Symptomatyczny konflikt

Symptomatyczny konflikt
(Fot. deon.pl)
Sebastian Duda

Spory prominentnych przedstawicieli Ruchu Rodzin Nazaretańskich z polskimi biskupami są bolesne. A jednak dla polskiego katolicyzmu w jakiś sposób charakterystyczne.

Niedługo po tym, jak w 2007 roku abp Nycz został po dramatycznym ustąpieniu arcybiskupa Wielgusa powołany przez papieża na metropolię warszawską, dotarły do niego sygnały o wewnętrznych niesnaskach w Ruchu Rodzin Nazaretańskich (RRN). Nowy stołeczny metropolita szybko postanowił powołać specjalną komisję składającą się z teologów i znawców prawa kanonicznego. Gremium to zakończyło wielomiesięczną pracę w styczniu bieżącego roku.

Obszerny komunikat Komisji nie pozostawiał złudzeń: w RRN doszło do wielu doktrynalnych, organizacyjnych, prawnych i duchowych nadużyć. Ruch najwyraźniej zaczął stawać się sektą. Reakcja arcybiskupa Nycza na ten komunikat była natychmiastowa. W oficjalnym dekrecie nie tylko napisał, że „kapłani i osoby świeckie z tego środowiska, powinny podjąć całościową reformę Ruchu”.

Zobligował też wszystkich księży związanych z Ruchem w jego archidiecezji do odbycia przez kolejne trzy lata wspólnych rekolekcji zamkniętych, których tematyka i prowadzący zostaną odgórnie wskazani przez arcybiskupiego pełnomocnika.

DEON.PL POLECA

Sprawa budzi wśród wielu katolików niesmak i z pewnością nie jest błaha. Z RRN związanych było jeszcze w 2007 roku około 45 tys. katolików w 40 diecezjach na kilku kontynentach (poza Polską – przede wszystkim w Meksyku i na Filipinach). Jego założyciel – przez długie lata wykładowca religioznawstwa w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie - ks. Tadeusz Dajczer mówił kilka lat temu nawet o setkach tysięcy osób z nim związanych.

Początki były jednak skromne.

Historia Ruchu Rodzin Nazaretańskich

Wszystko właściwie zaczęło się od spowiedzi odbytej w 1966 roku przez ks. Dajczera u słynnego włoskiego kapucyna-stygmatyka o. Pio (beatyfikował i kanonizował go Jan Paweł II). O. Pio miał zapytać wtedy Dajczera, „dlaczego nie chce za Bogiem iść do końca”.

Słowa te polskiemu księdzu głęboko zapadły w pamięć. Później przez lata zdawało mu się wciąż, że robi za mało dla rozwoju duchowego siebie i innych. Olśnienie przyszło w gdzieś połowie lat 70. w czasie podróży pociągiem z Warszawy do Zakopanego.

Gdy wrócił z Tatr do stolicy, powiedział do ludzi oczekujących na niego na dworcu:

„Znalazłem drogę do nawrócenia. Pragnę wam mówić o wierze”. Odtąd zaczął dla pewnej grupy osób głosić konferencje, wiele czasu poświęcając również na rozmowy indywidualne i spowiedzi.

„Usiłowałem każdą sprawę przedstawić w świetle wiary – zwierzał się po latach Dajczer. Było to poszukiwanie głębszego, nadprzyrodzonego sensu wydarzeń. Chodziło o odkrywanie elementu nadprzyrodzonego ukrytego za zasłoną świeckości”. W każdym, choćby najdrobniejszym fakcie ze swego życia, podopieczni uduchowionego spowiednika mieli dopatrywać się znaków działania Boga i boskich wskazówek dla nich.

Pierwotna grupa się rozrastała, powstawały też nowe kręgi, na których zdaniem ks. Dajczera praktykowano z „niezwykłą gorliwością ascezę według jej najlepszych wzorów, jak św. Teresa od Dzieciątka Jezus, św. Jan od Krzyża, św. Maksymilian Kolbe”. Głód duchowości był wśród tych ludzi wielki, a ksiądz Dajczer potrafił pociągać swymi opowieściami o głębi Wschodu i płyciźnie zsekularyzowanego Zachodu, o medytujących przez nawet 9 godzin dziennie buddyjskich mnichach, o klasykach chrześcijańskiej mistyki.

