"Ocieram się o bluźnierstwo". Rozmowa z Wojciechem Wysockim

Izabela Górnicka-Zdziech

Nigdy nie myślałem, że Bóg może mnie surowo karać za grzechy, których miałem i mam bez liku. Uważałem, że wielkie cierpienia lub doświadczenia na krawędzi życia, to rzecz dana, naturalna dla życia, nie kara. Przyjmuję krzyż, gdyż jak mówiła stara góralka: „nikt się na szczęście na tej ziemi z Panem Bogiem nie umawiał”.

Każdy zawód artystyczny jest „na świeczniku”, omawia się go publicznie. Z aktorstwem łączy się pewien blichtr: sławy, czasem pieniędzy, rozpoznawalności, kariery. Artyści (ciężko się używa tego słowa w Warszawie, w Krakowie byłoby łatwiej) zachowują dużo z cech młodzieńczych, np. są bardzo egoistyczni. Z drugiej strony, gdyby tacy nie byli, trudno byłoby im działać w wolnym zawodzie. Zazwyczaj intensywnie pracują. Myślę, że rzeczywiście w tym zawodzie czasem trudno znaleźć miejsce na Boga, chociaż wybór zawodu nie jest przecież decydujący w naszej drodze do Boga.

DEON.PL POLECA




Człowiek raz na jakiś czas zaczyna się zastanawiać, czy to, co robi, nie jest świętokradcze. Ja w swoim życiu zawodowym dwa czy trzy razy grałem Pana Boga albo Chrystusa. Raz w przedstawieniu „Mistrz i Małgorzata” według Bułhakowa w Teatrze Współczesnym. Było to dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Występowałem w roli Jeszui Hanocri, a partnerował mi Piłat, grany przez nieżyjącego wybitnego aktora Mariusza Dmochowskiego. Czułem się nagi, kompletnie obdarty z techniki aktorskiej. Odnosiłem wrażenie, jakbym miał na wierzchu całe wnętrze, nerwy, emocje itp. Grałem tę rolę tak, jakbym nie był aktorem. Właściwie w ogóle nie grałem. Nie byłem z tego zadowolony, chociaż wielokrotnie chwalono moją rolę w tym przedstawieniu. Do dziś nie wiem, dlaczego tak się czułem. Być może wynikało to z konstrukcji dramaturgicznej roli. Nawet teraz, po kilkunastu latach, wciąż pamiętam swoje zmagania z postacią Jeszui. Dziś jestem za stary, by grać Chrystusa, ale myślę, że zagrałbym to inaczej.

Sądzę, że jednak nie. Natomiast grając obecnie w sztuce Lidii Amejko „Farrago” na Małej Scenie Teatru Dramatycznego mam takie wątpliwości. Sztuka opowiada o tym, że Pan Bóg przyznaje się do błędu stworzenia, do tego, że jest w nim zło, i choć nad nim panuje, to stworzył człowieka na obraz i podobieństwo, toteż przelał nań również zło. Teraz przyznaje się do błędu. Jest to oczywiście sprzeczne z nauką Kościoła. Usprawiedliwiam się jednak, grając w tym przedstawieniu, że zostało ono zrealizowane w poważnej sprawie oraz w poważnym tonie. Nie jest świętokradcze w sensie zamiaru, nawet jeśli sztuka jest rodzajem zabawy czy gry intelektualnej. Historia sceniczna traktuje o aktorze filmów akcji, znanym z potwornych scen, który wędruje przed oblicze św. Piotra oraz Pana Boga. Postać, którą ja gram, nazywa się Ekscelencja i można się domyślać, że jest ona Bogiem. Aktor ma się wyspowiadać ze swojego życia zawodowego, rozliczyć z rzeczy, które zagrał w filmach. To ciekawe zagadnienie: gdzie kończy się kreacja, a zaczyna życie prawdziwe, szczególnie w świecie wirtualnym, który wkracza w naszą codzienność? Czy człowiek jest odpowiedzialny za to, co stworzył? Czy odpowiadamy za wykreowanie agresji, zła, przemocy? Temat poruszony w tej sztuce jest bardzo skomplikowany, chociaż potraktowany żartobliwie, ponieważ jest to komedia. „Farrago” widział mój ukochany ksiądz Kazimierz Orzechowski ze Skolimowa, dzięki któremu po latach uśpienia moja wiara się obudziła. Nie był zachwycony, ale też na mnie nie krzyczał.

