię tego właśnie feminizmu potrzebujemy chociażby zwiększenia nakładów finansowych na służbę zdrowia, aby zatrudnić pielęgniarzy, którzy mogliby pomagać seniorom i rodzinom zajmującym się osobami z niepełnosprawnościami. Niezbędne jest także zwykłe, codzienne działanie dorosłych mężczyzn, którzy odrobią z dziećmi lekcje i pojadą zrobić zakupy własnym rodzicom lub teściom.

Jeśli zatem tacy panowie to czytają - i mieliby ochotę przeznaczyć “wolny” czas na hejtowanie feminizmu - to z serca zachęcam ich do tego, aby tych paręnaście lub parędziesiąt minut przeznaczyli właśnie na prace domowe. Z pewnością sami również na tym skorzystają.

Imiona bohaterek zostały zmienione.

Psycholog i copywriter. Wierząca i praktykująca. Prowadzi bloga katolwica.blog.deon.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Zuzanna Radzik

- Puk puk.
- Kto tam?
- To my, więcej niż połowa Kościoła!

Taki improwizowany dialog krzyczały kobiety w stronę hierarchów udających się na synod w 2018 roku.

Ruch równouprawnienia w Kościele to...

Skomentuj artykuł

W czasie kwarantanny potrzebujemy "feminizmu stosowanego"
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.