Ksiądz bez maski – religia w polskim kinie

Ksiądz bez maski – religia w polskim kinie
Lucyna Winnicka i Mieczysław Voit w filmie "Matka Joanna od Aniołów" J. Kawalerowicza (fot. filmreference.com)
ks. Andrzej Luter

Zawsze chciałem obejrzeć polski film o losie księdza, który bierze na swoje barki dramaty innych, a z drugiej strony sam może wpaść w duchowy „dół”. Ale księża jako bohaterowie filmów fabularnych to nieczęste zjawisko w katolickiej Polsce. Czy doczekamy się kiedyś dzieła na miarę Dziennika wiejskiego proboszcza, niezwykłej historii zwykłego wikarego, która w książce Bernanosa i w filmie Roberta Bressona zmienia się w wielki ewangeliczny apokryf?

Nie mamy polskiego Greene’a, Bernanosa, Mauriaca, pisarzyrozpaczy, ale przecież adaptacje genialnych opowiadań Jarosława Iwaszkiewicza niosą ogromny ładunek transcendencji. A w wielu polskich filmach odnajdziemy ślady stylu Bressona, znaczonego poszukiwaniem Boga, zmaganiem się z wiarą i z własnymi upadkami. Myślę przede wszystkim o filmach Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego czy Stanisława Różewicza. Rzadko jednak ich bohaterami są księża.

Na ekranizację czeka trylogia Jana Grzegorczyka o księdzu Groserze. Siłą powieści poznańskiego prozaika przez wiele lat związanego z dominikańskim miesięcznikiem „W drodze” jest doskonała znajomość realiów kościelnych. Przyszły scenarzysta powinien jednak opanować wielowątkowość trylogii i wyłuskać z niej wątek poszukiwań duchowych księdza Grosera. Byłby to wtedy obraz na miarę Dziennika wiejskiego proboszcza. Pod warunkiem wszakże, że reżyser będzie na miarę Roberta Bressona.

Warto także ocalić od zapomnienia Ład serca, debiut prozatorski Jerzego Andrzejewskiego. Pisarz ukazał „zakład serca” zbuntowanego księdza z… Panem Bogiem. Powieść ta – choć może dziś razić nieco archaicznym językiem – swoją fabułą i narracją nawiązuje do najlepszych wzorów "chrześcijańskich” pisarzy europejskich. Refleks ich prozy znajdujemy przede wszystkim w kinematografii francuskiej.

DEON.PL POLECA

Tylko dziur mi nie wypalić

W zrealizowanych niedawno filmach Andrzeja Seweryna (Kto nigdy nie żył...) i Łukasza Karwowskiego (Południe – Północ) młodzi księża (Michał Żebrowski i Borys Szyc), nieuleczalnie chorzy, przeżywają ostatnie tygodnie życia w drodze, a przypadkowe spotkania okazują się cudem, dzięki któremu ich śmierć staje się dla kogoś wyzwoleniem z grzechu. Seweryn i Karwowski zaryzykowali, sięgając po temat trudny, w dodatku wstrząsająco pokazany już w dyplomowej etiudzie Zanussiego. Śmierć prowincjała (1965) to perfekcyjnie zrealizowana historia przemiany i nawrócenia młodego studenta historii sztuki (Jerzy Jogałła), który w klasztorze kamedułów jest świadkiem umierania starego prowincjała (poruszająca kreacja Władysława Jaremy). Trzydzieści minut bez słów, przejmująca cisza, tylko spojrzenia i gesty.

Student nawiązuje kontakt duchowy z umierającym starcem, staje twarzą w twarz ze śmiercią i nigdy już nie będzie taki sam, choć w klasztorze znalazł się przypadkiem.

Na festiwalu polskich filmów w Gdyni w 2007 roku pojawiło się kilka filmów o duchowych i moralnych wyborach człowieka w perspektywie religijnej. W Sztuczkach Andrzeja Jakimowskiego, nagrodzonych Złotymi Lwami, kilkuletni Stefek prowokując Opatrzność, próbuje zmusić ojca, by powrócił do matki. W Ogrodzie Luizy Macieja Wojtyszki prawdziwe wartości reprezentują schizofreniczna dziewczyna i młody gangster, stać ich bowiem na nawrócenie, w przeciwieństwie do zdegenerowanego świata ich rodziców i znajomych. Dorota Kędzierzawska w Pora umierać sugeruje, że tajemnicę śmierci poprzedza bolesna samotność, ale jej przeżywanie w wykonaniu genialnej Danuty Szafarskiej nabiera znaczeń metafizycznych.

