Św. Teresa - Mistrzyni wiary wątpiącej

Św. Teresa - Mistrzyni wiary wątpiącej
(Fot. sxc.hu)
ks. Tomasz Halik

Kiedy rozmyślałem o "ludziach z obrzeża", o niewierzących, o solidarności z wątpiącymi i o tym, gdzie właściwie znajduje się centrum, a gdzie obrzeże tej tak niezwykłej wspólnoty, jaką jest Kościół, przyszła mi na myśl pewna młoda kobieta, która w swoim dzienniku zapisała kiedyś słowa: W sercu Kościoła, mojej Matki, będę miłością.

Przez wiele lat św. Teresa z Lisieux pozostawała na obrzeżach mojego zainteresowania. Przypominam sobie, że akurat w dzień jej święta - ten dzień nie był nawet celowo wybrany - rozpoczynałem w roku 1972 swoje systematyczne przygotowanie do kapłaństwa w Kościele podziemnym; czekałem w praskim kościele św. Ignacego na człowieka, którego miałem rozpoznać po umówionym znaku i który potem na tej drodze miał mnie przez szereg lat prowadzić do święceń. Pamiętam dobrze wszystko, co rozgrywało się wówczas nie tylko we mnie, ale wokół mnie - także tę znaną kiczowatą figurkę świętej z tacą pełną róż, przed którą - ponieważ była to jej uroczystość - płonęła wielka świeca.

Tekst pochodzi z książki ks. Tomasza Halika, Cierpliwość wobec Boga

Co wówczas wiedziałem o tej świętej? Postrzegałem ją jedynie przez pryzmat przesłodzonych figurek i obrazków, tchnących dziewiętnastowieczną pobożnością. W tamtym czasie miałbym gotową odpowiedź na jej słowa o misji w sercu Kościoła: ile to już pobożnych zakonnic pozostawiło nam w swoich dziennikach sentymentalne westchnienia o miłości. Podobne wyznania i lamenty rozszyfrowujemy dzisiaj głównie za pomocą teorii Freuda o sublimacji libido, teorii, którą nam częściowo wpojono, a którą częściowo jesteśmy skażeni.

DEON.PL POLECA



"Mała droga" Tereski czy może Heidegger?

Kiedy po raz pierwszy czytałem coś o "małej drodze" czy "drodze dzieciństwa", której ta właśnie święta uczyła, natrafiłem na jej sformułowanie, wypowiedziane w jednej ze smutnych i nieprzyjemnych chwili, jakich pewnie przeżyła w klasztorze niemało, że zostawia Bogu swobodę postępowania z nią w taki sposób, w jaki dziecko obchodzi się ze swoją zabawką. Czy zabawka może wyrzucać dziecku, że się nią stale nie zajmuje, że na chwilę zostawiło ją gdzieś w kącie? To mi wystarczyło.

"Czyżbyśmy byli zabawkami w Bożych rękach? I czy Bóg jest jakimś zapominalskim dzieckiem?" - powiedziałem do siebie i zdegustowany natychmiast tę książkę zamknąłem, postanawiając nie tracić czasu na tak infantylne metafory, a potem wróciłem do mojej rozpoczętej lektury Heideggera. Nie mam nic przeciwko Heideggerowi - ale po wielu latach w konkretnej sytuacji przypomniało mi się tamto sformułowanie Teresy. I pomogło mi bardziej niż Sein und Zeit. Uświadomiłem sobie, jak wiele jest w nim autoironii - zdrowego humoru, pomagającego w chwilach niepowodzeń stawić czoło pokusie użalania się (jałowego spekulowania, dlaczego Bóg pozwolił na to lub owo, dlaczego nie uratował akurat tak wspaniałego człowieka jak ja) oraz cichego przerzucania win na wszystkich wkoło, łącznie z samym Bogiem.

Ale to był tylko początek mojej "przygody z Teresą". Stopniowo kobieta, ogłoszona przez Jana Pawła II Doktorem Kościoła - choć w odróżnieniu od wszystkich wielkich myślicieli, którym przyznawano to właśnie epitetum ornans, nie pozostawiła po sobie żadnego dzieła teologicznego, a jej wykształcenie teologiczne było bardziej niż wątpliwe - zaczęła intrygować mnie coraz bardziej. Przeczytałem wiele jej tekstów i jej biografii, a w końcu udałem się na pielgrzymkę do grobu Teresy; fotografię jej twarzy mam stale na swoim biurku.

