Bóg nie złapie nikogo za rękę i nie zawróci

Bóg nie złapie nikogo za rękę i nie zawróci
Fot. Depositphotos
Logo źródła: Blogi Adam Szafraniec

Zwieńczony krzyżem Giewont jest najbardziej rozpoznawalną polską górą. Po sierpniowej tragedii w Tatrach krzyż, który jest znakiem miłości Boga do człowieka, dla niektórych stał się pośrednią przyczyną tragicznych wypadków.

Na Giewoncie byłem kilka razy. Zanim stanąłem na wierzchołku tej góry, wcześniej wielokrotnie patrzyłem na nią z poziomu Podhala. Zawsze intrygowało mnie, jak wygląda ten masyw z drugiej, czyli południowej strony, z której jest jedyna dozwolona dla przeciętnego turysty ścieżka na kopułę z krzyżem. Swoją ciekawość zaspokoiłem dopiero po kilku latach, gdy z żoną i jeszcze małymi wówczas dziećmi wędrowałem po Czerwonych Wierchach, skąd rozciąga się imponujący widok na cały masyw Giewontu. Myślę, że to mogło być około dwudziestu lat temu, gdy siedząc na szczycie Małołączniaka, utrwaliłem w pamięci łańcuch ludzi czekających w kolejce na szczyt.

Minęło kilka kolejnych lat, zanim stanąłem tam i ja. Wiedząc, że w słoneczne dni na Giewoncie jest moc ludzi, postanowiłem pójść tam o świcie. Prognozy były zadowalające. Wybrałem szlak z Doliny Strążyskiej.

Tego dnia od wczesnego rana mżył deszcz, było zimno i ogólnie nieprzyjemnie, ale niesiony nadzieją i skromnym doświadczeniem nie wycofałem się. Szedłem sam w deszczu, który ustąpił niemal równo z granicą lasu. Nad reglami już prawie nie padało, choć góry były zasnute chmurami.

Wyłaniające się od czasu do czasu spomiędzy przewalających się chmur turniczki, masywy gór i doliny nagradzały wędrówkę w ten wilgotny poranek. Nic jednak nie zapowiadało poprawy pogody. Z niemałym trudem, sam jeden na szlaku, wszedłem na Wyżnią Przełęcz Kondracką, a niebawem pierwszy raz w swoim życiu stanąłem na bezludnym (!) Giewoncie. Siedziałem na kopule spowitej chmurami, niekiedy nie widząc nawet szczytu krzyża, a momentami przez okna w chmurach podziwiając przełęcze, sąsiednie szczyty, a nawet Podhale.

DEON.PL POLECA

Towarzyszył mi jedynie krzyż i czarny, złowieszczo w tej scenerii wyglądający kruk. Gdy przemoknięty i zmarznięty miałem już schodzić, nagle znalazłem się w słońcu. Pojawiły się większe „okna” w chmurach, przez które wyglądało słońce. Miałem wrażenie, że rozciąga ono promieniami zasłonę chmur i wyziera, by mnie docieplić i zatrzymać jeszcze chwilę na szczycie. I zatrzymało.

Im dłużej siedziałem, tym bardziej wyrażałem wdzięczność Bogu, wszak jako jedyny widz w loży Giewontu uczestniczyłem w niezwykłym spektaklu stworzenia – chmur, świateł i cieni. Ogrzewałem się i syciłem aż do pojawienia się drugiego pierwszego człowieka. Gdy niebawem zaczęło się robić tłoczno, ustąpiłem miejsca innym. W niebywałym szczęściu opuściłem Giewont i spłynąłem w dół, w koryto Doliny Kondrackiej.

Nie jestem wyjątkiem, wielu z nas, wędrujących po Tatrach, szuka spokoju, ucieka od gwarnych szlaków i miejsc. Osobiście nigdy nie stałem pod szczytem w tłumie ludzi (pod żadnym szczytem), nigdy nie przebierałem nogami w kolejce do wejścia. Ilekroć szedłem na Giewont, zawsze wybieram taką porę dnia albo porę roku, która dawała mi gwarancję wejścia w komfortowych warunkach. Tym, którzy pragną przeżyć i „przeżyć” ten szczyt, doradzam wędrówkę skoro świt.

Wielokrotnie podziwiałem Giewont w czasie deszczu i przetaczających się burz. Zawsze wtedy myślałem z troską i niepokojem o ludziach, którzy – wiedziałem, że na pewno – tam są. Lata wędrówki i obserwacja zachowań człowieka upewniły mnie, że my, współcześni, nazbyt często ignorujemy siły natury. Że brak pokory, pycha, zarozumiałość i brawura nie pozwolą wielu z nas się wycofać. Tylko i aż wycofać. Nie „nie dać za wygraną”, bo to nie porażka, lecz zwycięstwo zdrowego rozsądku. To tylko chwila w życiu, owszem, ulotna, ale to tylko jedna z wielu chwil, które dzięki dobrej decyzji ma się jeszcze przed sobą. Ślepe dążenie do celu nie jest godne człowieka. Rozsądek mówi, że można zwyciężyć inaczej, odłożyć szczyt na później, a może nawet go nie zdobyć, ale mieć świadomość panowania nad swoimi emocjami. Prawdziwą sztuką jest umiejętność wycofania się, przeżycia, a nie zaspokojenie własnego ego.