Nie pojawia się jednak w tych filmach postać księdza. A jeśli już – to w Nadziei Stanisława Muchy według scenariusza Krzysztofa Piesiewicza. Ksiądz w tym obrazie to po prostu prymityw i obleśny seksoholik, stanowiący nic nieznaczące obyczajowe tło. Sam flm jest nieznośnie „głęboki” i pełen symbolicznych metafor, a transcendencja wylewa się strumieniami znaczeń niemal z każdego kadru. Razi pretensjonalnością i teologiczną płycizną. Ciekawą – ale epizodyczną – postacią jest ksiądz grany przez Jerzego Radziwiłowicza w Winie truskawkowym Dariusza Jabłońskiego na moty¬wach Opowieści galicyjskich Andrzeja Stasiuka. To swoisty abnegat obserwujący z dystansem swoich parafian, typ samotnika, który nie akceptuje otaczającej go rzeczywistości i tworzy sobie swój własny mały świat.

Najciekawszym osiągnięciem 2007 roku był film Tomasza Wiszniewskiego Wszystko będzie dobrze. Bohaterowie tego obrazu doznali łaski wyzwolenia, przestali być petentami Pana Boga, odnaleźli Go poprzez dramat i nieszczęście. Przeszli od rozpaczy do nadziei. Kościół jest jakby obok bohaterów. Zagubiony i wystraszony młody ksiądz (Dariusz Toczek) powie w szpitalu do umierającej matki głównego bohatera filmu: „Oj, narodzie katolicki, niepiśmienny, tak, tu wszystko jest napisane”. I zostawia Pismo Święte, rzucając na koniec: „Tylko dziur mi nie wypalić”. Ta patriarchalność i poczucie wyższości nie jest niestety wymysłem reżysera. Zawstydziłem się przy tej scenie – bo jest prawdziwa. Wzrusza natomiast epizod starego proboszcza (Janusz Kłosiński), kiedy zwraca uwagę ministrantowi, żeby uważał podczas modlitwy za mamę na rusztowania w kościele.

Wszystko są to jednak epizodyczne role, wyjąwszy filmy Seweryna i Karwowskiego. Wielu twórców fascynuje świat „kościelny”, pewnie chcieliby zrealizować o nim film, boją się jednak porażki, zdając sobie sprawę z trudności, jakie ten temat niesie. Uważają, że nie dotrą do prawdy o życiu środowiska hermetycznego i zamkniętego. Wolą zatem wypuszczać sygnały, często – niestety – w uproszczony sposób, bo przecież Kościoła nie da się pominąć, robiąc filmy o naszych sprawach.
A jak to wcześniej bywało?
 

 

Rybki u nas bezpartyjne

Postać duchownego w filmach z czasów PRL pojawia się zwykle w roli tła, rzekłbym – folklorystycznego. Księża to relikt odchodzącej formacji, choć często adaptują się do nowej, socjalistycznej rzeczywistości. W nostalgicznej komedii Dwa żebra Adama (1963) Janusza Morgensterna proboszcz małomiasteczkowej parafii (Jan Adamski) żyje w zgodzie z sekretarzem partii, a nawet z prokuratorem, i wspólnie próbują rozwiązać gorszący problem „dwużeństwa” głównego bohatera.

W marnej skądinąd komedii Andrzeja Czekalskiego Pełnia nad głowami (1974) proboszcz (Zygmunt Malawski) i przewodniczący rady gminy to rodzeni bracia, wspólnie wypędzający ze wsi… diabła.

Film ten miał zresztą kłopoty z cenzurą; członek partii w sojuszu z księdzem przeciwko Szatanowi to była zbitka nie do strawienia dla towarzyszy stojących na straży ortodoksji komunistycznej. Ciekawe, że dzisiaj, w zmienionych diametralnie warunkach ustrojowych, schemat: burmistrz i proboszcz jako bracia, powiela telewizyjny serial Ranczo, który robi niezrozumiałą dla mnie furorę. Widocznie widzowie uważają, że jest to zabawne, ta „prawdula” i to „żytko”, ta parciana psychologia telenowel. Z tego powodu – miłosiernie – nie wspominam o formacie Plebania imitującym od kilku lat życie kościelne na użytek tzw. przeciętnego widza. Ale powróćmy do PRL-u.

W Dziewczynie z dobrego domu (1962) Antoniego Bohdziewicza pojawia się świątobliwy kanonik (Jerzy Przybylski), wuj głównej bohaterki Joanny, zbuntowanej przeciwko mieszczańskiej rodzinie. Dziewczyna odrzuca anachroniczne, jej zdaniem, poglądy rodziców i wujka, który wygłasza ogólnikowe frazesy w rodzaju: „wasza łódź może rozbić się o rafy życia”, „złe czasy dla nas, kapłanów”. Ciekawą postacią jest natomiast proboszcz (Kazimierz Wilamowski) w znakomitych Zaduszkach (1961) Tadeusza Konwickiego. Ksiądz, wujek młodej łączniczki z partyzantki, przyjmuje nowe porządki polityczne z dystansem. Jego bronią jest szyderstwo i ironia. „Pryszczatego” studenta nazywa „misjonarzem”, kpiąco współczuje mu, że nie złowił żadnej ryby: „rybki u nas bezpartyjne”. Popijając okowitę, wznoszą toast „na pohybel”; ani jeden, ani drugi nie precyzuje, komu.