Gdy przed kilku laty ukończyłem książkę prowokacyjnie broniącą "małej wiary" przed "wielką", "niewzruszoną" i pewną siebie, wielką lekcją pokory stała się dla mnie konstatacja, że właściwie nie odkryłem niczego nowego. To, co kiedyś sprawiło, że w chrześcijaństwie i Kościele katolickim znalazłem swój duchowy dom, to uświadomienie sobie, iż jest to religia paradoksu - a wszystko, co z takim wysiłkiem rozważałem i tropiłem u Pascala, Kierkegaarda, Chestertona czy Grahama Greena - wcześniej odkrył, przeżył i swoim (na pewno całkiem innym) językiem i stylem opisał właśnie ten Mały Kwiatek. Była to w gruncie rzeczy widziana z innej perspektywy jej "mała droga" lub droga duchowego dzieciństwa, która z infantylizmem - a tak niestety bywa często interpretowana i propagowana - nie ma naprawdę nic wspólnego.

Świętość bliska Nietzschemu?

W jednym z wykładów sprzed lat prowokacyjnie porównałem Małego Kwiatka do Fryderyka Nietzschego i tych dwoje tak odmiennych od siebie rówieśników nazwałem duchowym rodzeństwem - nie podejrzewając jeszcze wówczas, że nie jestem ani pierwszy, ani jedyny, który użył takiego porównania. (Nawiasem mówiąc, przy moim zamiłowaniu do paradoksów uświadamianie sobie co pewien czas, że człowiek dochodzi do czegoś, co już ktoś mądry wymyślił przed nim, dostarcza mi doskonale paradoksalnej mieszanki zadowolenia i frustracji, dumy i upokorzenia jednocześnie).

Oboje - Nietzsche i Teresa - żyli w świecie dziewiętnastowiecznego optymizmu nauki i postępu - mało kto wówczas zdawał sobie sprawę, jak wiele kryje się w nim iluzji i naiwności i czym już wkrótce optymizm ten zostanie zastąpiony - a równocześnie w czasach pobożności, która z jednej strony była słodko sentymentalna, z drugiej zaś pełna smutnego moralizowania, rygoryzmu, zyskiwania zasług, zdobywania cnót (w owej nabożnej wersji dawnego pelagianizmu) i obsesyjnie neurotycznej fascynacji grzechem. I oboje do tych właśnie cech swojej epoki, wyrafinowanych pokus w duchowym klimacie swojego świata - aczkolwiek w bardzo różny sposób i w różnych okolicznościach - odwrócili się plecami.

Młoda karmelitanka przed swoją śmiercią przeżywała wielkie duchowe zmagania i wewnętrzną ciemność; w tej nocy próby także zbliżająca się śmierć ukazała się jej któregoś razu - jak napisała wprost - jako noc nicości. "Już nie wierzę w życie wieczne: wydaje mi się, że po tym śmiertelnym życiu nic już nie ma" - pisze dosłownie ta Doktor Kościoła. "Dręczą mnie myśli najgorszych ateistów" - brzmi inne z jej autentycznych powiedzeń. Całkowicie zawalił się jej nie tylko ów słodki pobożny świat, w którym przeżyła całe swoje dotychczasowe życie, ale także wcześniejsze głębokie doświadczenia Bożej bliskości pochłonęła mgła, ciemność i pustka. Znalazła się precz od wszystkich słońc - jeśli tego rodzaju doświadczenie można opisać słowami, którymi człowiek oszalały Nietzschego wśród gejzeru sugestywnych metafor opisuje sytuację świata w owym słynnym fragmencie o śmierci Boga. Teresa opisuje, jak Chrystus wprowadza ją w ciemną przestrzeń, gdzie jej duszę spowijają najgęstsze ciemności.

Ateizm w wierze ukryty

Z pewnością - na progu śmierci także niemało ludzi głęboko wierzących przechodzi przez podobne próby; jak gdyby mieli udział w bolesnej tajemnicy Chrystusowej agonii, której możemy się tylko co nieco domyślać z Jego okrzyku Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mk 15, 34) - okrzyku, który odważył się odnotować tylko jeden z Ewangelistów. Ale tutaj chodzi jeszcze o coś innego. Matka Agnes, która prowadziła ostatnie rozmowy z umierającą Teresą i była pierwszą redaktorką (oraz surowym cenzorem) jej pism, interpretowała stan Teresy w duchu mistyki karmelitańskiej jako "ciemną noc duszy" - i wedle tego wzoru stylizowała także jej wypowiedzi - ale i tak rozminęła się z czymś, w czym Teresa z Lisieux była naprawdę oryginalna, nowa i wyjątkowa, i czego oczywiście nie znajdziemy ani u Wielkiej Teresy, z Avili, ani u Jana od Krzyża.

