Między wzniosłością a wykluczeniem

Między wzniosłością a wykluczeniem
(fot. DEON.pl/Agnieszka Masłowska)
Logo źródła: Znak Janusz Poniewierski, Marcin Żyła / "Znak" czerwiec 2010

Panie Profesorze, co się z nami działo w ciągu ostatnich trzech tygodni, które mijają właśnie od katastrofy pod Smoleńskiem? Pytamy Pana jako lekarza, terapeutę…

 

Trudno tu o jednoznaczność. Każdy przeżywał ten okres inaczej – i byłoby rzeczą ryzykowną czynić podmiotem tej sytuacji całe społeczeństwo. Łatwiej byłoby spojrzeć na to wszystko z perspektywy żałoby jednostkowej. I tak: pierwszą i najgłębszą reakcją było swego rodzaju porażenie informacją o katastrofie – niedowierzanie, trwoga i osłupienie, które to przeżycia były udziałem wszystkich. Potem nastał czas szczególnie prawdziwy i ważny: autentyczna osobista żałoba, rozpacz bądź smutek – w zależności od „emocjonalnej odległości” pomiędzy nami a ofiarami. Czuliśmy stratę, podobnie jak wtedy, kiedy tracimy kogoś bliskiego. Wprawdzie nie zawsze lubiliśmy tych, których zginęli, były to jednak osoby nam bliskie – w takim sensie, w jakim bliscy są nam ci, którzy codziennie goszczą na ekranach telewizorów w naszych domach. Tak często bywali z nami, że nawet ci, których nie interesuje polityka, poczuli, że odszedł ktoś dla nich ważny.

Jeszcze później, w czasie oficjalnej żałoby narodowej, rozpoczął się bardziej złożony proces, w którym istotną rolę odgrywał już wątek horyzontalny: oto stoję w grupie jako jedna z tysięcy osób, które zapalają świeczkę pod Pałacem Prezydenckim. Dla jednych było to głębokie przeżycie egzystencjalne, czasem wręcz transcendentne: smoleńska katastrofa kazała im w skupieniu i samotności myśleć o kruchości życia albo o rozpaczy, którą odczuwali, tracąc kogoś bliskiego. Dla innych ważniejszy był sam motyw bycia razem, często nawet nieuświadomione poczucie społecznej jedności jako cząstki bezimiennego tłumu. W żałobie ulgę przynosi zwykle uczucie wzniosłości – i ono się właśnie w tym momencie pojawiało. Jeszcze inni próbowali się dystansować do swych uczuć.

DEON.PL POLECA

Jednak niezależnie od charakteru przeżyć i sposobu ich wyrażania pozostaje fundamentalne pytanie: czy dajemy innym prawo do wyboru własnej drogi, czy też uważamy, że sposób przeżywania czasu żałoby jest zarazem świadectwem moralności i patriotyzmu? Jeśli czyjeś przeżycia były inne niż moje, to czy mam prawo mu zarzucać, że na przykład nie dość głęboko cierpi albo nie dość wyraźnie to cierpienie ujawnia? Nawet teraz czuję pewien niepokój, czy przypadkiem nie naruszam jakiegoś tabu, czy nie znajdzie się ktoś, kto po przeczytaniu tych słów powie, że nie jestem „prawdziwym Polakiem”. Pytanie o to, kto zasługuje, a kto nie zasługuje na to miano, wprowadza bardzo niebezpieczny społecznie dyskurs wykluczenia. A właśnie wykluczenie stało się chyba tym ostatnim etapem obiegu emocji po smoleńskiej katastrofie: tym, którzy zapalili świeczki na Krakowskim Przedmieściu, groził odruch lekceważenia ze strony tych, którzy tego nie zrobili. Ci, którzy nie dołączyli do wielotysięcznego tłumu, byli narażeni na zarzut, że nie są dość wrażliwi i patriotyczni.