Yesterday (1985) Radosława Piwowarskiego, film skądinąd sympatyczny, którego akcja toczy się w końcu lat 60., opowiada o chłopcach zafascynowanych „czwórką z Liverpoolu”. Sierota „Ringo” jest ministrantem, a wychowująca go ciotka – gospodynią i sprzątaczką u proboszcza (Stanisław Brudny). Postać księdza utkana jest z klasycznych schematów: nienowoczesny, nietolerancyjny, nie rozumie pasji muzycznej chłopaka, lubi pieniądze. Stać go jednak na ojcowski odruch, gdy ministrant buntuje się przeciwko Kościołowi, ale jest już za późno – „Ringo” odchodzi.
Podobne rysy mają postacie księży granych przez Władysława Hańczę w komedii Jadą goście, jadą (1962), w filmie Henryka Kluby Pięć i pół bladego Józka (1971), a szczególnie w Kaprysach Łazarza (1972) Janusza Zaorskiego: dobroduszność i pobożność połączona z hipokryzją i materializmem. W łotrzykowskich balladach Mieczysława Waśkowskiego (Zacne grzechy, 1963) i Henryka Kluby (Sowizdrzał świętokrzyski, 1978) bohaterowie także oddają się uciechom tego świata. U Kluby fałszywy i prawdziwy proboszcz (Olgierd Łukaszewicz, Krzysztof Kalczyński) tak samo folgują swoim słabościom, wspierani przez biskupa (Tadeusz Bartosik) i siostrę Brygidkę (Beata Tyszkiewicz). Antyklerykalizm tych filmów osłabiony został ciepłem, z jakim nakreślono postacie bohaterów.

W słynnej noweli filmowej Janusza Majewskiego Ja gorę (1967) biskup grany przez Jerzego Wasowskiego to zdemoralizowany feudał, który jednak budzi sympatię, gdyż przynajmniej nie ukrywa, że biskupstwo to dla niego tylko maska. Majewski zekranizował także Urząd Tadeusza Brezy (1969), kreśląc wizję niemiłosiernie zbiurokratyzowanego Watykanu, miażdżącej machiny urzędniczej. Mocno zapewne niesprawiedliwy obraz pamięta się dzięki wielkim kreacjom Gustawa Holoubka (ksiądz Miron) i Jana Kreczmara (ksiądz Devos), a nade wszystko Kazimierza Opalińskiego, który w roli kardynała ukazał niemoc władcy otoczonego przez „szare eminencje”.

Po przełomie

W 1981 roku na fali „Solidarności”, kilkumiesięcznej wolności, powstawały filmy, w których rzeczywistość wiary i Kościoła była czymś istotnym, jednak nie księża byli ich bohaterami.

Chyba tylko w Wizji lokalnej 1901 Filipa Bajona, pięknym obrazie o strajku dzieci we Wrześni, pojawia się ważna postać duchownego: katecheta ksiądz Paczkowski (Daniel Olbrychski) jest tu symbolem wartości narodowych, patriotycznych i religijnych.

Filmy powstałe tuż po przełomie 1989 roku nie różnią się zbytnio od obrazów z minionej epoki: księża to zazwyczaj funkcjonariusze Kościoła, często hipokryci prowadzący podwójne życie, blisko władzy świeckiej i biznesu. Są tylko tłem obyczajowym dla akcji. Wyjątkiem jest film Kazimierza Kutza Śmierć jak kromka chleba (1994) o tragicznych wydarzeniach w kopalni „Wujek”. Kapelan górników, ksiądz Henryk Bolczyk grany przez Jerzego Radziwiłowicza, to postać monumentalna, autorytet niepodważalny. Siedemnaście lat później podobne postacie kapłanów zobaczymy w Katyniu (2007) Andrzeja Wajdy. Kanonik grany przez Krzysztofa Kolbergera był świadkiem ekshumacji ciał rozstrzelanych polskich oficerów, a przez to samo poddany został po wojnie represjom stalinowskim. Kapelan wojskowy – w tej roli Olgierd Łukaszewicz – jest współwięźniem, oczekującym, jak pozostali żołnierze, na nieuchronny wyrok, a jednak do końca spełnia swe obowiązki. Spowiadając, zasłania siebie i penitenta „Prawdą”, sowieckim organem partyjnym.

 

W połowie lat 90. sytuacja się nieco zmienia, choć księża nie zawsze okazują się postaciami pozytywnymi. W Pokuszeniu (1995) Barbary Sass postać biskupa, otwartego na nowe nurty w teologii, więźnia stalinowskiego, nabrała dzięki Olgierdowi Łukaszewiczowi „ludzkich” wymiarów, choć od początku nie mamy wątpliwości, kto w tym filmie jest niezłomny, szlachetny i silny wiarą, mimo chwil załamania. Towarzysz niedoli więziennej biskupa, zastraszony i rozhisteryzowany proboszcz (Edward Żentara), skrywa za werbalnym pryncypializmem kryzys wewnętrzny.