Dewizą Małej Teresy było: z miłości do Boga przyjmować także najdziwniejsze myśli. A zatem najbardziej niezwykły u Teresy jest jej sposób, z jakim przyjęła i potraktowała swoje zmagania z Bogiem, z ciemnością i wewnętrznym opuszczeniem, swoje doświadczenie Bożej nieobecności, zaćmienie swojej wiary. Przyjęła je jako przejaw solidarności z niewierzącymi.

Ta dziewczyna wyrosła w drobnomieszczańskim, raczej bigoteryjnym niż pobożnym środowisku; w środowisku, z którego nie wyzwoliła się, nawet odchodząc do klasztoru (gdzie wstąpiły kolejno także jej trzy siostry) i pewnie w życiu żadnego ateisty z bliska nie widziała. W swoim dzienniku pisze, że aż do tragicznej Wielkanocy 1896 roku - gdy podczas krwotoku w Wielki Piątek zrozumiała, że sama jest już przybita do krzyża nieuleczalnej choroby i bliskiej śmierci - nie mogła uwierzyć, że istnieją bezbożnicy, niemający wiary, uważała ich za ludzi, którzy właściwie "czynią to wbrew swemu wewnętrznemu przekonaniu". (Notabene, w taki sposób do dzisiaj reagują na wieść o ateistach miliony ludzi spoza zachodniej cywilizacji: nie potrafi ą sobie wyobrazić, że taki światopogląd jest w ogóle możliwy).

Ale wtedy - kontynuuje - Chrystus objawił jej, że rzeczywiście są ludzie, którzy żyją całkowicie bez wiary. I ten fakt - że ateizm nie jest jedynie "pozorem" czy grzesznym oszukiwaniem samego siebie i innych, że trzeba traktować go bardzo poważnie - potwierdził się w jej życiu w taki sposób, że sama pozbawiona została pewności wiary. Nie może się już cieszyć ze swego wcześniejszego doświadczenia religijnego, nie może używać światła i radości wiary dziecięcej. Jeden z jej biografów zwraca uwagę, że słowo jouissance - "pociecha", którego tutaj użyła, znaczył po francusku w owym czasie tak naprawdę "przyjemność" w sensie możliwości korzystania z jakiegoś dobra, cieszenia się posiadaniem jakiejś rzeczy; Teresa nie będzie już mieć wiary, nie będzie posiadać jej pewności.

Niewierzący bracia chrześcijan

Teresa oznajmia, że traktuje niewierzących jak swoich braci, z którymi teraz siedzi przy wspólnym stole i je ten sam chleb - i prosi Jezusa, żeby nie została od tego stołu odsunięta, ponieważ w odróżnieniu od nich poznała, czym jest radość Bożej bliskości (mimo że wspomnienie o niej jedynie pogłębia jej ból), podczas gdy ludzie obojętni wobec Boga w ogóle nie uświadamiają sobie wagi i tragizmu swojej sytuacji.

Właściwie tylko dzięki poprzedniemu doświadczeniu wiary może do głębi przeżyć dramat opuszczenia przez Boga, odkryć i poznać ową ukrytą twarz ateizmu, na który wielu naraża się z tak lekkomyślną oczywistością. (Podobnie człowiek oszalały Nietzschego przychodzi do tych, którzy w Boga nie wierzą i którzy w swoim oczywistym ateizmie nie widzą już żadnego problemu, aby odsłonić przed nimi prawdziwy charakter i prawdziwe konsekwencje ich lekkomyślnego lub wypartego do podświadomości zabicia Boga).

Takiego stosunku do niewierzących Kościół tamtych czasów w ogóle nie zna. Ateizm jest dla niego herezją, a przede wszystkim grzechem. Być może wśród sióstr znajdą się takie, które modlą się i ofiarują za niewierzących, chcą być matkami i chrzestnymi ich nawróceń - ale Teresa chce być ich siostrą, postrzega ich dosłownie jako swoich braci.

