Nie ma Kościoła, nie ma Mszy

Nie ma Kościoła, nie ma Mszy
(fot. Catholic Church (England and Wales)/flickr.com/CC)

W społeczeństwie pluralistycznym nie da się przekazywać wiary z ojca na syna. Do wiary dochodzi się na mocy wyboru.

Proboszcz parafii katedralnej lewobrzeżnej Warszawy, ks. Bogdan Bartołd mówi, że "parafianie coraz częściej traktują kościół jak supermarket". Komentują na głos kazania, także bezpośrednio do księży. Kucają, zamiast klękać, co wygląda na udawanie, że jest się bardziej pobożnym niż w rzeczywistości. Używają telefonów komórkowych, a głośne dzwonki "straszą" wiernych. Żują gumę i zajadają się cukierkami, co jest przecież jawnym lekceważeniem Mszy. Zdarza się, że do księdza zwracają się na ty, a "celują w tym starsze parafianki". Panie przychodzą do kościoła w skąpych, obcisłych strojach, przez co rozpraszają wiernych. Rodzice pozwalają dzieciom bawić się w kościele zabawkami, jakby maluchy były w piaskownicy. Przy spowiedzi wierni ponaglają księdza, gdy tymczasem wyznanie grzechów wymaga powagi. Poza Mszą biznesmeni proponują niezgodne z prawem interesy, chcąc na przykład zarobić na fikcyjnych darowiznach. Czymś nagminnym podczas Mszy staje się palenie papierosów przed kościołem, a przecież "Msza nie przewiduje przerw na dymka". "Kochani, co to za maniery?" - pyta oburzony proboszcz.

Do owych nietaktownych zachowań wiernych można by pewnie niejedno dodać, jeśli chodzi o postawę ministrantów, lektorów, zakrystiana, organisty i wreszcie celebransów - prezbiterów i biskupów. Co ciekawe, podobne zarzuty kierujemy nieraz pod adresem widzów i aktorów w teatrze czy kinie, studentów i wykładowców, że nie wspomnę o stadionach i kibicach piłki nożnej. Można też na podobne zjawiska natknąć się w sklepie, restauracji czy banku. Skąd biorą się takie zachowania, zwłaszcza w kościele? Czy jest to skutek ogólnego nieokrzesania? A może my, Kościół, a zwłaszcza duchowni, również jesteśmy temu winni, że kościół przestał czy też przestaje być naszym domem - domem Kościoła i Boga. Skoro zachowania uczestniczących w nabożeństwie niczym się nie różnią od zachowań klientów w sklepie czy petentów w urzędzie, to znaczy, że traktują oni kościół jak każdy inny punkt usługowy?

Żywy Kościół to żywa liturgia

DEON.PL POLECA

Chcąc nakłonić parafian, by chodzili do kościoła, właśnie Mszę traktujemy jako kartę przetargową. Zaczyna się od przygotowania do pierwszego pełnego uczestnictwa we Mszy świętej. Nie będzie dziecko chodziło do kościoła, to do Pierwszej Komunii nie przystąpi. A jak już przygotowujący się do Komunii przebrnie przez egzaminy, rodzice zgromadzą potrzebne zaświadczenia, to jeszcze przed nim kilka prób. Najpierw próba spowiedzi: siostra czy ksiądz w konfesjonale i niby penitent po drugiej stronie kratki poci się ze strachu, że źle wypadnie. Potem próba przyjmowania Pana Jezusa do "czystego serduszka". Jak otwierać buzię, jak połykać hostię, żeby jej nie pogryźć i by nie przykleiła się do podniebienia. Następnie bierzmowanie. Nastolatek, by został dopuszczony do tego sakramentu, musi zaliczyć dziewięć pierwszych piątków miesiąca, w październiku nabożeństwa różańcowe, w maju - majowe. W określonym czasie winien też uczestniczyć w iluś Mszach i jeśli nie zdobędzie dostatecznej liczby wpisów w niby indeksie, nie zostanie dopuszczony do bierzmowania.

I tak tworzy się błędne koło. Chcesz przyjąć taki czy inny sakrament, musisz chodzić do kościoła, i odwrotnie - chcesz w pełni uczestniczyć we Mszy, to znaczy przyjmować Komunię, musisz przystępować do sakramentów. Trzeba też przyjąć księdza po kolędzie, bo nie będzie ani ślubu, ani pogrzebu, i na odwrót - trzeba brać ślub w kościele i po katolicku chować zmarłych, bo chodzący po kolędzie ksiądz twój dom, jako żyjącego w związku niesakramentalnym i niepraktykującego, ominie.