Wielką sympatię budzi dobry i naiwny proboszcz (Krzysztof Dzierma) z filmów Jacka Bromskiego U Pana Boga za piecem (1998) i U Pana Boga w ogródku (2007), pomagający parafianom, świadom ich i swoich słabości. Natomiast w Weselu (2004) Wojciecha Smarzowskiego ksiądz (Andrzej Beja-Zaborski) jest taką samą kreaturą jak pozostali weselnicy – zdegenerowani cwaniacy, żyjący tylko materią. Pieniądz wyznacza treść ich życia. W Pręgach (2004) Magdaleny Piekorz spowiednik (Leszek Piskorz) w sposób co najmniej dwuznaczny wypytuje w konfesjonale młodego chłopaka o szczegóły grzechów.

Twórcy dostrzegają niebezpieczeństwo sojuszu tronu z ołtarzem. Klasycznym tego przykładem jest znakomity flm Wiesława Saniewskiego Bezmiar sprawiedliwości (2007). Reżyser dokonuje bezwzględnej wiwisekcji środowiska prawniczego: sędziów, prokuratorów i adwokatów, wpisując ich zdemoralizowanie w kontekst społeczno-polityczny, którego istotnym składnikiem jest Kościół wchodzący w dziwne układy i zależności. Patriarchalny arcybiskup, w znakomitym wykonaniu Igora Przegrodzkiego, z lekka zaciągający „wileńszczyzną”, to mąż Kościoła dla którego instytucja ważniejsza jest od człowieka, co usprawiedliwia ingerencje w wątpliwych moralnie sprawach. Pytanie, które zadaje gościom w indywidualnych rozmowach, w czasie obfitego rautu wydanego w korytarzach kurialnych na cześć prawników, demaskuje fałsz całej sytuacji. „Dzieci są?” – pyta. „Jedno” – odpowiada adwokat. „O, mało, starać się trzeba. Czas leci” – i tak do każdego gościa. Z jednej strony maska, brak autentyzmu, traktowanie gości przedmiotowo. Z drugiej zaś prawnicy, którzy nie pozostają dłużni, nie ukrywają bowiem, że zależy im na dobrych stosunkach z „Jego Eminencją”. Traktują go z fałszywą uprzejmością, prywatnie nie ukrywając niechęci, a nawet pogardy. Film Saniewskiego przygnębia. Uczciwy pozostaje jedynie młody chłopak, który dopiero co ukończył prawo. Niestety przeżywa rozczarowania, nie tylko obserwując postawę swojego środowiska, ale także Kościoła.

Najważniejsze są dla mnie filmy, w których postać księdza naznaczona została znamieniem dramatu. Jak w Milczeniu Kazimierza Kutza (1963). Jesień 1945 roku, ponure prowincjonalne miasteczko, stary proboszcz (Kazimierz Fabisiak) i osierocony młody chłopak wychowujący kilkuletniego brata. Jakieś ordynarne chłopięce zabawy w mroku i błocie, strzępy sierocej egzystencji, wycinki małomiasteczkowego obyczaju. I nagle błysk granatu, wybuchającego w ręku chłopca. Miasteczkowa fama wiąże to zdarzenie z epizodem straszenia księdza w nocy. Ślepota Staszka staje się „karą Bożą”. Chłopak został „napiętnowany ciemnością”.

Film Kutza to poruszające studium nie tyle może kapłaństwa, ile starości i zniedołężnienia, i – jak pisał Wiktor Woroszylski – „jeszcze jednego wariantu samotności w tłumie, tym razem w tłumie wiernych, całujących po rękach, uwielbiających swego duszpasterza, a jednocześnie nie pojmujących jego motywów”. Proboszcz jest człowiekiem dramatycznie słabym; nie chce sprzeniewierzyć się swojemu powołaniu, czyni to jednak wbrew woli. Z przerażeniem przyjmuje „prezent” kurii na 25. rocznicę duszpasterzowa-nia w parafii: wikarego (Jerzy Markuszewski), który de facto ma być nadzorcą nad niedołężnym starcem. Akceptacja parafian, będąca wynikiem fałszywego oskarżenia Staszka, ratuje proboszcza przed odwołaniem. On sam wie, że to wszystko oparte jest na kłamstwie. Broni się sam przed sobą: „Ze swej strony uczyniłem tyle, ile mogłem – milczałem…”. A jednak to milczenie okazało się klęską. Dzieło Kutza przetrwało próbę czasu, bo ukazuje problem uniwersalny.

