Open'er, czyli jak nie umrzeć z przesytu

Open'er, czyli jak nie umrzeć z przesytu
Howlin' Pelle Almqvist, wokalista szwedzkiego zespółu rockowego The Hives podczas koncertu na Open'er Festival 2010 (fot. PAP/Adam Warżawa)
Logo źródła: Dziennik Polski Zbigniew Bartuś / "Dziennik Polski"

Śliczna dziewczyna po prawej wygląda tak, jakby miała zaraz umrzeć. Chłopak z wielkim plecakiem z lewej - także. Już pół godziny temu ścisk zrobił się nie do wytrzymania, a teraz tłum napiera silniej. Brama do raju majaczy na horyzoncie. Zbliża się godzina zero. Pada hasło "Festiwal albo śmierć".

Od dwóch godzin tkwimy w wielotysięcznym tłumie próbującym się dostać na teren gdyńskiego lotniska Kosakowo, gdzie ruszył właśnie dziewiąty Open'er, jeden z najważniejszych festiwali w Europie. Siedem scen na 75 hektarach, 130 wykonawców. I rekord: 85 tysięcy widzów. Większość już tam, za bramką. A my tu, w czyśćcu przypominającym coraz bardziej piekło.

Wszyscy mają bilety, większość czterodniowe, po 350 złotych (z polem namiotowym - 390), wszyscy chcą wejść natychmiast, bo na głównej scenie szaleje Ben Harper, a za chwilę wkroczy megagwiazda - Pearl Jam. Wielu przyjechało do Babich Dołów właśnie dla legendy z dalekiego Seattle.

Organizatorzy nie panują nad sytuacją. Bramek jest za mało, w krytycznym momencie brakuje opasek, na które trzeba wymienić papierowe bilety. Opaska z plombą to nie tylko wejściówka, której nie wolno zdejmować, bo straci ważność. To symbol przynależności do wspólnoty. Uczestnicy Open'era obnoszą się z opaskami jak damy z brylantową biżuterią. Witają na mieście i plażach, w autobusach, trolejbusach, pociągach, w barach i kawiarniach - unosząc w górę zaopaskowane nadgarstki. W niedzielę opaskowi zdominują okoliczne komisje wyborcze - kilkadziesiąt tysięcy wzięło z rodzinnych miast zaświadczenia. Na koniec zobaczę, że nie zdejmą opasek nawet po zakończeniu festiwalu. Wrócą do domów, miast i miasteczek, rzadziej wiosek - by pokazać: ja tam byłem. W tej wielkiej wspólnocie.

DEON.PL POLECA

Ciągle żyję

Słońce zachodzi krwawo, gdy organizatorzy, pod naporem wściekłego tłumu, decydują: wpuszczamy wszystkich z biletami, opaski damy później. Dziewczyna ze śmiercią w oczach, wystrzelona jak korek od szampana, wskakuje z piekła do raju. Ja za nią. Od głównej sceny dzieli nas tylko 400 metrów. Suniemy słysząc, jak 40-letni Brytyjczyk, jeden z tysięcy przybyszy z całej Europy, krzyczy do telefonu:

- I'm still alive!

"Ciągle żyję" - to cytat z pierwszego wielkiego przeboju Pearl Jam, z wydanej prawie 19 lat temu płyty "Ten". Idealnie pasuje. Nie tylko do dantejskich scen przed wejściem.

Wreszcie mamy sposobność trochę się rozejrzeć. Dominuje młodzież. Mnóstwo nastolatków i studentów. Ale równie mocno rzucają się w oczy trzydziesto-, czterdziestolatkowie, sporo jest także tych z piątym, szóstym krzyżykiem na karku. To nowość. Ale tak jest na starych europejskich festiwalach: Roskilde, Glastonbury, Rock Werchter. Koszulki z nazwami ulubionych wykonawców, plecaczki, czapki z daszkiem osłaniające ekspansywną łysinę lub siwiznę.

I'm still alive...

Muzycy Pearl Jam, którzy właśnie zaczynają solidny gitarowy łomot od kawałków z ostatniego albumu "Backspacer", też nie są już młodzieniaszkami. Charyzmatyczny frontman Eddie Vedder ma 46 lat, gitarzyści - po 44, basista - 47... Grają ze sobą od blisko ćwierćwiecza. Na bis zakołyszą nami do granic i zaśpiewamy na 60 tysięcy gardeł: "I'm still alive..."

Ciekawe, co zanuci nam jutro Grace Jones, urodzona w 1948. Z tego rocznika pochodzą dziadkowie muzyków grających właśnie na Scenie Młodych Talentów.

Festiwal i festiwal

Wielu czterdziestokilkulatków porównuje Open'era z Jarocinem, na którym bywali w pierwszej połowie lat 80. Weźmy sierpień 1983. Ledwie trzy tygodnie wcześniej, z okazji 22 lipca, odwołano stan wojenny (kto z młodych dziś pamięta, co to był 22 lipca?). Do miasteczka zwaliło się nagle 20 tysięcy fanów punka, bluesa, heavy metalu i reggae.