Kościół francuski w tamtych czasach zajęty jest zaciekłą walką obronną przeciwko wzmagającemu się ateizmowi. Im mocniej uświadamia sobie i przyznaje, że jego wyschnięta i zakurzona teologia przyczyniła się do niewiary współczesnych mu ludzi, tym bardziej kurczowo szuka zewnętrznych wrogów i ich zakonspirowanych agentów we własnych szeregach. Wszystkiemu winny jest ogólnoświatowy spisek żydomasoński - w tym właśnie czasie Drumont wymachuje sztandarem wojującego antysemityzmu i nacjonalizmu ("Francja dla Francuzów"), gorliwie czytana jest "biblia antysemityzmu" Gougenota de Mousauxa, w masonerii upatruje się "narzędzie żydostwa do zniszczenia chrześcijaństwa i ustanowienia kościoła Szatana").

 

W Kościele nabrała impetu wściekła paranoidalna kampania przeciwko "modernizmowi", odrzucano jakikolwiek inny stosunek do nowoczesnej myśli niż postawa "oblężonej twierdzy". Podczas gdy wielu księży tamtego czasu pisze apologetyczne dzieła i wygłasza płomienne kazania przeciwko ateizmowi - czy to dlatego, że należy to do ich profesji, czy też dlatego, żeby przekrzyczeć swoje własne skrywane wątpliwości - ta dziewczyna z Normandii jest na swój sposób z ateistami solidarna, traktuje ateizm jako kielich boleści, z którego teraz pełnymi haustami pije w noc swojego Getsemani.

François Mauriac w Życiu Jezusa, ukazując scenę w Ogrójcu, gdy Apostołowie już posnęli, a Jezus poci się krwią podczas modlitwy, napisał: "Syn Człowieczy stał się wahadłem między snem człowieka a nieobecnością Boga - od nieobecnego Ojca do śpiącego przyjaciela". Tereska podobnie stała się wahadłem między niewierzącym światem a głuchym niebem - i to jest jej misja, to jest lekcja tej nauczycielki Kościoła dla Kościoła naszych czasów.
Dopiero z tego miejsca może padać "deszcz łaski", deszcz róż, który obiecała posyłać na ziemię i z którymi przedstawiana jest na owych słodkich kiczowatych figurkach prawie w każdym katolickim kościele na naszej planecie. To nie są żadne sztuczne kwiaty, żadne perfumowane papierowe róże: nie ma róż bez cierni.

Tylko "miłość nigdy nie ustaje"

W ubiegłym roku czytałem najobszerniejszy chyba i najgłębszy życiorys Teresy, pióra amerykańskiego teologa Thomasa Nevina. Autor - dokładnie zaznajomiony z autentycznymi tekstami Teresy, pozbawionymi ingerencji cenzorskich i słodko-nabożnego lukru wcześniejszych wydań - dochodzi do dość szokującego wniosku, że ta święta i Doktor Kościoła zmarła bez wiary, konkretnie bez wiary w niebo i życie wieczne. Autor nie zatrzymuje się na analizie stanów psychologicznych umierającej dziewczyny; temat ten stanowi poważny problem teologiczny. Czy jest tu bowiem coś, co może "zastąpić wiarę", gdy umiera ona na krzyżu naszych bólów, wątpliwości i pytań bez odpowiedzi?

Teresa na progu śmierci wyznaje, że "straciła wiarę", całą jej pewność i światło - potrafi już tylko kochać. Boga "nie widzi" światłem wiary, ale wciąż czuje wobec Niego żar miłości. Tym samym jej młodzieńcza decyzja, by przyjąć jako swoją misję bycia miłością w sercu Kościoła, traci całą swą sentymentalną otoczkę. Bóg jest strasznie daleko, umierający doświadcza jedynie bezdennej pustki. Nie potrafi wypełnić jej wiarą, ponieważ wiara zagubiła w gęstej mgle swój "przedmiot", jest jak most w Awinionie, który nie sięga drugiego brzegu. Mimo to jednak na dnie cierpienia pozostaje to, czemu poświęciła się na granicy dzieciństwa i dojrzałości i w czym ćwiczyła się cierpliwie, a także w owych przykrych drobnostkach, kiedy musiała stawiać czoło przejawom złośliwości innych sióstr zakonnych - cierpliwa miłość. Miłość cierpliwa jest [...], wszystko znosi [...], miłość nigdy nie ustaje - pisze Apostoł Paweł (1 Kor 13, 4. 7-8).