Pociąg (1959) Jerzego Kawalerowicza oglądałem wielokrotnie i za każdym razem nabiera on dla mnie nowych znaczeń. Postać księdza (Witold Skaruch) jest epizodyczna, ale bardzo ważna. Reaguje jak wszyscy pasażerowie. Z ciekawością przysłuchuje się rozmowie o poszukiwanym mordercy. Mężczyzna w berecie, niczym kusiciel, pyta: „Proszę księdza, to znaczy, że taki morderca wyspowiada się przed śmiercią i ma otwartą drogę do nieba?”. Ksiądz: „Pan upraszcza”. Natrętny współpasażer nie rezygnuje: „Jak ja popełnię cudzołóstwo, a on zabił – to co, obaj spotkamy się w raju?”. „Nie, obaj spotkacie się na Sądzie Ostatecznym. Bóg waży grzechy ludzkie. Przelana krew jest zbrodnią najcięższą…”. Potem się okaże, że pasażer pytał o własny los po grzesznym życiu.

Ksiądz jest tzw. zwykłym człowiekiem. Zaraz jednak będzie uczestniczył w zbiorowym linczu na domniemanym mordercy. Jego nieruchoma sylwetka została wyeksponowana na tle ludzi stojących nad nieprzytomnym człowiekiem. Cały dramat rozgrywa się zresztą w perspektywie krzyży na wiejskim cmentarzu. Po linczu ksiądz ustawia na nowo przewrócony krzyż. Wraca do pociągu, by na stacji docelowej wysiąść wraz z pątnikami i starym kanonikiem: przy akompaniamencie pieśni ruszają w drogę do „Sanktuarium Najświętszej Panienki”. W tej postaci łączą się dobroć i wiara, słabość, ślepota, a w końcu tchórzostwo i zło. Ksiądz niczym nie różniłby się od pozostałych pasażerów, gdyby nie fakt, że ma być świadkiem Dobra.

Jerzy Kawalerowicz i Stanisław Różewicz potrafili wkroczyć w sferę spraw drażliwych: zrealizowali filmy według prozy Jarosława Iwaszkiewicza, w których księża padają ofiarą demonów. To Matka Joanna od Aniołów (1961) i Ryś (1981).
Kawalerowicz zrobił film – jak sam przyznawał – materialistyczny, w tamtym czasie potępiony przez Kościół. Matka Joanna (Lucyna Winnicka) i ksiądz Suryn (Mieczysław Voit) poddają się miłości, są za słabi, by ją odrzucić. „Z ich wzajemnego stosunku wynika jedynie, że to, co nazywają demonami, to, przed czym się bronią jest właśnie miłością. Miłość wynika z biologii, a wiara czy filozofa z pewnych właściwości umysłu ludzkiego, a więc w ostatecznym rachunku także z biologii” – wyjaśniał reżyser.

 

Film, budzący kiedyś takie kontrowersje, dzisiaj ogląda się jak metafizyczny esej – czerń, biel, szarość potęgują nieziemski nastrój. Kawalerowicz, wówczas człowiek niewierzący, często realizował filmy z wątkami religijnymi – aż doszedł do Quo vadis?. Księżycowy pejzaż Matki Joanny od Aniołów, surowa architektura klasztorna, obsesyjnie zamykające bohaterów białe ściany tworzą – według Konrada Eberhardta – kreacje świata składającego się z ogromnej ilości drogowskazów, które trzeba rozszyfrować. Malarska uroda filmu Kawalerowicza staje się punktem wyjścia, zaproszeniem do spenetrowania obszarów problematyki rozciągających się ponad lub pomiędzy realiami. Obraz tego wybitnego reżysera, zmarłego w ostatnich dniach 2007 roku, przetrwał próbę czasu ze względu na swój artyzm. Dziś już nie oburza, a raczej pobudza do dyskusji. Film nie apeluje do łatwych wzruszeń, wymaga zastanowienia i zmusza do uczestnictwa w egzaminie duchowym, który trwa od wieków, a człowiek nie potraf go zdać celująco. Pytanie bowiem jest trudne: co nie jest wolnością?

Możliwe są różne interpretacje Matki Joanny od Aniołów. Światowa Encyklopedia Filmu Religijnego, powołując się na prof. Stefana Morawskiego, wymienia kilka możliwości odczytywania tego dzieła.

Egzystencjalistycznie w sensie katolickim. Choć sposób ujęcia tematu nie godzi się z ortodoksją to jednak problematyka podstawowa (grzech, miłość, odkupienie) pozostaje w ramach katolicyzmu. W takim ujęciu utwór ten można traktować jako polską wersję Greene’a, albo dalej sięgając – Bernanosa, a w wymiarze filmowym Bressona. Najlepiej i najdogłębniej wskazują na taką koncepcję interpretacyjną postacie księdza i rabina, w filmie utożsamione. Dialog staje się monologiem, a zło i dobro wadzą się w księdzu Surynie, teologia jest zsubiektywizowana i zrelatywizowana. „Demony – mówi nieufnie rabin – A może to nie demony, a może brak aniołów? Anioł odleciał od Matki Joanny i oto została sama ze sobą”. A na dnie jest miłość. Mistycyzm i racjonalizm walczą ze sobą o pierwszeństwo we wnętrzu zarówno Suryna, jak i Joanny. Patronem scenarzysty mógłby być Kierkegaard, a reżysera – Bergman.