Gdy w 1985 roku liczba zarówno świeckich jak i duchownych osób kierowanych przez Dajczera przekroczyła setkę, charyzmatyczny ksiądz postanowił założyć nowy ruch w Kościele katolickim. Otrzymał na to zgodę prymasa Glempa, który bardzo lubił wspierać wszelkie pobożnościowe inicjatywy wśród wiernych. Prymas nie lękał się przy tym nadto, że w kręgach pogłębiających swą duchowość katolików pojawić się mogą niebezpieczne tendencje sekciarskie. Dla władz kościelnych ważne było chyba przede wszystkim to, że nowy Ruch rozwijał się prężnie. Już pod koniec 1987 roku należało do niego ponad tysiąc osób, zamieszkujących także poza Polską.

 

Niebezpieczna duchowość

Ks. Dajczer od początku istnienia Ruchu wierzył, że jego członkowie, jak pisał w liście do arcybiskupa Nycza w 2007 roku, „będą coraz bardziej żyli duchowością, którą Bóg mnie obdarza, i że spełni się moje najgłębsze pragnienie, iż osiągną zjednoczenie z Bogiem już tutaj na ziemi”. Cel tyleż szczytny, co – ze względu na niewzruszoną pewność autora tych słów – podejrzany. Z taką pewnością, będąc kierownikiem duchowym, mógł zgodnie z „natchnieniami z wysoka” sterować życiem wielu – nie tylko na duchowym poziomie.

I rzeczywiście – formacja członków Ruchu ks. Dajczera była dość szczególna. W raporcie archidiecezjalnej Komisji powołanej przez arcybiskupa Nycza można przeczytać, co następuje: „Zasada związania odgórnie przez wskazanie (porównywane z wolą Bożą) członka Ruchu ze spowiednikiem i kierownikiem duchowym rodziła od strony technicznej i organizacyjnej niecodzienne sytuacje; penitent musiał pokonywać niekiedy setki kilometrów, a następnie czekać w kolejce do spowiednika godzinami.

Spowiedzi, często połączone z kierownictwem, były bardzo długie. Wyłączało to księdza, pracującego w parafii, z harmonogramu zajęć parafialnych. Proboszczowie narzekali z tego powodu na wikariuszy z Ruchu. W RRN pojawili się też, w swoim czasie, świeccy kierownicy duchowi, którym kapłani przydzielali konkretne osoby do prowadzenia. Świeccy kierownicy duchowi konsultowali sprawy powierzonych im osób z ich spowiednikiem, co wiązało się, zdaniem niektórych członków Ruchu, z naruszeniem tajemnicy spowiedzi.

Ktoś, kto nie spełniał warunków w Ruchu, opuszczał go sam lub z nakazu. Po odejściu z Ruchu przeważnie czuł, że znalazł się w totalnej izolacji, i to, co do tej pory ze strony Ruchu było mu przyjazne i bliskie, stało się obce i nieprzystępne”. Zależność od dyrektyw liderów Ruchu była olbrzymia. Dochodziło ponoć nawet do tego, że kierownicy duchowi apodyktycznie wpływali na wybór małżonków przez szeregowych „nazaretan”.

Mało kto poza Ruchem też wiedział, że od 1977 roku ks. Dajczer był w bliskim kontakcie ze Sławomirem Bielą (panem Sławkiem) – wtedy studentem fizyki, który po obronie doktoratu na Politechnice Warszawskiej, poświęcił się studiom z teologii duchowości na ATK. Pan Sławek przez wiele lat uważał, że posiada szczególny „charyzmat maryjny”. Ks. Dajczer w pewnym momencie dostrzegł w nim bowiem obecność samej Matki Boskiej, która zdaniem założyciela Ruchu, „wcieliła się” w pana Sławka. Odtąd Biela, gdy przemawiał publicznie, nie mówił już głosem swoim, lecz Maryi. Głosu Matki Chrystusa pozbawiony miał być tylko wtedy, gdy sam się spowiadał.

Pan Sławek przez lata wielokrotnie głosił konferencje dla członków Ruchu. Jego słowa skrzętnie nagrywano, przepisywano i redagowano (ponoć robił to sam ks. Dejczer) a następnie wydawano po polsku jako materiały formacyjne Ruchu a w językach obcych jako książki Sławomira Bieli. „Nazaretanie” łożyli też, jak się wydaje, przez wiele lat na utrzymanie nosiciela „maryjnego charyzmatu” (odkładanie nigdzie nieksięgowanych składek na Ruch było ponoć normą). Co więcej, pan Sławek (jako „wcielona Matka Boska”) zaczął z czasem uczestniczyć w indywidualnych spowiedziach. To mogło budzić uzasadniony niepokój.