Zadaję sobie to pytanie, ale nie potrafię na nie do końca odpowiedzieć. Człowiek jest strasznie zanurzony w życiu doczesnym. Zastanawiam się czasem, że może nie powinienem grać jakiejś postaci… W jakich sztukach można brać udział? Nie możemy przecież udawać, że w życiu nie ma zła, pokazywać tylko dobrych stron człowieka. Myślę, że zadaniem teatru, czy nawet szerzej, sztuki, może być pokazywanie zła, które nas otacza, ale zawsze musi temu towarzyszyć dobro i nasze do niego dążenie. Grywam czasem w farsach, a jest to jeden z najbardziej niemoralnych gatunków, dlatego że w istocie polega na tym, iż wszyscy wszystkich zdradzają. W farsie jest to rodzajem konwencji. Widzowie, patrząc na rozgrywające się sceny, myślą: „oni są tak samo ułomni jak my, też grzeszą a jest to śmieszne”. To rodzaj zabawnej psychodramy Niemoralność farsy nie jest związana z naszymi czasami, gdyż gatunek ten ukształtował się w średniowiecznej literaturze francuskiej!

 

Podziwiam Maję Komorowską która jest osobą bardzo wierzącą. Pozostaje nie tylko aktywna zawodowo, udziela się też w rozmaitych akcjach charytatywnych. Potrafi nie podjąć się czegoś, do czego nie jest całkowicie przekonana. To fantastyczna, bezkompromisowa osoba, czego ja o sobie nie mogę powiedzieć.

Cała moja wiara jest staraniem się. Jest raczej dążeniem niż stanem faktycznym, raczej drogą niż tym, co jest na pewno.

Dzieciństwo charakteryzuje się wiarą nieświadomą. Pierwsza Komunia jest uroczystością wynikającą z raczej tradycji i obrzędów niż z głębokiej wiary. Potem zaczynają się zmiany rozwojowe, które są dla młodego człowieka często nie do pogodzenia z religią, co uświadamiamy sobie dopiero w wieku dojrzałym, kiedy zaczynamy rozumieć, jak bardzo możemy być grzeszni. Jestem perfekcjonistą z natury, zawsze staram się wszystko usystematyzować, a w wieku młodzieńczym wiele spraw przestało mi się zgadzać. To, co musiałem wyznawać na spowiedzi, niczego we mnie nie zmieniało, nie dostrzegałem w sobie kompletnie żadnego postępu. Porządek rzeczy burzyły siły cielesne. Jedną z zasadniczych spraw było uświadomienie sobie własnego seksu. Młody człowiek często myśli o wierze, a jednocześnie, jak ma z nią pogodzić swój ziemski świat? Pozostaje w doczesności, bo tutaj wyraźniej widzi swoje miejsce. Zawsze życie istnieje dla człowieka tu i teraz, chyba że Bóg obdarzy nas łaską. Trudno nam odnieść się do Stwórcy, nasze doznania są często tylko odświętne, nie odczuwamy ich w każdej sekundzie. Tak zdarza się pewnie świętym i żarliwie wierzącym. W wieku dojrzałym odkrywamy, że Pan Bóg jest w niebie, musimy się do niego stale odwoływać, ale On daje nam misję do spełnienia: „Czyńcie sobie ziemię poddaną” - mówi w Piśmie Świętym. Każe doskonalić otrzymane talenty. Młodemu człowiekowi trudno to wszystko razem poskładać, dlatego wtedy może nie byłem poza Kościołem, ale w rzeczywistości stałem obok.

Pierwszym, a zarazem najważniejszym doświadczeniem, które zbliżyło mnie do Boga, była ciężka choroba, która dotknęła mnie dwanaście lat temu. Musiałem odpowiedzieć sobie na szereg istotnych pytań. Wiara jest rzeczą irracjonalną ale u mnie ten irracjonalizm jest jednak „przefiltrowany” przez rozum, racjonalizm. Gdybym miał rozumowo odpowiedzieć sobie na pytanie, czy cały świat oraz moje życie bez Boga ma sens, jednoznacznie odparłbym, że nie. Także dzisiaj, pomimo tego, że parę lat temu Pan Bóg obdarzył mnie wielką łaską: wspaniałą kobietą oraz córką. Będąc już po czterdziestce, po zburzeniu dotychczasowego status quo, zacząłem od zera materialnie oraz rodzinnie. Taki początek w połowie życia jest ważnym doświadczeniem. Podczas śmiertelnej choroby powróciłem do szczerej modlitwy. Po paru latach spotkałem księdza Orzechowskiego, który wziął mój krzyż na siebie.