Psychologistycznie w sensie ogólnym. Oto dramat bezsilności człowieka nieprzystosowanego do życia. Dramat na styku dwu postaw: ascetyczno-klasztornej i zaborczo-witalnej. Kontemplacji i agresji seksualnej. Albo: dramat silnej indywidualności (Joanna), którą zmuszają do zniwelowania siebie. Żywiołowy charakter kontra monotonna, szara egzystencja w otoczeniu osób ujarzmionych.

Psychoanalitycznie. Demony to pochodne stłumionego libido, bo np. Małgorzata (Anna Ciepielewska), jedyna „zdrowa” siostra w klasztorze, popędów właśnie nie ukrywa, zaś cierpienia kokieteryjnej Joanny wynikają z kompleksów płciowych. W takim kontekście siekiera wbita po rękojeść i kołysanie się bielizny na strychu klasztornym w trakcie biczowania się mogą oznaczać jawne symbole freudowskie.

Antyfideistycznie. Chodzi tu o renesansowy bunt człowieka przeciw średniowiecznej włosiennicy. Albo: że to umyślne sfałszowanie nauki kościelnej, która nie naucza jakoby cudzy grzech można było odkupić własnym grzechem, i to na domiar złego – zbrodnią. Albo: że ukazano tutaj katolicyzm od strony najgorszej, jako ciemnogród, a tymczasem ma on (tzn. Kościół katolicki) w swej tradycji karty jaśniejsze i to liczniejsze niż tamte ciemne…

Formalistycznie. Kawalerowicz jest artystą niezwykle wrażliwym na piękno plastyczne i grę aktorską, której wiele poświęca uwagi, bo – wreszcie – artyście należy się satysfakcja w trakcie tworzenia, a tę dają głównie rzeczy pokazane, a nie przekazane. A więc przede wszystkim ascetyczna topografa, owe niskie, romańskie mury i na ich tle suchotnicza, zgięta postać Suryna, mniszki – ptaki białe – na posadzce kościoła zdjęte od góry, Suryn odmawiający modlitwę po łacinie w scenie wstępnej, pełnej tajemniczego nastroju, kamienna klasztorna architektura, powolne, majestatyczne tempo akcji, czarno-białe surowe i posępne w swoim pięknie zdjęcia; biała świetlistość obrazów, ni to piaskowa, ni to śnieżna, potęguje przez osobliwy kontrast nastrój zagubienia, obłędu, grozy.

Indywidualistycznie (według Bolesława Michałka). W szaleństwie zakonnic, w buncie ich przełożonej, w obłędzie Suryna tkwi manifestacja indywidualizmu, człowieczeństwa, które nie chce podporządkować się sztywnym rygorom życia i dławiącej monotonii codzienności. Oto uniwersalna sprawa, wokół której koncentruje się film: demony, szaleństwo – to paradoksalny przejaw dążeń do bogactwa natury człowieka, do jego wolności. Dramat stłumionego człowieczeństwa, który dziwnymi, może nawet absurdalnymi sposobami chce się wyzwolić.

Ksiądz Konrad (Jerzy Radziwiłowicz) z ekranizacji innego opowiadania Iwaszkiewicza, Kościół w Skaryszewie, chcąc ratować duszę partyzanta, tytułowego „Rysia”, postanowił wykonać za niego wyrok śmierci na rzekomym zdrajcy. Popełnia grzech pychy, próbuje działać za Boga. Znajdziemy tu delikatny wątek zmysłowy: między wikarym Konradem i młodym partyzantem zarysowuje się wzajemna fascynacja, ewidentnie prowokowana przez kusiciela i w konsekwencji zabójcza dla wiary księdza.

Demon niszczy życie bohaterów Bestii (1978) Jerzego Domaradzkiego. Film zrealizowany na motywach Diabła Lwa Tołstoja to wiwisekcja namiętności i pożądań, niezależnych od woli. Ksiądz grany przez Andrzeja Seweryna jest typem oschłym, podejrzliwym, pryncypialnym, czym skrywa wewnętrzną walkę z Szatanem. Niepewnym głosem mówi do spowiadającej się żony bohatera: „Nie mamy sił moralnych, czujemy się bezbronni. Musimy ufać Temu, który nas doświadcza, On bowiem zna granice naszej wytrzymałości”. Ksiądz z Bestii zwycięży nacierającego demona, nie jest jednak w stanie pomóc innym.