22 sierpnia 2019 roku na Giewoncie zginęło czworo ludzi, w tym dwoje dzieci, a około 160 osób zostało rannych w wyniku uderzenia pioruna. Nazajutrz Anula Wątorska, animatorka spotkań ku czci Matki od Powrotów, podesłała mi link do audycji poświęconej tej tragedii. Nie wiem, czy chciała w ten sposób zachęcić mnie do odnotowania tego faktu na blogu MOKO, czy podzieliła się ze mną, bo wie, że wszyscy miłośnicy gór przeżywamy ten dramat. Miejmy nadzieję, że ten dzień, który przejdzie do historii jako jeden z, a może nawet najdramatyczniejszy w historii tatrzańskiej turystyki górskiej, nigdy się nie powtórzy.

Tak, tę tragedię należy i tutaj odnotować, bo przecież związani jesteśmy z górami, z Matką od Szczęśliwych Powrotów, a tego dnia nie wszyscy wrócili do domów. Ochłonęliśmy, opadł kurz pierwszych, często na wyrost opinii, diagnoz i spekulacji. Teraz więcej wiadomo; stan faktyczny i relacje świadków obnażają błędy człowieka. Słuchałem i oglądałem relacje ludzi, którzy dzięki zdrowemu rozsądkowi lub po prostu z lęku, usłyszawszy pierwsze pomruki burzy, postanowili zawrócić, a po drodze, często bezskutecznie, ostrzegali idących do góry mimo nadciągających burz. Komórka burzowa mogła się ukształtować nad górami i niespodziewanie zaatakować, ale wcześniej inne komórki, pomrukując, były wystarczającym pretekstem do odwrotu. Powinny stworzyć wystarczający do korekty planów obraz sytuacji. Aby w przyszłości uniknąć podobnych tragedii, warto skupić się na stanie faktycznym i przeanalizować zachowania ludzi.

Wbrew temu, co się mówiło w dniu tragedii, ta burza należała do średniej wielkości burz w meteorologicznej skali. Stało się tylko to, co musiało wcześniej czy później się stać, wszak ludzie nieustannie i z coraz większą brawurą lekceważyli siły natury. Wprost latami prowokowali nieszczęście. Wśród tysięcy burz, jakie przez dziesiątki ostatnich lat przetoczyły się przez Giewont, jedna zebrała tragiczny plon. Nie wiem, czy w ostatnich dwudziestu latach, czyli w czasie gwałtownie postępującej inwazji turystów na Tatry, był taki rok, w którym nikt nie zginąłby na Giewoncie, wszak liczby są zatrważające. Na tej pięknej górze życie straciło już ponad 70 osób, ale poszkodowanych naraz ponad 160 osób, w tym czterech ofiar śmiertelnych, w historii jeszcze nie było. Po dziesiątkach burz rokrocznie przetaczających się w rejonie Giewontu jedna przypomniała ludziom, że nie wszystko można mieć teraz i już, że przyrodę, góry i zjawiska atmosferyczne należy darzyć respektem. Że ryzykując, trzeba mieć na uwadze dobro innych. Wszak w tej akcji, jeszcze w czasie szalejącej burzy, pomoc niosło kilkuset ratowników górskich, strażaków i przedstawicieli służby zdrowia. Ojców, matek, synów i córek, których bliscy mogli stracić ukochaną osobę tylko przez to, że ktoś inny bezmyślnie szarżował. Bogu dzięki, że żadne z nich nie doznało uszczerbku, pomimo ogromnego zagrożenia. Ratownicy na Giewoncie zastali przerażający widok, który określili mianem pola bitwy. Takie skojarzenia musiały być uzasadnione. Ci, którzy przeżyli, zabiorą ze sobą na całe życie ogromny balast psychiczny, traumatyczne przeżycia, bo przecież byli świadkami przerażających scen.

Wędrując po Tatrach, zawsze byłem wyczulony na nieprzewidywalne zjawiska, jednak siebie nie śmiałbym stawiać za wzór, bo i mnie w historii wędrówek po górach przydarzały się drobne nieroztropności. Pominąwszy je, mam przed oczami takie sytuacje, gdy w obliczu groźnych zjawisk upominałem ludzi, najczęściej tych idących z małymi dziećmi, żeby się wycofali, bo nadciąga burza, bo tam dalej leje jak z cebra, bo niebezpiecznie wieje, bo wzbierają potoki. I co? Zwykle ludzie dziękują (a czasem irytują się, że usiłuję wpłynąć na ich plany) i ślepo podążają za przygodą, dalej, bez względu na wszystko.