Pojawiła się we mnie kilka lat temu np. szczera chęć odwiedzenia Częstochowy. Zabrałem tam rodzinę. Kiedyś w ogóle o takich rzeczach nie myślałem. Czuję w sobie silną potrzebę praktykowania, dlatego sumiennie chodzę do kościoła. Spowiadam się i przyjmuję komunię raz do roku, podczas Wielkanocy.

Często myślę o mojej matce, która nie jest osobą praktykującą. Chociaż ona twierdzi, że nie wierzy, myślę, że łaska wiary w niej jest. Matka jest bardzo dobrą kobietą lekarzem. Postępuje zawsze tak, jakby była osobą wierzącą. Zastanawiam się nad faktem zbawienia takich ludzi, jak moja matka. Tyle się teraz mówi o zbawieniu osób, które nie wierzyły, gdyż nie miały styczności z wiarą chrześcijańską. Moja matka przeżyła II wojnę, nie mogąc zrozumieć, jak Bóg dopuścił do takiej tragedii. Nie potrafiła pogodzić istnienia nieskończenie dobrej i mądrej istoty, jaką jest Pan Bóg, ze złem na ziemi. Liczyła na Jego doraźną pomoc. Brak ingerencji ze strony Stwórcy musiał mieć wpływ na to, że mama nie podjęła wiary. Dzisiaj nie przyjmuje zła, które jest wokół. Nie chce widzieć różnych zjawisk. Każdy człowiek tworzy pewną przestrzeń wokół siebie, czasem udaje mu się ją tak zorganizować, że tego zła istotnie nie widać: Przez długie lata mama zapewniała mnie, że lekarze nie biorą łapówek. Mówiła tak, ponieważ sama, będąc ordynatorem oddziału, ich nie brała. Jej obszar działania był obszarem prawym.

Oprócz tych, o których wspomniałem, rola Kordiana. Grałem ją wiele lat temu. To, że mój bohater wadził się z Bogiem, inspirowało mnie do myślenia o wierze. Nie mogę jednak powiedzieć, że jakaś rola była dla mnie przełomowa w tym myśleniu.

Niestety diabła. Może dlatego że człowiek cały czas ma do czynienia z literaturą tak napisaną że diabeł jest w niej zawsze bardziej wyrazisty.

 

Nawet nie. Zło jest po prostu bardziej fotogenicznie, efektowniejsze. Najlepiej to oddaje współczesny repertuar kinowy. Bardzo trudno jest zagrać postać choćby pozytywną, a co dopiero Boga. Potrafią to Amerykanie. Umieją pokazać dobro prawdziwie. Nie jest to laurka ani przerysowanie. Bardzo chciałbym zagrać kogoś świętego, ale wiem, że jest to bardzo trudne. Szalenie cenię Krzysztofa Zanussiego jako reżysera, lecz jego próby ukazania dobra w filmie o Papieżu czy też o św. Maksymilianie Kolbe nie były, moim zdaniem, udane.

Jeżeli gram łajdaka i sympatia widza jest po mojej stronie, a nie po stronie dobra, gdyż tak jest manipulowany widz całością obrazu filmowego czy sztuki teatralnej, to mnie niepokoi. Źle jest, gdy cieszymy się, iż niedobry, niemoralny człowiek wygrywa. Pamiętam swoje zniesmaczenie tym, że film, skądinąd udany, „Parszywa dwunastka”, miał straszne powodzenie. Oczywiście, on w porównaniu z tym, co się dzisiaj na ekranie pokazuje, jest niewinny, ale i tak z gruntu pozostaje niemoralny. Widowni podobają się w nim główni bohaterowie, chociaż są ludźmi czyniącymi zło. Z tego samego powodu nigdy nie zachwycałem się „Ojcem chrzestnym”, mimo iż doceniałem w nim grę aktorską. „Ekstradycja”, serial w którym zagrałem Szawłowskiego, nie była apoteozą zła. Komisarz Halski jest postacią pozytywną, a sympatia widzów jest po jego stronie. Miałem zresztą zdarzenie znakomicie to ilustrujące. Chłopi zabrali mnie bryczką, a potem gdy przypomnieli sobie, kogo zagrałem w „Ekstradycji”, powiedzieli: „Jedziemy do wioski, a Szawłowski niech idzie sobie dalej sam…”. W przypadku roli Grzegorza w „Con amore” byłem postacią złą, wywołującą agresję widowni. Pluto na mnie na ulicy! I uważam, że tak powinno być.