Osoby występujące w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego Solidarni 2010, nie miały wątpliwości, że tam, pod Pałacem Prezydenckim, powtórzyło się to, co wydarzyło się w trakcie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski albo w sierpniu 1980 roku: Polska jest tutaj.

 

Po ogłoszeniu decyzji o pochowku prezydenta na Wawelu odbywały się w Krakowie dwie równoległe demonstracje. Najpierw pod kurią gromadzili się przeciwnicy tej decyzji, a wkrótce potem dołączali do nich jej zwolennicy, którzy przyszli na Franciszkańską spod kościoła Dominikanów. Poruszyło mnie, że ta druga grupa – po odśpiewaniu hymnu narodowego i odmówieniu modlitwy „Zdrowaś Mario” – zaczęła skandować: „Polska jest tutaj”, wskazując na siebie. W ten sposób spor o Wawel zasłonił, „przetrącił” społeczną żałobę. Doszło do przekroczenia pewnej granicy, która powinna pozostać uszanowana. Jestem uwrażliwiony na ksenofobiczny i nacjonalistyczny wymiar takich sytuacji i kiedy zdałem sobie sprawę, że ludzie, którzy skandują: „Polska jest tutaj”, przyszli spod szczególnie mi bliskiego kościoła Ojców Dominikanów, przestraszyłem się. Pomyślałem: jeśli takie rzeczy mogą krzyczeć ludzie spod Dominikanów, to czego mogę się spodziewać po cynicznych politykach lub dziennikarzach szukających sensacji?

Do filmu Solidarni 2010 jeszcze wrócimy. Teraz jednak spróbujmy dalej analizować sytuację po katastrofie. Ważnym elementem tego okresu był lęk o stan i przyszłość polskiego państwa. Pojawiały się w związku z tym rozmaite teorie spiskowe…

 

Jest czymś zupełnie naturalnym, że jeśli coś nas porusza emocjonalnie, nie wytrzymujemy zbyt długo na poziomie zagadki. Zaczynamy pytać, dlaczego rozbił się samolot prezydencki. I przyjmujemy rożne teorie – w zależności od tego, co nam podpowiadają nasze uprzedzenia. Jedni powiedzą zatem, że mieliśmy do czynienia z zamachem na naszą niepodległość, drudzy – że któryś z pasażerów (w domyśle: prezydent) wymusił na załodze decyzję o lądowaniu. Jako psychiatra rozumiem ów mechanizm, dzięki któremu rodzą się takie teorie, jednak jako obywatel – głęboko nad tym boleję.

Mając to wszystko na uwadze, od początku uważałem, że im szybciej uda się wyjaśnić przyczynę katastrofy pod Smoleńskiem, tym lepiej. Teraz już nie wierzę, że oficjalna wersja zostanie przyjęta przez wszystkich. Zbyt długo uprzedzenia rządziły naszymi umysłami.

Ten mechanizm pojawiania się teorii spiskowych pokazuje, jak głęboko podzielone jest nasze społeczeństwo. Odsłoniła to zwłaszcza wspomniana już przez Pana decyzja o pochowku pary prezydenckiej na Wawelu.

 

Jeden z moich pacjentów – osoba skądinąd emocjonalnie dojrzała – powiedział mi w tym kontekście, że poczuł się „zgwałcony”; jego uczucia zostały nadużyte i wprzęgnięte do czegoś, z czym on żadną miarą by się nie zgodził. Inny z kolei czuł podniosłość chwili i był głęboko przekonany o słuszności decyzji o miejscu pochowku. To pokazuje skalę emocji, z jakimi mamy tutaj do czynienia.

