Jak leśnik został misjonarzem

Jak leśnik został misjonarzem
(fot. Tomasz Nogaj)
Piotr Kosiarski / Anna Kapłańska

Trzeba pamiętać, że działalność charytatywna nie może być najważniejsza. Cenniejsze jest bycie z ludźmi i współpraca z nimi - mówi Tomasz Nogaj SJ, misjonarz z Sudanu Płd.

Prezentujemy III część wywiadu z Tomaszem Nogajem SJ, pracującym w Sudanie misjonarzem-leśnikiem (przeczytaj również część pierwszą i drugą).

DEON.PL POLECA




Piotr Kosiarski: Dużo mówi się o ubóstwie panującym w krajach afrykańskich. W jaki sposób ludzie pochodzący z państw rozwiniętych mogą pomóc Afrykańczykom?

Tomasz Nogaj: Podstawowy problemem, jaki dotyka mieszkańców Afryki, wiąże się z wyżywieniem. Paradoksalnie, jednym z najczęstszych błędów popełnianych przez mieszkańców Europy czy Ameryki jest przywożenie żywności do Sudanu czy innych krajów afrykańskich. W ten sposób zaspokaja się głód tylko tymczasowo. Nie uświadamia się ludziom tego, że sami mogą zatroszczyć się o siebie. Nie uczy się ich pracy.

Trzeba pamiętać, że działalność charytatywna nie może być najważniejsza. Cenniejsze jest bycie z ludźmi, współpraca z nimi, poznawanie ich kultury. Tradycyjny sposób gospodarowania można podnieść na wyższy poziom dzięki europejskiej czy amerykańskiej technologii. Próbujemy podnieść jakość życia Sudańczyków, ucząc ich uprawy ziemi. Do tej pory funkcjonowali oni w strukturze wyłącznie hodowlanej. Przeganiali bydło z miejsca na miejsce, nie musieli pracować, a każdego wieczoru mogli pić mleko wymieszane z krwią. To im wystarczało, by przetrwać do następnego dnia. Nikt nie inwestował w ekonomię.

Zmiana mentalności człowieka jest znacznie trudniejsza niż jednorazowe dostarczenie mu żywności...

Tak, ponieważ to wymaga długofalowej współpracy. Najpierw sami musimy nauczyć się, jak przetrwać w tamtych warunkach, dopiero później możemy uczyć tego innych. Żyjemy w kraju, który jest niesamowicie bogaty w surowce mineralne, np. w ropę, ale Sudańczycy nie umieją jeszcze tego wykorzystać. Ziemia jest tutaj bardzo urodzajna, co daje tutejszym mieszkańcom szansę na uprawę różnorodnych warzyw i owoców, które mogłyby podnieść poziom zdrowotny. Niestety, zamiast tego, ziemia leży odłogiem.

Ale kwestia pożywienia nie jest chyba jedynym problemem, z jakim musicie się zmierzyć, pomagając Sudańczykom?

Zgadza się. Kolejnym problemem jest zdrowie. W Akol Jal codziennie przychodziło do nas po kilka albo kilkanaście osób, które przynosiły chorych i prosiły o pomoc. Musieliśmy zostawić wszystko, oderwać się od naszych codziennych obowiązków i jechać do kliniki prowadzonej przez ugandyjskich lekarzy. Cudownie jednak było usłyszeć podziękowanie od pewnej kobiety, która zauważyła, że przez osiem miesięcy nikt nie umarł. W tym czasie ciężko chorowało 214 osób i wszystkich udało się uratować. Wymagało to długotrwałego leczenia, chorzy musieli pozostać w mieście i codziennie dochodzić do szpitala na zastrzyki, po tabletki czy kroplówki. Było to dla nas wielkie wyzwanie. Wydaliśmy na ten cel 6000 dolarów. Są to gigantyczne sumy, które otrzymaliśmy od różnych ofiarodawców. Jesteśmy wdzięczni za każdy grosz, bo bardzo trudno jest powiedzieć człowiekowi: "Nie mam pieniędzy, żeby zapłacić za twoje leczenie".

Czy Sudańczycy nie mogą po prostu sprzedać swoich zwierząt by zyskać chociaż część sumy potrzebnej, by móc pójść do doktora albo kupić leki?

Oni nie widzą wartości w tym, żeby sprzedać krowę czy kozę i mieć pieniądze na swoje leczenie. Jeśli my za nich nie zapłacimy, oni sami tego nie zrobią. Mówią: "Ja mogę umrzeć - nic się stanie. Ważne jest tylko to, żeby moje dzieci przeżyły. A jeśli nie przeżyją, świat się nie zawali, bo przecież żyją krowy, które będą dawały mleko, krew i mięso następnemu pokoleniu, które urodzi się z innej rodziny". To jest wspólnotowe podejście, które nam się wydaje nielogiczne, bo dla nas zdrowie jest zawsze w centrum.