Kiedyś odmawiałem z powodów politycznych: nie chciałem grać Dzierżyńskiego czy Lenina. Teraz odmówiłbym roli niosącej ze sobą niczemu nie służące zło, apoteozę niemoralności. Granica jest bardzo cienka. Nie można pokazywać tylko dobra, a zło omijać, gdyż ono nie jest w odwrocie, raczej w ofensywie. W najbardziej klasycznym dramacie zawsze jest postać, która reprezentuje zło. Jednak wymowa utworu nie może pochwalać morderstwa czy gwałtu.

Kiedyś Grzegorza rozgrzeszałbym bardzo łatwo, teraz przyszłoby mi to o wiele trudniej. Sam byłem bardzo nastawiony na karierę, zanurzony w pracy. Wydawało mi się, że to najważniejsza rzecz na świecie. Długo tak myślałem. Człowiek młody często uważa, że praca jest mu w stanie zastąpić wszystko, łącznie z rodziną oraz wiarą. Nawet jeśli udziela się społecznie, to tylko przez wzgląd na siebie samego. Później przychodzą dni puste, człowiek dojrzały przygląda się światu, dostrzega inne sprawy. Być może Bóg każe niektórym nieść taki krzyż widzenia świata przez całe życie. Mnie na szczęście przed tym uchronił.

Nie myślę najlepiej o swojej własnej młodości, ale też o młodości w ogóle. A żyjemy w czasach apoteozy młodości, w kulcie ciała. Nie mam nic przeciwko młodym ludziom, ale wstyd mi za siebie sprzed dwudziestu lat. Do zobaczenia świata trzeba dojrzeć.

To też przykład karierowicza. Ale Jan Borowski to również postać „połamana”. Z jednej strony liczy się dla niego wyłącznie kariera, a z drugiej usilnie pragnie odzyskania kontaktu z córką.

Jest w tej sztuce scena fantastyczna dla aktora: modlitwa Klaudiusza, który przyznaje się do zamordowania brata. Bohater ma świadomość, że musi się modlić, gdyż Bóg jest w stanie wszystko wybaczyć, nawet te najcięższe zbrodnie. W konkluzji rozważa, jak ma się modlić, skoro całe jego życie jest zanurzone w zbrodni. Wie, że do szczerej modlitwy musiałby się pozbyć władzy, korony, żony, zburzyć wszystko, co ma, a tego nie potrafi. Jego modlitwa jest wstrząsająca, ponieważ pokazuje nasze własne wybory. Żeby być szczerze oddanym Bogu, trzeba zburzyć swoje życie. Czytając Biblię, dowiadujemy się o takich wskazaniach Boga. Bóg każe rzucić wszystko i podążać za Nim. A to kłóci się z naszym zeświecczeniem.

Daję swoje ciało, nie mogę inaczej. Daję część duszy. Od swej cielesności nigdy się nie ucieknie, można ją tylko trochę podretuszować, zmienić: zagrać kulawego, doprawić sobie nos. W tworzywach jesteśmy jednak szalenie ograniczeni. Wygrzebujemy z siebie emocje często zupełnie nieświadomie, siłą rzeczy czerpie się z tego, co się przeżyło. Inaczej nie można stworzyć postaci.

 

Bardzo rzadko. Kiedy wychodzę z teatru, staram się rolę z siebie zmyć. Oddzielam to, co robię na scenie czy przed kamerą od tego, co robię w domu; świat teatru czy filmu od rzeczywistości. Postrzegam aktorstwo jako zawód. Po pierwsze jako rzemiosło. Artystą, jak mówili mistrzowie, tylko się bywa. Przede wszystkim trzeba być fantastycznym rzemieślnikiem. Kiedy spada łaska talentu, momentami można wspiąć się wyżej. Przed premierą jestem bardziej zdenerwowany, na pewno wchodzi coś z postaci w moje codzienne zachowanie. Zupełnie inaczej było z moim profesorem Tadeuszem Łomnickim, rektorem w Szkole Teatralnej, kiedy ją kończyłem. On, przygotowując się do ról, ćwiczył je w życiu. Nie zacierała mu się granica między teatrem a rzeczywistością gdyż robił to świadomie, ale pomimo wielkiego szacunku dla jego aktorstwa, bałem się go. Łomnicki potrafił podczas rozmowy nagle wybuchnąć gniewem, wcielając się w postać sceniczną. Takie zachowanie jest dwuznaczne, może grozić schizofrenią.