 

Bohaterami Cudownego miejsca (1994) Jana Jakuba Kolskiego są dwaj księża: młody Jakub (Adam Kamień), obejmujący właśnie placówkę duszpasterską, i trochę starszy Andrzej, proboszcz sąsiedniej parafii. Grający go Krzysztof Majchrzak zdobył mnie już pierwszą sceną, gdy z prowokacyjnym uśmieszkiem mówi do młodego kolegi: „Skromny kościółek – mało ludku Bożego. Ksiądz – jak słyszę – zaczyna zaraz Mszę św.”. Jakub: „Tak, zaczynam. A ksiądz?”. Andrzej: „Ksiądz?!”.

To jedno słowo, wypowiedziane tonem wątpiącym, kwestionującym samego siebie, pokazuje, że pod płaszczem grubiaństwa kryje się słabość, a może wiara o wiele większa niż u młodego i zagubionego Jakuba. Potem następuje scena niekonwencjonalnej spowiedzi w lesie. „Grzechów zdąży się jeszcze ksiądz nasłuchać – mówi Andrzej – tylko na początek radzę drzewa wyspowiadać… Las, proszę księdza, bardzo ładnie się spowiada, jak się umie słuchać! A specjalnie dęby!”. Żywy problem zmagania się z powołaniem pokazany został w mitycznym, nierealnym świecie, tak charakterystycznym dla wszystkich filmów Kolskiego.

Podobny świat kreuje Kolski w Jasminum (2006). Klasztor w małej miejscowości Jaśminów zamieszkują przeor Kleofas (Adam Ferency), zafascynowany kinem, a szczególnie Fellinim, brat Zdrówko (Janusz Gajos), ekonom, kucharz i opiekun zabudowań w jednej osobie, oraz trzej pustelnicy: brat Czeremcha (Krzysztof Pieczyński) milczący od 20 lat, brat Śliwa (Grzegorz Damięcki), niedoszły aktor – milczy dopiero od 4 lat, oraz brat Czereśnia (Dariusz Juzyszyn) – 17 lat ciszy. Legenda zapowiada objawienie się w klasztorze świętego. Okaże się nim szlachetny brat Zdrówko, obdarzony stygmatami jak ojciec Pio. Natomiast Czeremcha to postać tragiczna. „Od 20 lat rozpaczam, a nie modlę się. Szukam zapomnienia, a nie Boga”. Taka była ta jego cisza, przerwana przybyciem do klasztoru ukochanej kiedyś dziewczyny, która dziś jest konserwatorką zabytków. A więc klasztor jako ucieczka?

Przeor Kleofas powiedział, że miłość jest dostępna ludziom. Więc może niepotrzebny będzie zapach zapominania, chyba że Czeremsze, który wrócił do klasztoru. Najważniejsza jest woń jaśminu, czyli zapach miłości. Kochać, a jednocześnie nie dać się uwięzić żadnemu uczuciu, zachowując w ten sposób swoją samotność.

Niezwykle ciekawą postacią jest ksiądz KOR-owiec (Adam Ferency) z Przypadku (1987) Krzysztofa Kieślowskiego. Bohater filmu Witek w pierwszym wariancie opowieści szuka idei, w drugim – Boga, a w trzecim – spełnienia miłości w zwykłym życiu. Na prośbę Witka o chrzest ksiądz Stefan odpowiada: „Po co ci to? Do tego potrzebna jest wiara”. Wiara musi być dobrowolnym wyborem Boga. Ksiądz Stefan nie chce, by ten wybór był fałszywy, bo teraz jest taki czas, bo w podziemiu antykomunistycznym wszyscy zwracają się w stronę Kościoła. W końcu jednak ochrzci Witka i nauczy go Korczakowej modlitwy: „Panie Boże, bądź, nic więcej nie chcę – tylko bądź”.

Interesująco zmaga się z problemem Kościoła Wojciech Marczewski. Proboszcz (Marian Opania) z Weisera (2000), z pozoru ciepły i pobożny, łamie tajemnicę spowiedzi, niszcząc w ten sposób wiarę dziecka. Diaboliczny i bezwzględny katecheta (Michał Pawlicki) ze Zmór (1979) jest natomiast człowiekiem wiary, przepełnionym miłością do wychowanków. W Czasie zdrady (1997) reżyser pokazuje klęskę fundamentalizmu moralnego na przykładzie losu Savonaroli (Jerzy Radziwiłowicz).

W Historiach miłosnych (1997) Jerzego Stuhra jeden z epizodów dotyczy księdza, który po latach dowiaduje się, że ma córkę, owoc grzechu młodości. Staje przed perspektywą klęski – kapłaństwo było dla niego do tej pory najważniejsze. Teraz rozumie, że życie niekoniecznie jest rzeczą radosną, bo „jego najcenniejsze klejnoty są oprawne w ciemność, jak gwiazdy” (Henryk Elzenberg).