Gdy na początku lat 90. informacje o jego „wybraniu” dotarły do prymasa Glempa, ów - po raczej pobieżnym zbadaniu sprawy - nakazał ks. Dajczerowi odsunięcie Bieli od publicznych wypowiedzi w 1993 roku. Nie na wiele to się zdało i prymas swą prośbę ponowił w roku 1996. Skutek był taki, że nie tylko pan Sławek, ale i sam ks. Dajczer wycofał się z publicznej działalności. Założyciel RRN zrezygnował z pracy akademickiej, odizolował się od świata, przyjmując styl życia charakterystyczny dla zakonów o ostrej regule. Moderatorem Ruchu był już wtedy (od 1993 roku) ks. Jarosław Piłat.

Występowania dziwnych zdarzeń wśród „nazaretan” jednak wcale to nie wyeliminowało.

Historyczne precedensy

Prominentne osoby Ruchu – w tym sam jego założyciel - głosiły na zewnątrz (czyli przede wszystkim władzom kościelnym), że nikt z nich już nie wierzy w „charyzmat maryjny” pana Sławka. Jednak członków Ruchu wciąż nakłaniano do takiej wiary. Straszono też ich na spowiedziach grzechem ciężkim, gdyby o „charyzmacie” rozpowiadali poza Ruchem.

Nie trzeba chyba się zatem zbytnio dziwić ostrej reakcji arcybiskupa Nycza. Kościelni hierarchowie w Polsce wiedzą dobrze, że wielka pobożność maryjna nie tylko jest siłą polskiego katolicyzmu. Stanowi też ona pewnie największe dla niego niebezpieczeństwo, szczególnie gdy zaczyna się zwracać w stronę tzw. „objawień prywatnych”. Nie chodzi tu bynajmniej o refleksy świętych postaci na okiennych szybach czy relacje egzaltowanych staruszek o wspólnych podróżach do nieba „z archaniołem Gabrielem w rakiecie ze złota i szkła” (vide znane w okolicach Częstochowy prywatne wizje Janiny Stypki).

Jedyna przecież oficjalnie przez Watykan potępiona polska herezja – mariawityzm – wyrastała właśnie z maryjnej pobożności. Jego założycielka – siostra Felicja Maria Kozłowska 2 sierpnia 1893 roku doznała objawienia w kościele seminaryjnym w Płocku, przed ołtarzem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy.

 

Tak o tym później napisała:

„po wysłuchaniu Mszy Świętej, nagle zostałam oderwana od zmysłów i stawiona przed Majestatem Bożym. Niepojęta światłość ogarnęła moją duszę i miałam wtedy ukazane: ogólne zepsucie świata i ostateczne czasy – potem rozwolnienie obyczajów w duchowieństwie i grzechy, jakich się dopuszczają kapłani. Widziałam Sprawiedliwość Boską wymierzoną na ukaranie świata i Miłosierdzie dające ginącemu światu, jako ostatni ratunek, Cześć Przenajświętszego Sakramentu i Pomoc Maryi”.

Siostra Kozłowska, zwana przez swych zwolenników „Mateczką” z wielką energią zaczęła organizować zgromadzenia księży i sióstr pod nazwą mariawitów i mariawitek (na cześć Matki Boskiej), spisując przy okazji swe objawienia w „Dziele Wielkiego Miłosierdzia” -rzeczywiście podobnym do późniejszych, uznanych przez Watykan, objawień św. Faustyny Kowalskiej zawartych w jej „Dzienniczku”. Liczba kapłanów mariawitów wzrastała bardzo szybko. Ruch upowszechnił się przede wszystkim w diecezjach płockiej i lubelskiej oraz w archidiecezji warszawskiej, walcząc przede wszystkim z chciwością, zepsuciem i „duchową oschłością” kleru.

Watykan uznał objawienia Mateczki Kozłowskiej (dziś nawet wielu rzymskich katolików twierdzi, że nie do końca sprawiedliwie) za urojenia i mamidła. Jako pierwsza kobieta w historii Kościoła katolickiego Mateczka została imiennie ekskomunikowana przez papieża Piusa X 5 grudnia 1906 roku. Wielu mariawitów nie poddało się papieskim nakazom posłuszeństwa. W ten sposób powstał nowy Kościół, który ewoluował doktrynalnie, szczególnie za sprawą jednego z najbliższych współpracowników Mateczki – późniejszego arcybiskupa Jana Marię Michała Kowalskiego. W pewnym momencie posunął się on nawet do twierdzenia, że w Mateczkę wcielił się Duch Święty.