Czy w ten oto dziwny sposób Teresa przeżyła w bramach śmierci coś z owego ostatecznego stanu, o którym mówi św. Paweł w Liście do Koryntian, że kiedyś wszystko przeminie, zapewne także wiara i nadzieja, ponieważ "spełniły swoje zadanie" doprowadzenia nas do doliny cieni w tym wieloznacznym świecie - ale nadal trwać będzie miłość? Czy owo piekło jej cierpień i duchowych ciemności nie było już paradoksalnie wejściem "do nieba" - tam, gdzie ze wszystkich cnót trwa już tylko jedna?

Teresa to mistrzyni paradoksów; jej "mała droga" nie jest niczym innym jak konsekwentnie przeżywanym paradoksem, znanym z Listów św. Pawła: wielkie rzeczy mogą objawiać się tylko w małych, Boża mądrość objawia się w ludzkiej głupocie (i na odwrót), Boża siła objawia się w ludzkiej słabości. Teresa uczy wiary, która jest kreatywna przez to, że potrafi reinterpretować sytuacje życiowe, znajdować w nich nowy, ukryty, głębszy sens - który jest często przeciwieństwem tego, jak dana sytuacja na pierwszy rzut oka wygląda z zewnątrz.

Cnota czy wdzięczność za łaskę?

Podczas gdy rygorystyczna ascetyka i etyka Kościoła jej czasów każe bać się grzechu i systematycznie dążyć do szczytów cnoty, do duchowej i moralnej doskonałości, Teresa w tych samych czasach uczy - całkowicie w duchu Pawłowych Listów - przyjmowania z radością i wdzięcznością własnych słabości jako przestrzeni, gdzie tym bardziej wkroczyć może Boża łaskawość i miłosierdzie (których dumna cnota już dalej nie wpuszcza).

Pisze, że człowiek, który długo wspinał się na górę cnoty, powinien z pokorną radością przyjmować także swoje osunięcie się i (chciany przez Boga) upadek, ponieważ nie na wymarzonej "górze", ale właśnie na dole, "w głębi urodzajnej doliny pokory" oczekuje go Bóg. W czasach, gdy kierownicy duchowi uczyli wierzących gromadzenia, liczenia i starannego zapisywania dobrych uczynków, Teresa zdecydowanie odrzuca tego rodzaju buchalterię: Niczego nie podliczam, wszystko robię po prostu z miłości - a jeśli pośród tych, którzy nagromadzili, podliczyli i zapisali sobie swoje zasługi, stoję przed Bogiem z pustymi rękami, zupełnie uboga, czyż nie jest to w końcu owo ubóstwo, o którym Chrystus powiada w Kazaniu na górze: Błogosławieni ubodzy?

Hans Urs von Balthasar przedstawia tę młodą zakonnicę (jedna z fotografii ukazuje ją podczas występu w klasztornym teatrze w przebraniu jej ulubionej bohaterki, Joanny d’Arc) jako urodzoną bojowniczkę, w której tekstach aż roi się od symboli walki: "walczyła ze wszystkim, w czym wyczuwała kontynuację starego faryzeizmu, z ludzkim dążeniem do władzy za pośrednictwem religii, z dążeniem do własnej wielkości w miejsce wielkości Bożej, z każdą próbą ascezy, która ma za cel nie Boga, lecz własną «doskonałość» i nie jest niczym innym jak tylko duchową kosmetyką".

W tym właśnie duchu Teresa stara się reinterpretować także swoje bolesne doświadczenie opuszczenia przez Boga jako szczególny dar i wyzwanie (ale równocześnie jako krzyż, pod którym jednak upada; przyznając się do tego, nie godzi się, aby siostry przedstawiały jej umieranie jako "heroiczne cierpienie" w duchu kiczowatych żywotów świętych). I jeśli swoje stany opuszczenia przez Boga interpretuje jako zajęcie miejsca przy stole z niewierzącymi, to jednocześnie otwiera możliwość reinterpretacji ich ateizmu: to, co przyjmują z obojętnością i oczywistością (jak owi ludzie na targu, do których przemawiał "człowiek oszalały" Nietzschego), jest przebywaniem w ciemności, w krainie "precz od wszystkich słońc".

