Pokolenie Bataclan?

Pokolenie Bataclan?
(fot. kasa Voom / flickr.com)

Jeżeli jest coś prawdziwego w diagnozie pokolenia Bataclan, to jest to zapewne obraz pewnej pustki. Pewnego zawodu - pisze dwa tygodnie po zamachach w Paryżu Dominik Jarczewski OP.

Od paryskich zamachów minęły dwa tygodnie. Gdyby nie to, że właśnie rozpoczyna się szczyt klimatyczny i w związku z obecnością w mieście przywódców państw z całego świata środki ostrożności zostały podniesione do maksimum, można by powiedzieć, że miasto powoli wraca do normy.

Oczywiście tę normę należy opatrzyć porządnym cudzysłowem. W większości dużych sklepów wciąż trzeba się liczyć z rewizją przy wejściu. Podobnie jest w teatrach, kinach i muzeach. Na ulicach wciąż dużo wojska. Kontrola legitymacji przy wejściu na teren uczelni już nie wystarcza. Wykładowcy, podobnie jak organizatorzy wszelkich spotkań i konferencji (nie tylko uczelniabych), zobowiązani są przygotować i dostarczyć właściwym organom listę uczestników. Niby więc miasto żyje na nowo swoim życiem, a jednak nie do końca. Przecina je sieć niewidzialnych barier i okopów. Nie wszędzie wejdziesz. Nie wszystko zobaczysz.


Dwa tygodnie od zamachu te ograniczenia coraz bardziej zaczynają doskwierać mieszkańcom. Zakaz zgromadzeń i manifestacji pokrzyżował plany ekologom w związku ze szczytem klimatycznym. Owocem tego zakazu stała się niezwykle poruszająca i chyba o wiele bardziej znacząca od normalnej - "manifestacja butów". Na placu Republiki stanął w niedzielę "tłum butów" - reprezentujących uczestników niedoszłej manifestacji. Nie trudno nabudować na tym i głębszą interpretację: jeśli solidarnie nie weźmiemy odpowiedzialności za naszą planetę, gotujemy sobie zagładę. Manifestacja piękna, choć nie wiem, czy do Polski dotarła też wiadomość, że mimo zakazów ostatecznie ekolodzy, na przekór normom bezpieczeństwa i poświęceniu tysięcy policjantów i żołnierzy zabezpieczających szczyt, postanowili i tak protestować na ulicy. Skończyło się rozpędzeniem manifestantów z użyciem gazu łzawiącego…


W przemówieniu zaraz po zamachach, prezydent François Hollande wypowiedział wojnę Państwu Islamskiemu. Towarzyszył temu bezprecedensowy program zaostrzenia polityki migracyjnej i ograniczenia swobód obywatelskich. Dość zauważyć, że propozycje lewicowego prezydenta momentami wykraczały poza krytykowane do niedawna radykalne postulaty Frontu Narodowego Marine Le Pen. Czysta pragmatyka? Być może. Raczej skuteczna: nawet po zamachu na redakcję Charlie Hebdo w styczniu, choć wówczas rekordowo niskie poparcie lewicy nieco wzrosło, nikt na poważnie nie brał możliwości reelekcji Hollande’a. Dziś pojawiają się w prasie komentarze, że może nie jest to aż tak niemożliwy scenariusz.

Mnie w tym wszystkim niepokoi natomiast co innego. Całkowicie zgadzam się z tym, że wobec terroryzmu, przestępczości i przemocy państwo powinno podjąć konieczne i odpowiednie środki zarówno prewencyjne, jak i karne. Tyle tylko, że to nie jest żadna wojna, ale normalne standardy funkcjonowania niepodległego kraju (mam nadzieję, że cały czas rozumiemy wojnę jako coś nadzwyczajnego, a nie naturalny stan rzeczy). Retorycznie, owszem, słowo "wojna" przynosi odpowiedni efekt. Tyle tylko, że za słowami idzie myślenie. Idzie i idzie, i nie rzadko zawodzi na manowce. Łatwo przebrać tu miarę.