Ta doktrynalna definicja została stworzona przez Kowalskiego jednak dopiero kilkanaście lat po śmierci Kozłowskiej. Jakkolwiek by ją interpretować, podobieństwo do „wcielenia się” Matki Boskiej w pana Sławka w RRN jest z pewnością uderzające.

Polska pobożność maryjna bardzo często łączy się też ze szczególną dewocją Najświętszego Sakramentu. W latach 80. ubiegłego wieku słynne były w Polsce maryjne „objawienia” rencisty Kazimierza Domańskiego, jakich ten doświadczać miał we własnej altance na terenie ogródków działkowych w Oławie. Wedle podwrocławskiego wizjonera Matka Boska za jedną z najważniejszych spraw uważała przyjęcie postawy klęczącej w czasie przyjmowania komunii. Tylko bowiem postawa klęcząca wyraża pokorę.

W przeciwnym razie, jak głoszą oławskie orędzia, „Chrystus odwraca się od nieklęczącego, a kapłan, który udzielał Komunii św. na stojąco będzie surowo ukarany po śmierci”. W ciągu kilkunastu lat Domański miał ponoć trzysta takich, dość często mało miłosiernych, wizji. Tysięczne tłumy rozentuzjazmowanych pielgrzymów – mimo ostrzeżeń i potępień hierarchii - ciągnęły do niego, dając przy okazji datki na budowę „Sanktuarium Maryi Królowej Pokoju”.

Sanktuarium stoi już od połowy lat 90., ale kardynał Gulbinowicz zagroził wszelkimi kościelnymi karami tym, którzy odważyliby się w nim odprawiać katolicką liturgię. „Oławianie” przez lata jednak trzymali się mocno. Dziś wydaje się, że Kościół w Polsce tylko cudem zdołał uniknąć kolejnej schizmy. Z pewnością przyczynił się do tego znacznie autorytet Jana Pawła II, przed którym poplecznicy Domańskiego bardziej się mieli na baczności niż mariawici przed Piusem X.

Kryzys wśród pobożnych wiernych

Prywatnych objawień – dalekich od kościelnej ortodoksji – doświadczyli także liderzy RRN. Może nie stałyby się one powodem kontrowersji, gdyby nie poważny konflikt, jaki zaistniał pośród prominentnych „nazaretan” w 2006 i 2007 roku. Do tego czasu ks. Dajczer, pan Sławek, ks. moderator Piłat i przyjaciel tych trzech ks. Bolesław Szewc spotykali się regularnie kilka razy w tygodniu, by omówić bieżące sprawy Ruchu. Doszło jednak chyba do ostrych osobistych animozji, skoro ks. Piłat zaczął nagle kwestionować „charyzmat maryjny” pana Sławka.

W odpowiedzi, by go pozbawić dobrego imienia i członkostwa w RRN pozostała część „nazaretańskiej” wierchuszki najpierw pozbawiła Piłata urzędu moderatora Ruchu. Szerzono odtąd na jego temat różnorakie pomówienia i oszczerstwa. W końcu, w czerwcu w 2007 roku, odbył się nad Piłatem rodzaj kapturowego sądu, w wyniku którego został on z Ruchu wydalony. Część „nazaretan” poszła jednak za nim. Rozłam ten bardzo zaniepokoił arcybiskupa Nycza. Widząc to, ks. Dejczer ogłosił rozwiązanie Ruchu, odcinając się przy tym od „maryjnego charyzmatu” pana Sławka. Mleko jednak się już rozlało. Metropolita warszawski nie zamierzał pozostawiać rozdygotanych duchowo a często również psychicznie mocno poranionych członków RRN samym sobie.

Co ciekawe, kryzys w RRN nie był wykwitem egzaltacji tzw. „ludowego” katolicyzmu. Na czele Ruchu stał przez wiele lat ceniony wykładowca katolickiej uczelni. Otaczali go księża z doktoratami. Sam pan Sławek też przez czas pewien studiował teologię duchowości. A jednak rozmyślania nad dziełami największych myślicieli chrześcijaństwa służyły często wątpliwym i quasi heretyckim – z katolickiego punktu widzenia – intuicjom duchowym.

Pomijając już teologiczne poglądy ks. Dajczera i pana Sławka, praktyki stosowane w RRN nie zawsze miały pozytywny wpływ na jego członków.

Licznym osobom wyrządziły krzywdę. I to ich właśnie, a nie tylko jedności swojego Kościoła, zdaje się bronić abp Nycz.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Symptomatyczny konflikt
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.