Oberwanie chmury pierwszego dnia, stadion i pole namiotowe przemienione w gigantyczne bajoro. Polski Woodstock. Legenda.

Jechałem tam wtedy pociągami i autobusami 26 godzin, w dzikim tłoku. Teraz InterCity i Koleje Regionalne uruchomiły specjalne pociągi, były zniżkowe bilety, w Trójmieście śmigały co parę minut składy SKM, a spod dworca w Gdyni kursowało na okrągło 80 darmowych autobusów wożących fanów tam i z powrotem. - Może pan podkręcić klimę?! - krzyknął do kierowcy lekko spocony nastolatek. Dla niego to oczywiste. Komfort!

W Jarocinie zaskoczeni liczebnością fanów organizatorzy wykopali olbrzymi podłużny rów, pozbijali parę nieheblowanych desek i w ten sposób powstał koedukacyjny klozet. Na Open'erze co kawałek stała wielka bateria toitoiów. Na polu namiotowym - prysznice z ciepłą (!) wodą.

Z Jarocina nie telefonowałem. Na poczcie były trzy kabiny do rozmów międzymiastowych, łączonych ręcznie. Oczekiwanie na rozmowę: cztery godziny. Kolejka chętnych na trzy dni. W Babich Dołach było 85 tysięcy komórek. Albo więcej.

W Jarocinie nie można było kupić płyt większości ulubionych zespołów. Płyty zagranicznych gwiazd były dla zwykłego śmiertelnika nieosiągalne: jedna kosztowała połowę miesięcznej pensji. Ratowaliśmy się kasetami. Przegrywaliśmy je sobie po domach. Płyty gwiazd nagrywaliśmy z radia, w tygodniu były dwie audycje. "Plakaty" zespołów, na fatalnym papierze, drukował młodzieżowy tygodnik "Razem" i czarno-biały "Non stop"...

Koszulki z podobiznami ulubieńców robiliśmy sami. Szkolenie u kumpli z plastyka, szablon, wytrzaśnięta spod ziemi farba, szara koszulka (zwana wtedy koszulką, nie T-shirtem) i już. Z przodu Sex Pistols, z tyłu "No future", sztandarowe hasło punków. Do tego moro, glany i można było iść tańczyć pogo, drąc się wraz z Sedesem "Wszyscy pokutujemy za to, że żyjemy".

- Dzisiaj dzieciaki mające się za punków kupują wypasione koszulki w "punkowym" sklepie - mówił w czasie pobytu w Polsce Jello Biafra, były wokalista legendarnych Dead Kennedys.

- Komercha, wszystko na sprzedaż - wtóruje swemu 52-letniemu dziś idolowi Piotr, rocznik 1967. Zaliczył, jak ja, Jarocin '83 i następne. Ale w sumie nie ma w nim gniewu, rozczarowania. Raczej poczucie szczęścia. Spełnienia marzeń ściętej głowy. Jakoś lepiej od nastolatków znosimy tłok, organizacyjne wpadki, brak klimy w autobusie, smrodek w toitojach...

Pamiętamy czasy, gdy punkowe teksty (i wszystkie inne) trzeba było nosić do cenzury. Gdy o występie światowej gwiazdy mogliśmy tylko marzyć. Gdy wyjazd na koncert, dajmy na to do Berlina, był jak wyprawa w kosmos. Gdy zdobycie najnowszych nagrań graniczyło z cudem. Teraz mamy gwiazdy, nagrania, światła i dźwięki. Cud. Czujemy się więc szczęściarzami.

Dla naszych dzieci wszystko, co nas tak dziwi i zachwyca, jest "od zawsze" - normą.

 

85 tysięcy słuchawek

Gdy wybrzmiewają bisy Pearl Jam, kilkudziesięciotysięczny tłum rozchodzi się spod głównej sceny w kilku kierunkach. Co wybrać, co poświęcić? Będziemy o to pytać przez cztery dni.

W Jarocinie nie było z tym problemu: jedna scena, potem dwie, na których muzycy grali na przemian. Wszyscy słuchali tego samego. W szerszym tego słowa znaczeniu. Punk, który czuł się jak punk, wyglądał jak punk i słuchał punka - znał doskonale wszystkie kapele głównego nurtu. Podobnie fani metalu, reggae, cold wave, bluesa... Było to jakieś spójne. Niczym ogólnonarodowa fascynacja przygodami pana Michała, kapitana Klossa i inżyniera Karwowskiego. Wszyscy, na dwóch istniejących kanałach telewizji, oglądaliśmy te same seriale.

Dziś kanałów są setki, seriali tysiące, kapel miliony, piosenek miliardy. Mam w kieszeni empetrójkę z dziesięcioma tysiącami ulubionych utworów. 85 tysięcy ludzi wokół - tak samo. Ale o są inne utwory. Wszyscy jechali tutaj ze słuchawkami w uszach. I każdy słuchał czego innego.