Dla Nietzschego spojrzenie w otchłań, która otwiera się po śmierci Boga, oznacza okazję i wezwanie do wypełnienia uwolnionej przestrzeni nowym typem człowieczeństwa, nadczłowiekiem. W przypadku Teresy można by zakładać, że swoje doświadczenie z otchłanią będzie pojmować tradycyjnie jako ofiarę zastępczą, która ma pomóc przyprowadzić niewierzących ponownie na łono Kościoła - znaleźlibyśmy oczywiście jej teksty (nie chcę się tutaj wdawać w dość skomplikowane rozważania, do jakiego stopnia można rozpoznać autentyczny głos Teresy pod ingerencjami cenzury, przeinaczeniami i przemalowaniami jej pobożnych edytorek), które sugerują takie właśnie rozumienie.

Niepewna wiara

W tej sytuacji jednak nie można byłoby się dziwić, gdyby ateiści odrzucali tego rodzaju pojmowanie ukrytego oblicza ich ateizmu jako "niepożądaną łaskawość", jako romantyczną projekcję jej własnego obrazu, który nie szanuje ich, ich poczucia tożsamości, odmienności i prawa do samostanowienia, a także stara się ich - być może nawet z jakimś emocjonalnym szantażem - zmanipulować i wciągnąć z powrotem tam, gdzie nie mają ochoty być.

Jeśli jednak dobrze rozumiem Teresę oraz jej drogę przez paradoksy i nieustanne reinterpretacje, chodzi jej o coś innego: nie o wciągnięcie owych niewierzących do wnętrza Kościoła, ale raczej o to, by owo wnętrze rozszerzyć o doświadczenie ciemności; ona swoją solidarnością z niewierzącymi zdobywa dla zbyt dotychczas zamkniętego Kościoła nowe terytorium razem z tymi, którzy je zamieszkują.

Teresa inspiruje nas do wiary, która wobec wyzwań ateizmu nie ucieka tchórzliwie do twierdzy swoich pewników, aby stamtąd ponad fosą nieporozumień ostrzeliwać ateizm z bezpiecznej odległości argumentami wojujących apologetów, ale z daleko większą odwagą idzie "bez broni" - jak kiedyś św. Franciszek do obozu sułtana - do "obozu niewierzących" i stamtąd przynosi do skarbca wiary "nowe trofeum", ich doświadczenie Bożego oddalenia. Ta egzystencjalna "prawda ateizmu", to przeżycie bólu, który dotychczas był "skałą ateizmu", jest już teraz także częścią skarbnicy wiary. Wiara w taki sposób pojęta i do głębi nocy prawdziwie, cierpliwie przeżyta zawiera już w sobie także owo egzystencjalne doświadczenie. Nie traci nic z tego, co ludzkie. Dźwiga również jego noc.

Przez sam fakt, że Teresa jest "miłością w sercu Kościoła" - miłością, która płonie nawet w nocy wiary, która trwa także tam, gdzie miłość już "obumarła" - udowadnia, że ta właśnie miłość - a więc i tajemnicze "serce Kościoła", jego ukryty głębinowy wymiar - jest daleko szersza, głębsza i bardziej wspaniałomyślna, niż się dotychczas wydawało i niż wydaje się z zewnątrz. Jest tam też miejsce dla tych, których pewność (również "religijna pewność") doznała wstrząsu, została wyrwana z korzeniami, zanurzona w ciemności. Czy właśnie ci ludzie nie są już o krok od owego duchowego ubóstwa, "wyzucia", o którym mówił Mistrz Eckhart: "Nic nie wiedzieć, nic nie mieć, niczym nie być"?

Owa dialektyka pustki i pełni bliska jest wielu mistykom (nie tylko chrześcijańskim). Jedynie Bóg może ten rodzaj ubóstwa napełnić. Dopiero z samego dna owej otchłani można dostrzec całą Szerokość, Długość, Wysokość i Głębokość i poznać miłość Chrystusa, przewyższającą wszelką wiedzę, jak pisze o tym Paweł (Ef 3, 18-19). Jeśli miłość wyprzedza wiarę na drodze do ostatecznego celu i przeżywa "śmierć wiary", wtedy jest zdolna objąć także niewierzących i ich niewiarę. Wypowiedzmy tutaj po raz pierwszy to, co jeszcze kilkakrotnie z różnych stron ukaże się nam w rozważaniach niniejszej książki: niewiarę wiara może przezwyciężyć jedynie wtedy, gdy ją obejmie.