Coraz wyraźniej słychać też narzekania na postępujące wyludnianie się kościołów. To fakt, trudno o tak zwane pełne kościoły nawet w święta czy z racji biskupich wizytacji. Zapewne przyczyn jest wiele, ale jedna wydaje się zasadnicza. Uczestniczyłem w liturgii naprawdę pięknej i pobożnej, a ludzi w kościele było niewielu. Bywają też liturgie, które od strony wymogów rubrycystycznych, talentów oratorskich i muzycznych celebransa pozostawiają wiele do życzenia, a jednak są piękne i żywe. Tworzą je wszyscy uczestnicy tak zwyczajnie, jakby instynktownie.

Wniosek z tego można wyprowadzić jeden: tam, gdzie jest żywy Kościół, tam jest i żywa liturgia. Tam, gdzie mamy do czynienia nie z Kościołem w ogóle, nazywanym nawet Mistycznym Ciałem Chrystusa, ale z Kościołem wspólnotą lub wspólnotą wspólnot, to znaczy z taką grupą ludzi, którzy się znają, lubią, ufają sobie, mogą na siebie liczyć w doli i niedoli, tam nie ma żadnego kłopotu z Mszą i przystępowaniem do pozostałych sakramentów, jak też z uczestnictwem w nabożeństwach okresowych.

Msza sprywatyzowana i upolityczniona

Trzeba powiedzieć, że długo i zawzięcie pracowaliśmy na obecny stan rzeczy. Skutkiem tych starań jest "sprywatyzowanie" całej liturgii, nie tylko Mszy. Z łezką w oku, przede wszystkim my, starsi, wspominamy nie tak odległe czasy i wiernych wręcz oblegających kościoły. Gdzież się podziały? Gdzież są ci, którzy w stanie wojennym tak tłumnie przychodzili do kościoła, zakrystii, plebanii, za furtę i klauzurę klasztorną? Niewdzięcznicy - chciałoby się powiedzieć - zdradzili Kościół. Czemu się dziwić - powie ten i ów - ulegli sekularyzacji, konsumpcjonizmowi, relatywizmowi, panseksualizmowi, materializmowi i innym "izmom". Po części z pewnością tak, ale czy przez to samo skutku nie bierzemy wtedy za przyczynę i czy nie staramy się tym samym zbijać gorączkę, zamiast leczyć z choroby.

Tymczasem parafia już dawno przestała być jedynym, głównym organizatorem życia zarówno religijnego, jak i społecznego czy politycznego. Przestała też pełnić funkcje zastępcze, jak to miało miejsce w czasach komunizmu. Parafia nie jest już niezastępowalną strukturą życia społecznego. Do niedawna było tak, że bez proboszcza ani rusz. Proboszcz, chrzcząc dziecko, wprowadzał je do lokalnej, ale i ogólnoświatowej społeczności. Proboszcz udzielając ślubu, sankcjonował stan cywilny swoich parafian. Wreszcie proboszcz, sprawując obrzędy pogrzebowe, wykreślał człowieka z listy żyjących, a jedynie kościelny, i często grabarz w jednej osobie, mógł zmarłego pochować. Obecnie te sprawy załatwia urzędnik stanu cywilnego, mistrz ceremonii, wreszcie zakład pogrzebowy.

Dlatego, wbrew pozorom, kłopot z Mszą i jej miejscem w życiu chrześcijanina i parafii wcale nie zaczął się teraz, a już na pewno nie od ostatniego Soboru. Można powiedzieć, że pierwsze tego oznaki mamy w listach apostolskich. A już na pewno mocnym tego sygnałem jest przykazanie kościelne zobowiązujące katolików do uczestniczenia we Mszy "w niedziele i święta nakazane". Jeśli już dochodzi do tego, że tylko przymusem trzymamy kogoś przy nas, nie mówmy o wspólnocie.