 

Żałobę trzeba zawsze dokończyć. Nie powinno się jej przerywać. Trudno nam oprzeć się wrażeniu, że ta żałoba – mimo iż oficjalnie trwała bardzo długo – została jednak przerwana, niedokończona, nadużyta…

 

W moim przekonaniu przerwała ją właśnie owa decyzja o pochowku na Wawelu, podjęta pod osłoną żałoby. W dodatku nie wierzę, by ci, którzy tę decyzję podjęli, nie wiedzieli, iż jest to decyzja skrajnie polityczna. Potem zaś nastąpiło przerzucanie odpowiedzialności: o naruszenie żałoby oskarżono tych, którzy przeciwko temu naruszeniu właśnie zaprotestowali. Bo co do tego jestem przekonany: ludziom, którzy przyszli pod kurię (przynajmniej większości z nich), nie chodziło wcale o ocenę prezydentury Lecha Kaczyńskiego, ale o protest przeciwko nadużyciu żałoby narodowej.

Krytykom idei pochowania prezydenta na Wawelu mówiono, że to nie jest właściwy czas na taką dyskusję. Czy w nowoczesnym społeczeństwie są sprawy, które można w ten sposób odkładać na później?

 

 W tej całej „awanturze o Wawel” widzę również pewne dobre strony: to na przykład, że jako społeczeństwo musieliśmy się skonfrontować z ważnymi pytaniami: Co symbolizuje Wawel? Czym jest dla mnie patriotyzm? Do kogo powinna należeć decyzja w sprawie „wyniesienia na Wawel”? Dostaliśmy więc do rozwiązania problem – i musieliśmy go rozwiązywać. Bo to była sprawa, która zmuszała do opowiedzenia się po jednej ze stron, do znalezienia osobistej odpowiedzi. A dla społeczeństwa jest dobrze, gdy ludzie mają własne zdanie: nawet jeśli będzie ono w mniejszości i nie zostanie uszanowane, to i tak dzięki temu rozwinie się nasza świadomość i pogłębi nasza tożsamość. Powiedziałbym nawet, że wierzę w sens kłótni pod warunkiem, że nie osiąga ona poziomu wrogości ani bezmyślnego ranienia innych. To tak jak w rodzinie, gdzie kłótnie są higieniczne, potrzebne. Natomiast rzeczywistość pomalowana z wierzchu, polakierowana, jest zwykle zapowiedzią przyszłych problemów.

W tych dniach z ust polityków i dziennikarzy rozlegało się nawoływanie do jedności. Czy, Pańskim zdaniem, było ono uzasadnione? Wydaje się nam, że ta jedność była jednak dość iluzoryczna…

 

Dobra jest jedność, która odnosi się do Dekalogu. Pożyteczna jest jedność wokół pewnych uniwersalnych wartości. Natomiast im bliżej pytań o projekt i kształt państwa, tym bardziej owa postulowana jedność jest groźna, bo niesie ze sobą pokusę totalitaryzmu. Boję się tych, którzy nawołując do jedności, mają na myśli jedność według własnego pomysłu. No, bo co zrobić z tymi, którzy mają inny pomysł na Polskę?

Kwestię jedności można też rozpatrywać z punktu widzenia terapeuty rodzinnego. Kiedy do mojego gabinetu przychodzi skonfliktowana rodzina, jej członkowie na ogół przedstawiają problem w taki sposób, że ktoś jeden ma rację, a inni jej nie mają. I że należy zwalczać tego, kto racji nie ma. Terapia polega wówczas na dążeniu, żeby uznać istnienie rożnych obrazów danej sytuacji, a członków rodziny zachęcać nie do wzajemnego zwalczania się, lecz do zaciekawiania się tą wielością perspektyw.

Czas po 10 kwietnia przeżywaliśmy zupełnie inaczej, niż działoby się to jeszcze 25–30 lat temu – głownie dzięki mediom. Jak Pan ocenia ich funkcjonowanie w tym okresie? Czy nie odnosi Pan wrażenia, że media, jako takie, nie potrafią poradzić sobie z tym, co się wydarzyło?

 

Być może media są bezradne, ponieważ nie nadają na tych falach, które by docierały do tego, co głębokie i metafizyczne. Śmierć i cierpienie to wydarzenia krańcowe, które ostatecznie nie poddają się mediom: mogą być albo zupełnie przemilczane, albo zamienione w kicz. W takich chwilach najlepsza byłaby cisza. Ale media nie mogą być ciche – musiałyby „zanieistnieć”!