Kolejnym powodem, dla którego określenie odpowiedzi Francji jako wojny, nie jest szczęśliwe, jest to, że wpisuje się w podsuwany wprawdzie przez dżihadystów, jednak fałszywy obraz rzeczywistości. Wbrew nazwie Państwo Islamskie nie jest żadnym państwem. Nie jest również żadnym ruchem niepodległościowym. To nie IRA, ETA czy Hamas, które, abstrahując od metod, którymi się posługiwały/posługują, u swoich źródeł miały/mają tak bliskie europejskiemu duchowi pragnienie niepodległości (odkładam tu na bok całą dyskusję o słuszności, możliwości i ocenie takiego projektu - zależy mi na warstwie emocjonalnej, bo taki jest głównie odbiór nas - laików). Nic z tych rzeczy. Mówimy o organizacji terrorystycznej, która żeruje nie tylko na zwalczaniu przeciwników politycznych, ale również na biedzie i niesprawiedliwości zadawanej "obywatelom" podległych jej terenów. Choć pewnie każda analogia będzie obarczona sporym błędem, w naszym zachodnich kategoriach bliżej byłoby tu już do mafii niż bojówek tej czy innej ideologii. Zastrzegam, że piszę tu w niesamowitym uproszczeniu, które zakrawa o zafałszowywanie rzeczywistości. Jeśli jakiś z niego pożytek, to przede wszystkim odkłamania nieco tych z naszych wyobrażeń, do których prowadzić może wojenny dyskurs prezydenta V Republiki.


Ta narracja wojenna, jak się okazuje, nie była jednorazowym pomysłem. Znalazła swoją kontynuację w ostatni piątek w czasie narodowego hołdu ofiarom zamachów. Znaczące było jego miejsce - Pałac Inwalidów, zarezerwowany dotychczas dla uroczystości wojskowych. Przesłanie było jednoznaczne: zamordowani odebrali hołd wojskowy. I tu pojawia się dla mnie pewien dysonans. Jak najbardziej szanuję ofiary i ich rodziny, o czym pisałem już bezpośrednio po zamachach. I właśnie w imię tego szacunku jestem przeciwny traktowaniu ich jako bohaterów narodowych. Z tego prostego powodu, że żadnymi bohaterami nie byli. I niczego to im nie ujmuje!

W sposób całkowicie naturalny psychika jednostki i społeczeństwa (kultura) opiera się gwałtowi absurdu. Stąd zawsze szukać będzie jakiejś racjonalizacji, objęcia bezsensu obręczą symbolu. Tylko, że nie zawsze tak się da, natomiast bardzo często przyniesie to więcej szkody niż pociechy. Można szukać jakiejś motywacji dla zabójców. W styczniu było jeszcze w miarę prosto: dziennikarze zginęli za bluźnierstwo, a Żydzi za politykę Izraela - jakkolwiek idiotycznie by to brzmiało. A za co zginęły ofiary 13 listopada? Za to, że się bawiły korzystając z wolnego czasu? Że swoim zachowaniem wyrażały wartości cywilizacji zachodniej? Przecież udział w koncercie czy wypicie piwa z przyjaciółmi nie jest jakimś objawem szlachetności ducha. Jest zwyczajną, niepotrzebującą dodatkowej motywacji chęcią spędzenia wolnego czasu. Doszukiwanie się tu czegoś więcej to absurd. Możemy szukać wytłumaczenia, czym ci biedni ludzie zawinili. Nie znajdziemy jednak żadnej rozsądnej odpowiedzi. Co więcej, wchodząc w taką logikę, pójdziemy całkowicie po myśli terrorystów, którym nasza winna bezradność tylko na rękę. Zamiast walczyć z przestępcami, będziemy w imię politycznej poprawności pytać, czy może nasze życie kogoś nie prowokuje do przemocy i bić się w piersi. Dlatego powtórzę jeszcze raz - brutalnie. Tu nie chodziło o żaden symbol. Chodziło o to, żeby zamordować jak najwięcej osób.


Tymczasem już 3 dni po straszliwej tragedii, lewicowy dziennik Libération ogłosił narodziny "pokolenia Bataclan". Muszę przyznać, że zawsze, kiedy słyszę o narodzinach jakiegoś nowego pokolenia, towarzyszy mi uśmiech ironii. Tyle już tych pokoleń miało być! I trudno oprzeć się wrażeniu, że zdecydowanie szybciej wymierały, niż się rodziły, a zdecydowana większość z nich istniała tylko na papierze i w wyobraźni redaktorskiej.