Czasami słychać głosy, że w Polsce jeszcze nie jest tak źle jak na Zachodzie. Wciąż Msza jest centralnym punktem niedziel i świąt. Dotyczy to zwłaszcza Bożego Narodzenia, Wielkanocy czy innych świąt, z narodowymi włącznie. I nie ma w tym nic złego. Przeciwnie, chrześcijanie jako obywatele mają prawo świętować po swojemu. Kłopot zaczyna się wtedy, gdy Mszę się upolityczni, upaństwowi lub co gorsza upartyjni. W czasie powstawania "Solidarności" prof. Stefan Swieżawski pisał w liście do Jana Pawła II: "Cieszymy się bardzo, gdy ludzie Kościoła opowiadają się za «Solidarnością» i za Wałęsą. Ale «upolitycznienie» staje się chwilami tak powszechne i władcze, że zanika właściwie zainteresowanie innymi, może o wiele ważniejszymi na dalszą metę, dziedzinami życia". Jan Paweł II w odpowiedzi napisał, że podziela troskę profesora.

Warto też przyjrzeć się i takiemu zjawisku, jak spadek liczby zamawianych Mszy. Problem nie tkwi w tym, że brak zamówień, to brak stypendium mszalnego. Ten spadek sygnalizuje zmianę modelu, typu pobożności. Współczesny człowiek, katolik, zwłaszcza młody, żyje w świecie o wiele bardziej bezpiecznym niż jego rodzice, a na pewno dziadkowie. Nie musi na przykład drżeć ze strachu przed wieloma dotychczas nieuleczalnymi chorobami czy przed nagłą zmianą pogody. Bóg przestaje pełnić rolę wszechmocnego ubezpieczyciela, choć czasami traktowany jest jak ostania szansa, na przykład w ciężkiej chorobie.

Powrót do źródła

Jak rozwiązać ten problem? Podwyższyć jakość oferty. To znaczy Mszę i pozostałe nabożeństwa odprawiać porządnie. Zadbać o wyższą jakość muzyki i kazań. Ogrzać kościoły... Owszem, trzeba to zrobić, ale to sprawy daleko do przodu nie posuwa. Msza nadal będzie traktowana jako moja prywatna potrzeba, acz z konieczności zaspakajana w grupie innych osób, które nie dość, że nie pomagają przeżyć Mszy tak, jak ją sobie wyobrażamy, to na domiar złego przeszkadzają. Na pytanie o powód opuszczania Mszy słyszymy: Przecież lepiej mi się modli w domu, w lesie, w górach, na wakacjach. A jeśli w kościele, to pustym.

Podnosząc więc stopień atrakcyjności, owszem, zagęścimy nasz kościół, ale jednocześnie będziemy skutecznie rozwijać tak zwany churching. Czyli nieustanne wędrowanie od kościoła do kościoła w poszukiwaniu lepszej jakości usług religijnych. Dobre i to, powie ktoś. I słusznie, tyle tylko że nadal Msza nie jest i nie będzie tym, czym być powinna. Może zaspokoić indywidualne potrzeby poszczególnych osób, nie będzie jednak ani źródłem, ani szczytem chrześcijańskiego życia, życia Kościoła. Wszelkie zatem zachęty, akcje promocyjne, udoskonalenia, a tym bardziej wymuszanie uczestnictwa na niewiele się zdadzą. Na jakiś czas można człowieka nakłonić, zmusić do takich czy innych zachowań, ale nie zmieni to jego przekonań. Do zaistnienia takiej zmiany nie wystarczy ani kazanie, ani katecheza, zwłaszcza ta poddana szkolnym rygorom.

Spróbujmy nasz temat sprowadzić ad absurdum. Wyobraźmy sobie, że ktoś pyta, ile razy w roku powinien odwiedzać swoich rodziców, choć mieszkają oni dwie ulice dalej. A jak już odwiedzi, czy nie będzie nietaktem, jeśli spędzi z nimi tylko trzy kwadranse? Pyta też, jak powinien się zachowywać, żeby rodzice byli z niego zadowoleni? Po takiej serii pytań jednego można być pewnym: ci rodzice już od dawna nie mają córki czy syna. Członka rodziny tak, ale nie mają już dziecka.