Generalnie rzecz biorąc, mam złe zdanie na temat mediów. Według mnie, przy całym respekcie dla idei wolności, na straży której stoją dziennikarze, system medialny jest oparty na zysku i jako taki ma niewielkie możliwości działania dla głębiej rozumianego dobra społecznego. Niestety, stopień, w jakim media organizują naszą wyobraźnię i psychikę, jest zatrważająco wysoki. Mówi się, że władza absolutna deprawuje absolutnie – otóż myślę, że tak się właśnie dzieje z mediami i z dziennikarzami.

Oni odpowiedzieliby, że pokazują to, czego oczekują od nich odbiorcy.

 

I mówiąc to, sami zrezygnowaliby z funkcji opiniotwórczej. Oczywiście, nie chcę uogólniać; wiem: zdarzają się chlubne wyjątki. Jednak – w ramach dbania o higienę – w okresie żałoby narodowej, kiedy tylko czułem, że media swoim nachalnym przesłaniem mnie zatruwają, rezygnowałem z nich. Zaś u tych moich pacjentów, którzy nie rezygnowali, tylko hipnotycznie zastygali w fotelu przed telewizorem, następował proces jakiejś wewnętrznej dewastacji. Oni byli w tej żałobie tak żałobni, że stała się ona dla nich rodzajem narkotyku. Mówiliśmy już o tym, że żałoby nie wolno przerywać, ale jest także inne niebezpieczeństwo: jej zewnętrzne przedłużanie. Wówczas grozi nam zbanalizowanie żałoby. Media wpadły w tę pułapkę. To, co w pierwszym momencie było stwarzaniem warunków do przeżywania żałoby, płynnie przechodziło w coś, co można uznać za jej nadużywanie.

Obserwowaliśmy to dość dokładnie: media biły w patriotyczno-żałobny bębenek i nie podawały właściwie żadnych wiadomości poza tym, co dotyczyło katastrofy i pogrzebów. Informacja o wybuchu islandzkiego wulkanu, który sparaliżował na kilka dni życie Europy, pojawiała się niemal wyłącznie w kontekście trudności z dotarciem ważnych osobistości na pogrzeb prezydenta.

 

A w tym czasie dwa tysiące Tybetańczyków straciło życie podczas trzęsienia ziemi.

 

Z drugiej strony, kiedy w poniedziałek – nazajutrz po zakończeniu żałoby narodowej – włączyliśmy telewizory, zgodnie uznaliśmy, że w pewnym sensie tęsknimy za powagą i godnością minionego tygodnia. Za czasem, w którym nie emitowano głupich reklam, nie pokazywano złych filmów i idiotycznych programów rozrywkowych, a politycy nie skakali sobie do gardeł, nie byli złośliwi…

 

W czasie żałoby stykają się ze sobą życie i śmierć, doczesność i to, co transcendentne. Odrzucamy wówczas harmider, hałas dnia codziennego. Nic dziwnego, że i politycy poczuwali się wówczas do pewnej elegancji. Nie mam wątpliwości, że sami bardzo to wszystko przeżywali – zginęli w końcu ich koledzy z parlamentu. Niestety, ta elegancja trwała tylko do pewnego momentu.

Dlaczego?

 

Czasem jest tak, że to politycy „nakręcają” dziennikarzy, a czasem jest odwrotnie. Widziałem, jak jedna z dziennikarek zaczęła prowokować polskiego polityka, pytając go, dlaczego na pogrzeb nie przyjechał prezydent Stanów Zjednoczonych. Proszę zobaczyć: trwała jeszcze żałoba i ona nie mogła uderzyć w żadnego z polskich polityków. Ale instynkt „szukania krwi” powiedział jej: tutaj nie wolno, to jest teren święty – ale możesz przyczepić się do tego, że Obama grał w golfa.