Nie czuję się tak do końca twórcą. Mój zawód sytuuje się pomiędzy twórczością a odtwórczością Pracuję na materiale zadanym, który ktoś już napisał, niezależnie od tego, że np. w filmie poprawiam dialogi. Dlatego nie czuję się za te role tak do końca odpowiedzialny, może do tego jeszcze nie dojrzałem. Chociaż moje refleksje po „Farrago” dowodzą, że zaczynam się nad tym zastanawiać. Grałem co prawda w swojej karierze wielu łajdaków, ale nie były to role spektakularne.

Mimo wszystko bliżej bluźnierstwa, chociaż wszystko zależy od tego, w czym gramy. Przecież cały Szekspir jest na pograniczu bluźnierstwa, chociaż bluźnierstwem, według mnie, nie jest, raczej gorzką prawdą o życiu. Na pewno literatura skandynawska jest penetrowaniem zła. Wiele zależy od wymowy utworu. Nie twierdzę, że świętokradcze jest coś, co nie ma jednoznacznie jasnego końca. Jeśli w sztuce jest choć światełko w tunelu, rozgrzeszam wtedy penetrowanie zła. Z drugiej strony wymowa filmu oglądanego w kinie różni się od wymowy filmu telewizyjnego.

Zdecydowanie tak. Jeżeli uda się wziąć udział w przedsięwzięciu, które da ludziom Dobrą Nadzieję. Dobra Nadzieja jest Dobrą Nowiną. Trzeba pokazać ludziom coś, co odbiega od normalnej konsumpcji, na której dzisiaj polega kultura. Niesienie Dobrej Nowiny to działanie, które podejmuje Majka Komorowska: podróżuje po Polsce, recytując lirykę. Sam miałem takie poczucie jeżdżąc do szkół w całym kraju na recytacje wierszy. Oprócz zarobionych pieniędzy oraz ciężkiej pracy, jest to „niesienie drżącą ręką kaganka oświaty”. Jednak teraz świat się skomercjalizował i mało kto chce słuchać poezji. Ostatnio z radością zasiadłem w jury konkursu recytatorskiego dla młodzieży szkół średnich na całą północną Polskę. Dzieci recytowały w Kołobrzegu wiersze Herberta. Czułem, że spełniam misję, jadąc przez pół Polski, by zobaczyć sześćdziesiąt osób recytujących poezję, które robiły to z wielkim zaangażowaniem. Ja też mam w repertuarze program wierszy Herberta, a kiedy widzę, jak słucha tego widownia, wierzę, że warto to robić. Żałuję, że dzieje się to tak rzadko, gdyż jednym takim koncertem dam z siebie więcej niż dziesięcioma rolami, które zagram w serialach.

Myślę, że taki moment nadchodzi, kiedy obcuje się z wielką literaturą, ma się wokół prawdziwych artystów. Niedawno grałem w warszawskim Teatrze Prezentacje z Majką Komorowską w spektaklu „Szaleństwo” według Margarett Dűra, która napisała także scenariusz do filmu „Hiroszima, moja miłość”. Spektakl opowiada o kobiecie, która nagle, nie wiadomo dlaczego, morduje. Ja grałem przesłuchującego, a Majka - morderczynię. Majka świadomie przeprowadziła tę rolę tak, że morderstwo było wynikiem utraty kontaktu z Bogiem. Bywały takie przedstawienia, że czułem, iż między nami dzieją się ważne rzeczy, nie wiem, czy płynące z Niebios, czy będące dotknięciem Talentu, który przeszedł na mnie od Majki. Ocierałem się o Tajemnicę.

Aktorstwo jest łączeniem pokory z tupetem, ognia z wodą, potwornej wrażliwości ze skórą słonia. W moim mniemaniu, aby wykonywać ten zawód trzeba być osobą wrażliwą ale z drugiej strony uodpornioną na lata czekania na rolę. Trzeba być pokornym wobec tekstu, wobec partnera, ale też zaistnieć, a tupet jest rodzajem odwagi nie patrzącej na nic.