Morał z tego taki, że aby Msza i pozostałe sakramenty były szczytem i źródłem życia Kościoła, muszą przestać być prywatną sprawą, aktem prywatnej pobożności, muszą one wrócić do Kościoła. Tylko jak ów powrót ma się dokonać, skoro nie ma Kościoła. Nie ma wspólnoty, jest - jak mówią socjologowie - agregat społeczny, czyli grupa ludzi, którzy z jakiegoś powodu są razem, ale tak naprawdę każdy w tej grupie jest samotny. Jeśli tak, to powód, dla którego kościoły się wyludniają, tkwi wewnątrz Kościoła, a nie jedynie na zewnątrz. Przyczyna tkwi nie tylko w podatności ludzkiej natury na grzech, ale i w wadliwie działających strukturach.

Błogosławiony kryzys

Co więc robić? Najpierw podziękować Bogu, że dał nam łaskę życia tu i teraz. Widocznie uznał, że na ten czas, na takie czasy jesteśmy Mu potrzebni. Ufa nam, że nie przestraszymy się tak zwanego kryzysu. Następnie trzeba uwierzyć, że skoro Bóg dał nam łaskę umiejętności czytania i pisania, to znak, że wierzy, iż poznamy Biblię, teologię, historię Kościoła i nie tylko - nauka i sztuka też jest słowem Bożym. W ten sposób wzbogaceni i wyposażeni zaczniemy szukać ludzi, z którymi tym bogactwem się podzielimy. Przecież już dzisiaj w duszpasterstwach akademickich, w takich czy innych wspólnotach chrześcijańskiego życia, Msza nie jest niedzielnym obowiązkiem czy smutną koniecznością, ale "koniecznością radosną", która nie tylko łączy ludzi, lecz także tę więź utrwala. A której to radosnej konieczności nie można zaznać inaczej, jak we wspólnocie sióstr i braci.

Dalej, przynajmniej na razie, nie ma co wpadać w panikę i drżeć ze strachu o to, co z nami będzie. Kryzys to dobry czas. Trzeba z łezką w oku pożegnać to, co odchodzi, co się przedawniło, i wyjść odważnie na spotkanie tego, co nadchodzi. Skoro mamy - i to niemało - ludzi w świątyniach, to znaczy, że jest dla kogo żyć. A nawet jeśli kościoły się wyludnią, to z tego nie wynika, że przestał istnieć Kościół. Katolicy wciąż chodzą na Mszę, a to znaczy, że wciąż czegoś ważnego się po niej spodziewają. Rzecz w tym, żebyśmy - mówię o prezbiterach i biskupach - pomogli te intuicje określić i ukierunkować.

A ponieważ na niewiele się zda samo poprawianie jakości usług, czyli bardzo piękne odprawianie Mszy i innych nabożeństw, dzieło naprawy trzeba zacząć od budowania parafii-wspólnoty. Jak? Od powołania duszpasterskich i ekonomicznych rad parafialnych i diecezjalnych, by parafianie poczuli się w większym stopniu odpowiedzialni za siebie i innych. Następnie, skoro istnieją jeszcze kółka różańcowe, bielanki, grupy młodzieżowe czy charytatywne, warto zająć się ich formacją biblijno-teologiczną. A to dlatego, że w społeczeństwie pluralistycznym nie da się przekazywać wiary z ojca na syna. Do wiary dochodzi się na mocy wyboru.

Osobna kwestia to, jak z owych grup i małych wspólnot czy tak zwanych solistów stworzyć parafię? Jak znaleźć wspólną płaszczyznę nie tylko bycia, ale i działania, dla tak różnych społeczności, jak droga neokatechumenalna i charyzmatycy? I choć czasami taki zamiar może się wydawać niemożliwy do zrealizowania, nie należy zaniechać poszukiwań. Przy poszanowaniu odrębności poszczególnych wspólnot nic nie stoi na przeszkodzie, by na przykład wspólnym dziełem wszystkich stało się apostolstwo -katecheza, pomoc ubogim, odwiedzanie chorych - jako że "wiara bez uczynków jest martwa" (por. Jk 2, 17). A zatem uwierzmy, że obecna sytuacja to nie tylko i nie przede wszystkim skutek naszych grzechów, lecz także dzieło Boga, który nie jest jedynie konserwatorem starego świata, ale Stwórcą czyniącym nieustannie rzeczy nowe. Uwierzmy, że kryzys może być także znakiem Bożego błogosławieństwa.

Wacław Oszajca SJ (ur. 1947), teolog, publicysta, poeta, wykładowca na Papieskim Wydziale Teologicznym Sekcji "Bobolanum" w Warszawie oraz w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Nie ma Kościoła, nie ma Mszy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.