Prawdopodobnie „pod spodem” takich zachowań kryje się wysoki poziom agresji. Agresja jest czymś zupełnie naturalnym, rożnie ją sublimujemy: jedni grają w piłkę nożną albo uprawiają boks, inni stosują surowe wychowanie własnych dzieci, jeszcze inni chodzą na polowania… Być może jest tak, że dziennikarze niejako pomagają ludziom zorganizować tę ich wewnętrzną agresję? Zamiast myśleć o sobie jako człowieku agresywnym (co jest na ogół dość nieprzyjemne), lepiej przecież uznać, że jest się patriotą i mocą tej wartości przyjąć, że katastrofa pod Smoleńskiem to spisek wrogów Polski. Od razu poczuję się lepiej: nie będę musiał o sobie myśleć, że jestem agresywny, lecz uznam się za gorącego patriotę.

Tu musimy zadać pytanie o wspomniany już film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego Solidarni 2010, który TVP wyemitowała 26 kwietnia, w znakomitym czasie antenowym, tuż po „Wiadomościach”…

 

Nie obejrzałem go w całości. Dla mnie programy redaktora Pospieszalskiego są w pewnym sensie „niehigieniczne” przez swoją jednostronność, a przede wszystkim przez odwoływanie się do takich stanów psychicznych jak zawiść, podejrzliwość czy agresja. Oglądanie programu, który jeden z moich znajomych określa jako „Warto rozrabiać”, jest dla mnie czymś takim jak wchodzenie w toksyny, a ja wolę tego unikać. Wystarczył mi zwiastun, w którym Pospieszalski powtarzał swoim parahipnotycznym głosem: „Ktoś nam chce ukraść żałobę”.

Czy Pan, jako psychiatra, nie staje w tym momencie po jednej ze stron sporu? Czy nie staje się Pan stronniczy, nieobiektywny?

 

Sam nieraz zadaję sobie pytanie o granice neutralności. Z jednej strony, zależy mi na wielostronnym odczytywaniu świata. Z drugiej strony, nawet psychoterapeuta, kiedy jest świadkiem przemocy – także tej emocjonalnej – ma prawo, a niekiedy wręcz obowiązek stronniczości. Jeżeli w czasie terapii małżeńskiej dowiaduję się o tym, że jedna osoba bije drugą, to w tym momencie przestaję być neutralnym terapeutą – mam obowiązek nazwać nadużycie. Jesteśmy przyzwyczajeni, że jeśli ktoś ukradnie, powiedzmy, tysiąc złotych, to idzie na jakiś czas do więzienia. Ale nadużycia emocjonalne na skalę społeczną, może przez to, że chociaż jednych zatruwają, to drugim się podobają, rzadko są napiętnowane. A z rozmów ze wspomnianym dziennikarzem wynika, że on sam jest wręcz dumny z realizacji swojej misji i nie dostrzega niczego moralnie wątpliwego w tym filmie.

Po emisji tego filmu rozgorzała w mediach dyskusja: większość wypowiadających się zdecydowanie go krytykowała; ciekawe jednak było usłyszeć, w jaki sposób bronią go zwolennicy. Otóż twierdzili oni, że zaletą tego filmu jest to, iż dopuszczono w nim do głosu część społeczeństwa, która do tej pory była z debaty publicznej wykluczona.

 

No cóż, gdyby uznać, że ośmieszanie jest rodzajem wykluczania, to część społeczeństwa rzeczywiście miała prawo poczuć się wykluczona. Ja sam, gdybym był zwolennikiem PiS-u, prawdopodobnie odczuwałbym pewien dyskomfort ze względu na sposób, w jaki przedstawiano braci Kaczyńskich: Lecha jako zabawnego, Jarosława – jako groźnego. Rzecz w tym, że jest to proces cyrkularny: i jeżeli Jarosław Kaczyński mówił na przykład: „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, a oni tam, gdzie stało ZOMO”, to tę spiralę nakręcał. To mówiąc, jestem jednocześnie pewien, że przeciwnicy PO bez kłopotu wskażą na takie wypowiedzi polityków Platformy, które można by uznać za napędzające napięcie i agresję.