 

Musical, rock-opera czy farsa gatunkami elitarnymi nie są. Za to teatr, który proponuje rozmowę z widzem na tematy najważniejsze, czyli dotyczące metafizyki, Boga, moralności jest rzeczą elitarną. Zmusza do myślenia, wymaga aktywności zarówno od aktora, jak i od widza. Widz musi chcieć zadać sobie pytania, rozważać z reżyserem i z aktorami różne problemy.

Drażni mnie ona, mimo że tak często znajduje poklask u recenzentów i publiczności. Prowokacja jako jedyna forma uprawiania sztuki mnie nie interesuje. Ja widzę dobro i zło, a współczesna literatura często przynosi tylko jeden wymiar życia: zło. Przez to staje się uboższa. Być może takie są doświadczenia dramaturgów czy pisarzy, ale moje są inne. Jeśli ci ludzie tak tworzą jak żyją nie dziwię się, że niczym wspomniana Sara Kane czy Werner Schwab popełniają samobójstwa. Oglądałem niedawno w moim Teatrze Dramatycznym przedstawienie „Niezidentyfikowane szczątki ludzkie”. Jest świetnie zagrane, znakomicie wyreżyserowane przez Grzegorza Jarzynę, ale to, co zobaczyłem na scenie pozostawiło mnie kompletnie obojętnym. „Estetyka smarku”, czyli sztuka o wydzielinach mnie nie ciekawi. To nie mój świat, bo nie starcza w nim miejsca na Dobro i Nadzieję.

Być może, ale ci ludzie tak krzyczą, że przytłumiają wszystko, co mają w sobie dobrego. Wszyscy jakoś krzyczymy o miłość, ale zależy jak ten krzyk wygląda. Nie może tylko miażdżyć innych!

Myślę, że zaszły zmiany. W ogólnym pojęciu, jeśli za kulturę uznawać to, co dzieje się w telewizji, co sam często robię, to przytoczyłbym dziś tę wypowiedź sprzed lat. Ale dostrzegam też, że w kinie czy w teatrze nastąpiło odejście od postrzegania kultury wyłącznie jako popkultury. Są elity. Oczywiście, niektóre rzeczy mi się nie podobają, np. owa współczesna dramaturgia brutalistów.

Bardziej widza niż aktora. Ja zostawiam kostium w teatrze oraz przed kamerą. Wchodzę w rzeczywisty świat. Jeżeli widz za bardzo wchodzi w oglądany obraz, zaczyna usprawiedliwiać swoje zachowanie zachowaniem bohatera serialu czy filmu lub tak samo jak on postępować, istnieje wielkie niebezpieczeństwo deprawacji.

Nie zdarzyło mi się, ale ta refleksja o moich rolach pojawiła się we mnie niedawno. Modlę się czasem w związku z tym, co gram, jeżeli czegoś nie jestem pewien.

Rzadko, ponieważ ksiądz jest bardzo zajętym człowiekiem. Ale kiedy spotkamy się w Skolimowie, w Domu Aktora, czasem rozmawiamy na temat mojego życia zawodowego. Ksiądz zadziwia mnie zawsze swoją dobrocią i tolerancją. Rozgrzesza mnie z moich aktorskich grzechów, np. z pracy w niedzielę, której ten zawód wymaga. Uważam, że nie jest to ciężka praca fizyczna, nie traktuję tego jako wielkiego grzechu, ale z drugiej strony, kiedy przygotowywałem serial radiowy, regularnie co niedzielę musiałem być w pracy. Nieraz wychodziłem z konieczności przed końcem Mszy. Powiedziałem księdzu Orzechowskiemu o swoim dylemacie, a on to zrozumiał, mówiąc, że wielu ludzi czekałoby tylko na mnie, więc rzeczywiście muszę wcześniej wyjść. W pejzażu moich grzechów na pewno nie jest on największy. Zresztą kojarzy mi się z zabawnym zdarzeniem: gdy byłem z teatrem w Normandii, poszedłem z Majką Komorowską na Mszę. Okazało się, że Msza się przedłużyła, Majka przyjęła komunię, modli się, pokazuje mi, która jest godzina. W końcu wstaje z ławki, przepychając się przez Francuzów, puka palcem w zegarek i mówi po polsku: „Spektakl, spektakl!”, prując przez kościół do wyjścia. Salwowaliśmy się ucieczką.