Zatytułowałem ten wpis tak a nie inaczej, bo pojawiły się głosy, aby zdjąć krzyż z Giewontu. Idąc tym tropem, proponuję, aby ściągnąć wszystkie łańcuchy zabezpieczające niebezpieczne przejścia, metalowe klamry i drabinki, a nadto zasypać strumienie górskie, bo i one przyciągają pioruny. Fantazja nie ma granic. Jeżeli chcesz iść na Giewont, wiedz, że na jego szczycie są łańcuchy, klamry i krzyż, że Orla Perć jest wprost opasana łańcuchem, że tzw. Grzęda pod Rysami jest ubezpieczona łańcuchem itd. Długo by wymieniać. Wszystko to, plus cieki wodne, zwiększa ryzyko uderzenia pioruna, ale ryzyko śmierci jest tylko wtedy, gdy w tych miejscach znajdzie się człowiek. Od tego mam rozum i intuicję i zawsze jest mi podarowany jakiś czas, by podjąć właściwą decyzję. Tego pamiętnego dnia na Giewoncie byli zapewne ludzie, którzy sprawdzili prognozy, którzy zdawali sobie sprawę z możliwości wystąpienia wczesnym popołudniem burz, którzy po drodze słyszeli pomruki burzy i którzy nie posłuchali głosów schodzących, wycofujących się, innych turystów. Na Giewoncie o tej nieszczęśliwej porze nie było tych, którzy tego dnia z powodu jednoznacznych prognoz postanowili nie wychodzić w góry lub wyszli w góry o świcie, by zdążyć wrócić przed burzą, wiedzieli wszak, że to kolejny burzowy dzień. Kilka wcześniejszych niespokojnych dni dawało jasny obraz zagrożeń. Należy też pamiętać, że w czasie burzy wszędzie, również w dolinie, można zostać trafionym, o czym świadczy historia wypadków w Tatrach.

Moi sąsiedzi w tym dniu wędrowali po stronie słowackiej, doszli do Zaworów (w bliskim sąsiedztwie Świnicy i Kasprowego Wierchu), a ich celem była Gładka Przełęcz. Twierdzą, że już kilkadziesiąt minut przed dramatycznym wyładowaniem słyszeli pierwsze pomruki burzy. Sami, będąc 15 minut od Gładkiej Przełęczy, gdzie nie ma ani klamer, ani metalowego krzyża, ani łańcuchów, zawrócili, wycofali się, tracąc możliwość zobaczenia z tej perspektywy Doliny Pięciu Stawów Polskich. To bolesna dla zakochanych w górach strata, ale odpuścili. Dlaczego inni uparcie parli wzwyż? Dlaczego pomimo codziennych burz, w obliczu kumulujących się chmur, stali w kolejce do wejścia na Giewont i nie podjęli takiej samej decyzji jak moi sąsiedzi? Młody ksiądz, jeden z poszkodowanych, również nie powinien się tam znaleźć, choć warto odnotować, że mimo obrażeń sam ofiarnie służył innym. Można się domyślać, że to doświadczenie posłuży mu w pracy duszpasterskiej. Współczujemy poszkodowanym, łączymy się w bólu z najbliższymi ofiar śmiertelnych, ale zarazem, w trosce o przyszłość, nawołujemy do rozsądku i pokory względem stworzenia i sił natury.

Jest Bóg Stwórca, jest Matka Boża od Szczęśliwych Powrotów, ale jest też wolność podarowana człowiekowi. Warto zawierzyć swoją wędrówkę Bogu. Matce od Szczęśliwych Powrotów. Aniołowi Stróżowi… Bóg, w sobie wiadomy sposób, na pewno ostrzeże nas, da do myślenia, ale pamiętajmy zarazem, że nie złapie nikogo za rękę i nie zawróci. Nie krzyknie, nie postraszy, no chyba że wcześniejszym wyładowaniem, a później to my musimy podjąć indywidualną, integralną decyzję.

Matko Boża od Szczęśliwych Powrotów, módl się za nami, abyśmy potrafili stawiać granice szaleństwu, nie zamykając naszej wolności w innych jak tylko wyznaczonych przez Boga granicach, wszak świat jest piękny, ale wszędzie czyhają zagrożenia…

Adam Szafraniec - bloger DEON.pl, ma szczególne nabożeństwo do Matki od Powrotów, bo - jak sam przyznaje - kiedyś cudem uniknął kalectwa i śmierci. Prowadzi blog MOKO

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Zdzisław Józef Kijas OFMConv

Ta książka to dobra pomoc w wychowaniu do szacunku dla życia, dla dobra i piękna, a także pogłębione wsparcie w kształtowaniu wrażliwego sumienia, z którego wyrasta właściwa postawa względem środowiska naturalnego. Niech wyrazem naszej odpowiedzialności...

Skomentuj artykuł

Bóg nie złapie nikogo za rękę i nie zawróci
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.