U nich wygląda to zupełnie inaczej. Próbujemy stopniowo uczyć ich innego podejścia do kwestii zdrowia. Staramy się dofinansowywać leki, ale tak, by chorzy też mieli w tym swój udział. Chcemy nauczyć ich, że warto poświęcić jakąś kurę czy kozę albo sprzedać kukurydzę, aby zyskać trochę pieniędzy na częściowe pokrycie kosztów leczenia. I to powoli zaczyna zdawać egzamin.

Pieniądze można pozyskać także poprzez pracę. Dlaczego Sudańczycy nie pracują na swoje utrzymanie?

Dla miejscowych ludzi praca jest poniżeniem. Będąc ze swoim bydłem, nie muszą pracować. Tak było przez całe wieki. To jest pasterskie, półkoczownicze plemię, które przemieszcza się z miejsca na miejsce, w zależności od tego, gdzie są tereny z trawą, którą krowy mogą zjeść i gdzie jest woda, aby bydło mogło się napić. Oni przechodzą z miejsca na miejsce, nie mają więc poczucia, że gdzieś jest ich dom, ich działka, którą powinni uprawiać. Odejście od pasterskiego, koczowniczego trybu życia zaczęło się stosunkowo niedawno.

Ludzie nie podejmują pracy również dlatego, że ciągle trwa konflikt pomiędzy sąsiednimi klanami. Wszyscy myślą tylko o tym, by przeżyć najbliższy dzień czy noc. Nikt nie martwi się o jutro. Mieszkańcy wioski często nie śpią w nocy, oczekując ataku, a w ciągu dnia dochodzą do siebie po nieprzespanej nocy. Gdyby zostali zaatakowani, nie mieliby szans na obronę. Często zdarza się, że przychodzą wojownicy z sąsiedniego klanu i rzucają na ziemię wszystkie kobiety, matki i dzieci. Jest dużo płaczu, krzyku i potężny strach. W tym czasie napastnicy plądrują wioskę. Zabierają jedzenie, garnki, miski, kozy i krowy.

Gdzie wtedy są mężczyźni? Dlaczego nie bronią swoich rodzin?

W naszej wiosce nie ma mężczyzn. Mieszkają oni z innymi swoimi żonami w wioskach po drugiej stronie miasta. Nie przebywają tutaj, bo wiedzą, że mogą zostać zaatakowani. Prawie każdy z nich zabił kogoś w sąsiedniej wiosce. A to oznacza, że może się spodziewać odwetu.

Powiedział Ojciec, że mężczyźni mieszkają z innymi żonami. Czy w Sudanie panuje wielożeństwo?

Tak. Ciekawe jest to, że wszystkie żony jednego mężczyzny znają się i to one proponują kolejną żonę dla swojego męża. Jeśli któraś się nie zgodzi, kandydatka nie zostaje zaakceptowana i trzeba szukać innej. Kobiety wiedzą, że każda kolejna żona podnosi status mężczyzny w społeczeństwie, ponieważ jest oznaką jego bogactwa. Kiedy mąż jest poważany, zyskuje na tym cała rodzina. Zazwyczaj każda z żon jednego człowieka mieszka w innej wiosce, ale odwiedzają się nawzajem, rozmawiają, dzieci wspólnie się bawią.

Dlaczego żona jest symbolem bogactwa?

Aby móc ożenić się z dziewczyną, trzeba zapłacić jej ojcu, dając mu odpowiednią liczbę krów. W praktyce wygląda to tak, że po swojej pierwszej menstruacji dziewczynka zostaje przedstawiona całej wiosce. Choć może mieć wtedy dopiero 13-14 lat, od tej pory jest już uznawana za kobietę. Wtedy przychodzą do niej wszyscy mieszkańcy wioski. Najpierw kobiety instruują ją, jak będzie wyglądało jej dorosłe życie, potem przychodzą dalsi z rodziny, a następnie wszyscy chłopcy, którzy chcą ją zobaczyć. Od tego dnia mogą umawiać się z jej ojcem, kto ile krów będzie mógł mu ofiarować za tę kobietę. Cenę wyznacza ojciec, a zależy ona od wzrostu dziewczyny. Ojciec wciąż jeszcze ma nadzieję, że córka urośnie, więc ogłasza, że na przykład dzisiaj odda ją za 100-150 krów, ale za trzy czy cztery lata, gdy już będzie wyższa, cena wzrośnie dwukrotnie, czyli wyniesie aż 300 krów. Teraz mężczyźni mają czas na to, żeby zdobyć swoje krowy w ciągu następnych kilku lat. Po wydaniu córki za mąż ojciec może zdecydować, że on również chce się ożenić i wtedy ma już gotowe krowy, którymi może zapłacić za swoją kolejną żonę.