W czasie żałoby zobaczyliśmy inną, sympatyczną twarz prezydenta Kaczyńskiego. Jeszcze „przedwczoraj” niektóre (bo przecież nie wszystkie) media mówiły o nim jak najgorzej, od „wczoraj” zaś zaczęły go mitologizować, niemalże beatyfikować. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji jedni oskarżyli owe media o hipokryzję, z kolei drudzy poczuli się intelektualnie „zgwałceni”, bo tragiczna śmierć prezydenta nie zmieniła ich negatywnej oceny jego dokonań.

 

Na temat jednej i tej samej osoby można prowadzić kilka rożnych narracji. Można na przykład powiedzieć, że ktoś jest uparty albo że ma silną wolę. Że jest skąpy albo gospodarny. Rzeczywiście zastanawiające było to, że w ostatnich tygodniach zaczęto prezydenta idealizować: nagle okazało się na przykład, że szybko podejmował decyzje, podczas gdy pamiętamy, jakie problemy mieli oczekujący na nominacje ambasadorowie… Możliwe, że niektórzy robili to (przykładali rękę do stworzenia mitu) z poczucia winy. Myślę jednak, że większą rolę odgrywała tu zasada, iż o zmarłym nie pisze się źle.

 

Mówi Pan o poczuciu winy. Niektórzy piszą w tym kontekście o „pętakach”, „łajdakach”…

 

O ludziach, którzy za podstawę opisu i rozumienia świata przyjmują podział na „łajdaków” i tych, przed którymi trzeba „paść na kolana”, myślę z niepokojem ale też ze współczuciem. Bo jeśli jest w nich aż taki poziom gniewu i potrzeby wykluczania innych, to musi im być strasznie źle na świecie.

Mówiliśmy już o teoriach spiskowych. Dyskusja na temat katastrofy wyniosła do poziomu opinii równorzędnych z opiniami czysto racjonalnymi również takie zdania, które – gdyby je analizować na chłodno – zostałyby uznane co najmniej za nielogiczne, a czasem po prostu – głupie. Jaka jest rola zabobonów w takiej sytuacji, jak Pan to ocenia z perspektywy terapeuty?

 

Kiedy nie ma innych wyjaśnień, jesteśmy skazani na zabobon. Im więcej we mnie złogów nienawiści, tym bardziej wrogą wymyślę wersję. Oczywiście, idealnymi obiektami nienawiści są w tym wypadku Rosjanie. Stąd te wszystkie skojarzenia, że to jest „drugi Katyń”. Spotkałem się nawet z takim oto „rozumowaniem”: katastrofa wydarzyła się 10.04.2010, a 10 plus 4 równa się 14, plus 20 to jest 34, a to plus 10 daje 44 – i wszystko jest jasne. A w dodatku 4 dodać 4 równa się 8, czyli nieskończoność. Kiedy rozmawiam z osobą tak myślącą, widzę na jej twarzy prawdziwą ulgę, że znalazła wreszcie wyjaśnienie i rozwiązanie. Bo nawet najbardziej absurdalny konstrukt myślowy pozwala nam dostrzec konieczny porządek. Można powiedzieć, że ludzki umysł cały czas pracuje po to, żeby mieć porządek. Jeśli go nie ma, pojawiają się psychozy. Nawet system urojeniowy w schizofrenii jest systemem opartym na fałszywych twierdzeniach, ale i tak jest on lepszy od lęku dezintegracyjnego, który poprzedza psychozę.