Msza jest rodzajem teatru i mnie to nie przeszkadza. Bardzo zwracam uwagę na każde czytanie. Ubolewam nad tym, że te często trudno teksty są tak czytane, że pomimo wielkiej uwagi nie jestem w stanie zrozumieć ich sensu. Najczęściej nie jest to wina aparatury nagłaśniającej czy niesprawnych głośników, ale nielogicznego czytania. Boli mnie to, że czytanie nie ma ani formy, ani ducha. Słowo Boże trzeba głosić najlepiej, jak się potrafi, powinno się tego uczyć. Nie żałuję, że nie ma obrządku łacińskiego. Pamiętam takie Msze z dzieciństwa, wiem, że niosą tajemnicę, ale może takiej Tajemnicy ja akurat nie potrzebuję. Wprost przeciwnie, uważam, że jeżeli ksiądz jest do mnie odwrócony, mam z nim lepszy kontakt.

 

Jednym z moich najwspanialszych doznań w kościele były chrzciny mojej córki, Rozalki. Tak jak owa Msza powinno wyglądać misterium. Myślę, że teatr Mszy winien polegać na połączeniu absolutnej powagi obrządku, w tym przypadku chrztu, z żywym kontaktem z wiernymi. Dokonał tego ksiądz Orzechowski. To nie był moment urzędowy. Dzięki formie zdarzenie zostało świetnie rozegrane teatralnie, ponadto towarzyszyła mu głęboka treść.

Chrzest córki był dla mnie aktem wiary, ale też wielkim świętem duchowym. Nie zastanawiałem, czy chrzcić córkę. Była to dla mnie i dla żony konieczność. Rozalka zmazała grzech pierworodny. Nie, nie traktuję chrztu wyłącznie jako obrządku ani też uczestniczenia we Mszy św. jako tradycji, chociaż jest to element obyczajowości. To akt oddania dziecka Bogu, i choć córka była oddana Stwórcy, już, gdy się rodziła, chrzest jest Dotknięciem, namacalnym naznaczeniem łaską wiary, wreszcie moją deklaracją jej przynależności do Kościoła. Rozalka, kiedy dorośnie, będzie szukać swojej własnej drogi do Boga. Sam nie wychowałem się w domu, w którym wiara zajmowała ważne miejsce. Teraz muszę pokazać dziecku, że wierzę i staram się postępować zgodnie z nauką Kościoła.

Czuję oczywiście duży dyskomfort.

Chciałbym, żeby ten zakaz nie istniał, ale z drugiej strony, jak daleko może iść liberalizacja Kościoła? Rozumiem Kościół i z pokorą przyjmuję Jego stanowisko. Mam świadomość, że to, co robię jest sprzeczne z Jego nauką. Wiem też, że związki niesakramentalne nie są przez Kościół całkowicie odrzucone. Dla takich ludzi są choćby organizowane rekolekcje. Minęły czasy, szczególnie wśród tzw. kleru światłego, napiętnowania. Nikt nie wyrzuci z kościoła takiej pary.

Chcę wierzyć, że możliwe. Być może jest to wiara pogańska, ale wierzę, że dobroć Boga jest tak wielka, że potrafi pomimo zakazów i taki grzech wybaczyć.

Kompletnie nie umiem sobie poradzić z tym problemem. Może jest to znowu myślenie pogańskie, ale jestem przekonany, że ta rodzina, w której jestem teraz zdecydowanie bardziej jest rodziną oraz służy wierze, jest z Bogiem bardziej, niż moja poprzednia czy poprzednia mojej żony. Choć nie mnie to rozstrzygać.

Nigdy nie myślałem, że Bóg może mnie surowo karać za grzechy, których miałem i mam bez liku. Uważałem, że wielkie cierpienia lub doświadczenia na krawędzi życia, to rzecz dana, naturalna dla życia, nie kara. Przyjmuję krzyż, gdyż jak mówiła stara góralka: „nikt się na szczęście na tej ziemi z Panem Bogiem nie umawiał”. Każdy musi swój krzyż zanieść na Golgotę. Buntowałem się jako młody człowiek, lecz już w wieku dojrzałym znosiłem ból, modliłem się tylko, by minął, żeby Bóg mi ulżył. Będą następne krzyże i znowu zapytam, dlaczego to mnie właśnie spotyka, czemu ja?

„Nie cudzołóż”. To zasadniczy problem w świetle całego mojego życia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

"Ocieram się o bluźnierstwo". Rozmowa z Wojciechem Wysockim
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.