Mówił Ojciec o momencie, w którym dziewczynka staje się kobietą. Jak wygląda proces męskiej inicjacji?

Inicjacja do męskości polega na tym, że pomiędzy 12 a 16 rokiem życia chłopiec zostaje poddany obrzezaniu, podczas którego nie może okazać bólu czy słabości. Później następuje okres rekonwalescencji, aby rany mogły się zagoić. W ciągu następnego roku albo kilku kolejnych miesięcy następuje etap, w którym młody mężczyzna staje się wojownikiem. Otrzymuje wtedy włócznię, a wokół głowy głęboko nacina mu się skórę. Często są to nacięcia aż do czaszki. Rany zasypuje się popiołem z ogniska. W czasie tego rytuału nie wolno okazać bólu. W ten sposób młodzieniec prezentuje swoją gotowość do walki w obronie klanu. Później rozpoczyna się etap pasterza. Mężczyzna otrzymuje wtedy od ojca kilka lub kilkanaście krów, często też byka. Odtąd jego zadaniem jest zajmowanie się zwierzętami. Z chwilą, gdy chłopiec zostaje pasterzem, ma prawo do tego, żeby na kępkę włosów na swojej głowie nałożyć mocz lub odchody byka. W ten sposób demonstruje, że zwierzęta należą do niego. Dla dziewcząt jest to znak, że dany mężczyzna może zacząć się starać o swoją przyszłą żonę.

Wygląda na to, że mężczyźni w Południowym Sudanie mają bardzo duże rodziny. Chyba trudno jest im je utrzymać...

W zasadzie mężczyzna nie troszczy się zbytnio o swoją rodzinę. To kobieta stara się o pożywienie dla swoich dzieci. Mąż odwiedza ją od czasu do czasu, ale większość czasu spędza z innymi mężczyznami. Gra z nimi w różne gry, popija mleko albo piwo robione z owoców, rozmawia na temat bydła i różnych spraw dotyczących klanu czy rodziny. To wynika z wojowniczego stylu życia, jaki prowadzą mężczyźni w Południowym Sudanie. Wspólne planują kolejny napad albo kolejną obronę. Obok nich leżą włócznie albo karabiny.

W jaki sposób próbujecie pokazać tym ludziom, że można żyć inaczej?

Dużą wagę przykładamy do edukacji. W Rumbek pracuje sześciu jezuitów, którzy działają w kilku instytucjach, m.in. w parafii i w centrum szkoleniowym. Tam młodzież i dorośli uczą się obsługi komputera - od prostych programów przez pisanie na klawiaturze do obsługi Excela czy Painta. Dzięki temu zdobywają potem pracę w różnych firmach zakładanych przez Ugandyjczyków, Kenijczyków czy Chińczyków, którzy przyjechali do Południowego Sudanu.

Istnieje też możliwość uczestniczenia w ośmiomiesięcznym kursie, w czasie którego ludzie uczą się matematyki, fizyki, chemii, języka angielskiego i kulturoznawstwa. Kurs ten prowadzony jest przez jednego z jezuitów, który współpracuje z przygotowanymi przez siebie nauczycielami.

Na północy Sudanu Południowego, w miejscowości Wau, od 2005 r. funkcjonuje szkoła średnia, w której pracuje ośmiu jezuitów. Uczy się tam kilkaset osób.

Jakie macie plany na przyszłość?

Chcielibyśmy dzielić się z innymi bogactwem, jakim jest dla nas duchowość ignacjańska. W Jubie bracia kombonianie budują dom rekolekcyjny i zaprosili nas do dawania Ćwiczeń Duchowych w tym miejscu. Na razie nie jesteśmy w stanie założyć własnego domu rekolekcyjnego, bo wiąże się to z ogromnymi kosztami budowy i utrzymania. Być może w przyszłości będzie to możliwe.

Rozmawiał Piotr Kosiarski

Jak leśnik został misjonarzem - zdjęcie w treści artykułu

Tomasz Nogaj SJ - Absolwent Technikum Leśnego w Lesku. W 1994 r. wstąpił do zakonu jezuitów. Wikariusz, katecheta, rekolekcjonista i duszpasterz młodzieżowy.  Jest strażakiem i kapelanem strażaków oraz myśliwym od 1999 r. Łączy swoją pasję myśliwską z życiem zakonnym i kapłańskim w Kościele. Obecnie pracuje jako misjonarz w Sudanie Południowym.

 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jak leśnik został misjonarzem
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.