Jest wreszcie postać, która wydaje mi się szczególnie prawdziwa: to zakonnik (Tadeusz Bradecki) z filmu Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową (2000) Krzysztofa Zanussiego. Przyciąga bezradnością, próbując pomóc bohaterowi filmu, mówi same banały – a jednak emanuje z niego siła wiary. Ksiądz wielokrotnie staje w obliczu problemów po ludzku nie do rozwiązania. Tymczasem wystarczy niekiedy jeden gest, jedno słowo; jeśli tylko będą naprawdę z Boga.

Nie sposób pominąć trzech filmów z cyklu telewizyjnego „Święta polskie”. Akcja Piekła nieba (2005) Natalii Korynckiej-Gruz rozgrywa się w miasteczku, gdzie wszyscy się znają, a jednocześnie stwarzają pozorny, że nie chcą o sobie wiele wiedzieć. Dopiero nowy wikariusz Piotr (Bartosz Głogowski), emanujący młodością, ciepłem i szczerością, potraf spojrzeć drugiemu człowiekowi w oczy, staje się też dla niego widzialny. To właśnie otwarte spojrzenie księdza Piotra pozwala mu wejść w skrywany dramat rodzinny Marty. Ks. Józef Tischner pisał, że w ewangelicznym kapłaństwie nie chodzi o to, ile ognia kapłan potraf ściągnąć z nieba na głowy grzeszników, ale o to, za ilu potraf nadstawić karku. Postać Piotra jest bardzo bliska wizji Tischnerowskiej. Podobnie jak postać księdza Damiana z filmu Michała Kwiecińskiego Biała sukienka (2003).

Jest Boże Ciało, grany przez Pawła Małaszyńskiego Damian wraca do parafii autostopem. Podwozi go Maciek (Sambor Czarnota), pozer, szpanujący luzem i dorobkiewiczowską wizją życia, który o Kościele mówi językiem tygodnika „Nie”. Nie wie, podobnie jak widz, kim jest autostopowicz. Ksiądz Damian nie wysiada w proteście z samochodu, a kiedy już nawiążą bliższy kontakt, wygarnie Maćkowi, że nie potraf być nawet ateistą: „porządny ateista to jest gość, to jest ktoś, a ty jesteś żałosnym dupkiem obrażonym na Pana Boga”. Wypadek samochodowy zmienia obydwu. „Wierzyć to ty może nie wierzysz, ale pewności nie będziesz miał nigdy” – powie na końcu Damian do przyjaciela, który nie dołączy do procesji, ale zapewne do niego zadzwoni.

We Wszystkich Świętych (2002) Andrzeja Barańskiego stary ksiądz (Wieńczysław Gliński), były dowódca oddziału AK z czasów II wojny światowej, staje się powiernikiem tajemnicy, którą po 50 latach odkrywa swojej koleżance z oddziału, co prowadzi do śmierci bohaterki. Przejmujący flm o przemijaniu, w którym ksiądz, sam już stary, do końca jest „mężem zaufania”, a przecież także nosi w sobie cierpienie i rozczarowania.

Wydawałoby się zatem, że nie jest tak źle. Powstaje coraz więcej filmów, w których ksiądz jest prawdziwym człowiekiem, bez masek, z poczuciem niepewności i ryzyka. Ciągle jednak czekamy na ten błysk, na obraz dotykający samej istoty powołania i życia człowieka, który został księdzem. Niech będzie nawet ostry i dotknie do żywego schematy kościelne, oby tylko był prawdziwy i piękny.

Pod koniec lat 70. Andrzej Wajda chciał zrealizować film o dwóch klerykach z diecezji katowickiej. Jeden odszedł z seminarium, drugi został wyświęcony. Rozmawiał na ten temat z biskupem Herbertem Bednorzem. Ustalił nawet obsadę (Jerzy Radziwiłowicz, Olgierd Łukaszewicz), niestety cenzura zatrzymała rozpoczęte już prace. Film nigdy nie powstał. Może warto wrócić do tamtego scenariusza, autorstwa Edwarda Żebrowskiego?

Byłoby też wspaniale, gdyby Przemysław Wojcieszek, reżyser póki co młody – a jest to przypadłość, z której się szybko wyrasta – chciał opowiedzieć o dalszych losach księdza z Głośniej od bomb (2001), tak świetnie zagranego przez Lecha Janerkę. Wojcieszek chyba rozumie lepiej niż ktokolwiek „prawdę czasu i prawdę ekranu”. Jego ksiądz ma dystans do rzeczywistości, ale i wiarę. Nie musi być płonących krzaków na pustyni czy gorącej linii z Panem Bogiem, by powołanie kapłańskie narodziło się we wnętrzu człowieka. Człowiek w pewnej chwili widzi, że droga, która się przed nim otwiera jako możliwość, ma sens.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ksiądz bez maski – religia w polskim kinie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.