Wróćmy jednak do tego tworu, jakkolwiek życzeniowy by nie był. Czym miałoby się charakteryzować pokolenie Bataclan? Z braku innych możliwości, jedynymi wartościami, które w sposób spójny można by tu przypisać, byłaby wartość zabawy i wolność do spędzania wolnego czasu. Są to z pewnością jakieś dobra - tak jak dobrem jest świeżo umyta i wysuszona sałata z sosem vinegrette czy rower. Tylko czy na tym istotnie da się zbudować jakąś tożsamość? Więcej: czy w imię tego dobra nie jednostka, ale grupa jednostek zdecyduje się podjąć walkę? Wbrew temu, co sugeruje ta pośpiesznie sklecona mitologia, ofiary z Bataclan nie oddały życia w imię zabawy. Po prostu im je odebrano, gdy się bawili. Nikt tu nie wybierał: życie czy zabawa.

Wokół Bataclan, na placu Republiki i wielu miejsca miasta ludzie spontanicznie wywieszali manifesty, których sens ogólny można by streścić: "Paryż się bawił, bawi i bawić się będzie. Nie odbierzecie nam zabawy!". W sposób najbardziej brutalny (ale może właśnie dlatego paradoksalnie - demaskatorski) jak zwykle przedstawił to obrazoburczy Charlie Hebdo. Bardziej wysublimowanym symbolem były niezliczone egzemplarze Paris est une fête Hemingwaya spontanicznie składane obok kwiatów. Zainteresowanie książką, czy raczej jej tytułem, było na tyle dużo, że prestiżowe wydawnictwo Gallimard musiało w trybie pilnym dodrukować 20 tysięcy egzemplarzy tej skądinąd interesującej powieści o amerykańskiej bohemie w Paryżu lat dwudziestych, której atmosferę przypomniał kilka lat temu Woody Allen w O północy w Paryżu. Można zadać pytanie, ile osób przeczyta coś więcej poza chwytliwym tytułem. Idąc krok dalej: co się za tym hasłem w praktyce kryje? Czy na wezwaniu do zabawy da się zbudować życie?

Jeżeli jest coś prawdziwego w diagnozie pokolenia Bataclan, to jest to zapewne obraz pewnej pustki. Pewnego zawodu. Zaznaczę, dla porządku, że mowa tu wciąż nie o ofiarach zamachu, ale ich kolegach, którzy nazajutrz musieli zmierzyć się z tą tragedią. W odróżnieniu od ich rówieśników z Bliskiego Wschodu czy Afryki, młodzi ludzie mieli prawo być zaskoczeni, że ktoś może przerwać tę zabawę. Dla ich kolegów z południa i wschodu, to smutny chleb powszedni. Mieli prawo przeżyć szok, że jakkolwiek dobrymi ludźmi by nie byli, istnieje na świecie zło i przemoc, istnieje też cierpienie i śmierć bez powodu. Nie tylko z powodu choroby czy wypadków losowych, ale zadana z zimną krwią. Nikt ich nie nauczył konfrontacji z taką przemocą; cierpienia, żałoby. Spontanicznie śpiewali na placu Republiki i pod miejscami zbrodni. Było w tym śpiewie coś ujmującego (bezsilny głos oporu), ale też lunatycznego. Po prostu: szok. A gdy z szoku się otrząśniesz, to gdzie pójdziesz dalej? Domniemany świat pokolenia Bataclan takiej odpowiedzi nie daje.

Owszem, to nie cały obraz. Są też pełne kościoły, jak choćby katedra Notre-Dame na wieczornej mszy dla studentów. Nie chcę tu jednak budować opozycji: wierzący - pokolenie zabawy. Myślę, że granica przebiega zupełnie inaczej: to granica między pustką maskowaną pascalowską rozrywką (divertissement), a życiem branym poważnie w imię takich czy innych wartości, pytań, które nie dają nam spokojnego wytchnienia, ideałów, za które, choć może błędne, jest się w stanie zapłacić najwyższą cenę. W takie ideały wierzyli i rewolucjoniści XIX i XX wieku, i młodzi z ruchu oporu, i studenci 68’. Ideały takie mają z pewnością dżihadyści-samobójcy (w jakiej mierze ich mocodawcy kierują się ideałami, a w jakiej interesami polityczno-ekonomicznymi, zostawmy na marginesie). Rozbicie beztroskiego świata Bataclan, może być okazją do wpuszczenia przez tę szczelinę świeżego powietrza ważkich pytań, odrobienia zawieszonej próby dojrzałości. Nie jestem przesadnym optymistą. Ta dojrzałość może mieć oblicze radykalizmu. Po przebudzeniu można też na powrót zapaść w sen beztroski. Bataclan to nie pokolenie - to okres przejściowy.

*  *  *

O. Dominik Jarczewski OP - studiuje, pracuje i mieszka w Paryżu.

Tekst pochodzi z bloga o. Dominika Jarczewskiego OP.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.