Mój ojciec powąchał rock'n'rolla w Radiu Luxemburg, po czym oszczędzał przez tydzień na jedzeniu i poszedł na piechotę 15 kilometrów do Bielska po pocztówkę dźwiękową z jednym przebojem Ricky'ego Nelsona; ja zarywałem noce, by nagrać na kaseciaka "Fresh Fruit..." Dead Kennedys, a moja córka może w kilka sekund wyszukać i ściągnąć z internetu dowolny utwór. We wszelkich istniejących wykonaniach, z obrazem wideo lub bez.

Więc to w sumie cud, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi zna muzykę, rytm, a nawet słowa piosenek Pearl Jam, Mando Diao, Skunk Anansie, Massive Attack, Kasabiana, The Hives, Reginy Spektor, Gorillaz i innych gwiazd tegorocznego festiwalu.

Cud, bo Open'er, podobnie jak cała popkultura, dawno przekroczył barierę wytrzymałości przeciętnego widza. Zaczynał nieśmiało, od kilku tysięcy widzów. Parę lat później, na skwerze Kościuszki, było ich już 25 tysięcy. W zeszłym roku, na lotnisku, 70 tysięcy. Teraz jeszcze więcej. Z jednego dnia zrobiły się cztery. Z jednej sceny - siedem. Od Main Stage (głównej) do Tent Stage (pod namiotem) jest ładnych kilkaset metrów. Po drodze World Stage (światowa), a z boku: Young Talents, Burn Beat, Alter i Fashion'er. Do tego strefa dla dzieciaków, imprezy taneczne, prezentacje mody, seanse filmowe, performance i sto innych atrakcji. Z promowanymi na okrągło wyborami prezydenckimi włącznie.

Milion litrów piwa

W sobotę pod namiotem gra świetna Regina Spektor, a zaraz na głównej zakołysze hiciarski Kasabian. Pozostałe sceny też tętnią życiem. Wraz z nadmiarem pojawił się miszmasz. Jego symbolem mógłby być nieobecny w Gdyni Michał Wiśniewski: włosy buntownika, kurtka metalowców (lub skinów), peleryna z Cabaret Voltaire, baletki - i kiczowata muzyka. Doskonale pasowałby do gwiazdy piątkowej nocy - Empire of the Sun, z tandetnymi słoneczkami na czołach i żałosnym syntezatorowym umpa-umpa.
Ale miszmasz może wypaść ciekawie. Na Tent Stage 2 ManyDJ's miksują właśnie trashmetalową Sepulturę z hitami z "Gorączki sobotniej nocy" i V Symfonią Beethovena, a zimnofalowe Joy Division z legendą reggae Lee Perrym. Ludzie szaleją.

Szaleją na szczątkach wielu tysięcy plastikowych kubków po piwie. Nad ranem służby porządkowe zbiorą je co do sztuki, ale wieczorem będzie to samo. W Jarocinie była prohibicja (przynajmniej na papierze), na Open'erze rządzi sponsor: Heineken. Nie wejdziesz na teren lotniska z własnym piwem ani innym napojem. Z własną kanapką ani wafelkiem. Wszystko kupisz na miejscu za festiwalone kupony; jeden kupon - 3 zł, jedno piwo - 2 kupony. Zarobić mają ci, co... mają zarobić.

Kiedy tłum na chwilę rozłazi się po występie gwiazdy - głównym kierunkiem są stoiska z piwem i ustawione obok grille. Wtedy najsilniej widać komercyjny charakter imprezy.

Wspominamy na ten widok, że Pearl Jam, symbol bezkompromisowej ucieczki od komercyjnego sukcesu, zagrał na bis "Arms Aloft", utwór The Mescaleros, ostatniej grupy zmarłego osiem lat temu Joe Strummera, lidera The Clash, opoki punk rocka. Jeden z najbardziej bezkompromisowych i zaangażowanych społecznie zespołów w historii muzyki odniósł oszałamiający sukces w USA - i miał z tym problem. Bo sukces był niejako wbrew jego ideałom. Przecież - "no future".

Dzisiaj, w globalnej wiosce, w której niemal wszystko jest na sprzedaż i niemal wszystko można kupić, w której konsumpcja i komfort stały się celem samym w sobie - o wierność ideałom jeszcze trudniej. Ale krążąc między czarną dziurą miałkiego popu a Niagarą piwa natykamy się co chwilę na wiernych sobie.

Grają z pasją, jak Mando Diao, Yeasayear, Skunk Anansie. Są autentyczni i wchodzą z nami w chemiczną reakcję jak Regina Spektor. Wprowadzają w inny wymiar jak Massive Attack. I - co najdziwniejsze - właśnie oni podobają się najbardziej.

Za rok jubileuszowy Open'er. Pewnie jeszcze większy. Bo tak już jest, że chcemy więcej. Klient żąda - klient dostaje.

Lecz mimo wszystko wychodzimy z dziewiątej edycji - w poniedziałek, o trzeciej nad ranem - z wiarą, że plastikowy kubek, miszmasz i nadmiar nigdy nie zabiją Muzyki.

Źródło: Open’er, dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Open'er, czyli jak nie umrzeć z przesytu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.