Jeśli owo dynamiczne przejście od lęku do urojeń potraktujemy jako metaforę sytuacji po tej katastrofie, otrzymamy wyjaśnienie sensu wszystkich teorii spiskowych i zabobonów. Swoją drogą, my chyba przeceniamy rozum, uważamy go za bardziej autonomiczny, niż jest w rzeczywistości. On tymczasem w znacznym stopniu stanowi funkcję emocji. Jest więc, moim zdaniem, czymś racjonalnym docenianie roli emocji w powstawaniu myśli.

Przywołał Pan obecne w myśleniu wielu rozsądnych skądinąd ludzi skojarzenie katastrofy pod Smoleńskiem z Katyniem. Po 10 kwietnia nastąpiła w naszym języku jakaś straszliwa dewaluacja pojęć. Przypadkową, w gruncie rzeczy, śmierć prezydenta i innych pasażerów, nazywa się „bohaterstwem” i „ofiarą”. Nam – tak samo jak ów „drugi Katyń” – wydaje się to sporym nadużyciem…

 

Mnie również. Moj dziadek zginął w Katyniu, a moja matka – aktywna członkini Federacji Rodzin Katyńskich – powiedziała mi, że to zestawienie ją po prostu boli. Zaś hasło „Katyń 1940 = Katyń 2010” jest zwyczajnie niecne, choć, z punktu widzenia mitotwórczego, ten fałszywy skądinąd znak równości sam się narzuca.

Warto przypomnieć, że trauma tragedii katyńskiej w dużym stopniu związana była z tym, że przez prawie pół wieku nie wolno było o niej publicznie wspominać! W psychoterapii istnieje zjawisko niedokończonej żałoby, o której trochę tu już mówiliśmy. Żałoba po rozstrzelanych oficerach została niegdyś zablokowana przez komunistów nakazem milczenia. Także z tego punktu widzenia jest ogromna różnica między „Katyniem 1940” a „Smoleńskiem 2010”.

Potrzeba pochowania zmarłych, oddania im godności, umożliwia wykonanie kroku do przodu. Dopóki bowiem nie dokończę żałoby po swych bliskich, nie mogę iść dalej, rozwijać się. W skali całego społeczeństwa manipulacje dotyczące procesu żałoby i jej nadużywanie na rzecz mitologii narodowej są czymś, co może utrudniać nasz społeczny rozwój.

Widzimy jedną dobra rzecz, która wyniknęła ze smoleńskiej tragedii. Pełna współczucia reakcja strony rosyjskiej zmusiła wielu Polaków do przewartościowania ich własnego stosunku do Rosjan i ich kraju.

 

Boję się tylko, żeby to nie zostało zablokowane. Właściwie nie interesuje mnie, czy reakcja Putina jest szczera, czy też jest wyrazem politycznego wyrachowania. Ważne jest dla mnie, że został otwarty pewien cyrkularny proces społeczny: reakcja Rosjan przyniosła odpowiedź Polaków i tak dalej. Podobnie jak reakcją na agresję jest kontragresja, tak i tutaj otwarcie z jednej strony powoduje otwarcie ze strony drugiej. Niektórzy ludzie potrzebują jednak mieć wrogów. To przykre, ale podczas gdy u jednych „Inny” budzi ciekawość, u drugich wyzwala lęk i wrogość.

Z katastrofą pod Smoleńskiem i tym wszystkim, co działo się po niej – przy całym bólu i dramacie – wiązałbym pewną nadzieję: że była to dla nas wszystkich lekcja pokory i kruchości życia, że pojawiły się pytania, na które ludzie musieli sami znaleźć odpowiedź. A że były to czasem rożne odpowiedzi? Cóż, to też jest pewien bodziec rozwojowy. Oby tylko nie powstało wrażenie, że ci, którzy mają inne zdanie, są gorszymi Polakami.

Rozmowa odbyła się 29 kwietnia 2010

BOGDAN DE BARBARO, prof. dr hab., lekarz psychiatra, kierownik Zakładu Terapii Rodzin Collegium Medicum UJ.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Między wzniosłością a wykluczeniem
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.