Doktor Kościoła mówi do niewierzących

Tak, Teresa rzeczywiście słusznie stała się Doktorem Kościoła naszych czasów, mimo że nie napisała ani jednej rozprawy teologicznej: jej doświadczenie Bożego oddalenia i jej stosunek do niewierzących stają się dla nas właśnie dzisiaj być może pilniejszym przekazem nieba niż wielotomowe dzieła innych katolickich uczonych i Ojców Kościoła. Mała Teresa wyraźniej niż inni święci ukazuje nam, gdzie jest serce Kościoła i co się w nim dzieje; może wnieść w samo serce Kościoła coś, czego naprawdę właśnie teraz powinniśmy się pilnie nauczyć.

Hans Urs von Balthasar dostrzega wyraźne paralele między akcentowaniem przez Teresę łaski (przeciwko rozpowszechnianemu wówczas akcentowaniu czynów, zasług, pielęgnowaniu "doskonałości" i ćwiczeń ascetycznych, a zwłaszcza przeciwko nieustannemu panicznemu lękowi z powodu grzechu) a tym, o co chodziło Lutrowi i reformatorom. I mówi rzecz niezwykłą: Luter popełnił błąd, sprowadzając mistyczną wypowiedź, zakładającą intymny związek między duszą a Bogiem, do poziomu uogólniającej wypowiedzi o relacji między Bogiem a grzesznikiem; Teresa popełniła błąd, ograniczając ową szeroką problematykę relacji między Bogiem a człowiekiem do swojego jednostkowego przypadku. I więcej von Balthasar już tego tematu nie porusza.

Z mistycznego "przeżycia w wieży" Marcina Lutra wyrosła teologia usprawiedliwienia na podstawie ufającej wiary; z mistycznego doświadczenia Teresy pozostała w pamięci Kościoła "mała droga" jako jeden ze stylów prywatnej duchowości, osobistej drogi duchowego dojrzewania. Czy nie nadszedł już czas, aby duchowa droga Teresy, zwłaszcza jej "solidarność z niewierzącymi" (wewnętrzne zmagania o nich i za nich, nie przeciwko nim), inspirowała nas jako klucz hermeneutyczny do nowej teologicznej refleksji nad współczesnym społeczeństwem, jego duchowym klimatem i misją Kościoła w naszych czasach?

Czy nie narzuca się tu niewykorzystana dotychczas nowa droga, by znacznie radykalniej niż do tej pory urzeczywistnić wezwanie ostatniego Soboru do "dialogu z ateizmem naszej epoki", czyli całkowicie oddemonizować "niewierzących" i zreinterpretować przynajmniej określony rodzaj "niewiary" jako spojrzenie na stromy, "zakryty obłokiem" wysokogórski szczyt nieprzeniknionej Bożej Tajemnicy "z drugiej strony"? Ukazać ateizm nie jako kłamstwo, ale niedopowiedzianą prawdę? Ukazać żywą wiarę nie jako zbiór zakurzonych formułek, ale jako drogę dojrzewania, która zna także dolinę "Bożego milczenia", w odróżnieniu jednak od wielbicieli "pewników" (czy to religijnych, czy ateistycznych) wcale ich nie omija ani nie rezygnuje w nich z dalszego poszukiwania, tylko cierpliwie kroczy dalej?

"Oddemonizować niewierzących", znaczy urzeczywistnić zasadę, iż trzeba "oddzielić grzech od grzesznika". Czy ateizm jest grzechem? Tak - ale raczej w sensie długu (jak określa się pojęcie winy w niektórych językach łacińskim wyrazem debitum czy niemieckim Schuld) - jest to nieukończona praca, nierozwiązane zadanie, niedokończony budynek. To niedogotowany i dlatego niestrawny jeszcze pokarm, do którego należy dodać szczyptę soli. Ateizm jest użyteczną antytezą naiwnej, wulgarnej religii - ale trzeba iść dalej, ku dojrzałej wierze. Dojrzała wiara zna wdech i wydech, noc i dzień - ateizm jest tylko jej fragmentem.

W niniejszych rozważaniach nie możemy jednak popaść w triumfalizm i pychę - musimy być świadomi, że "dojrzała wiara" pozostaje także dla nas wciąż niezrealizowanym zadaniem (żeby je spełnić, musimy potraktować poważnie doświadczenie ateizmu), a nie czymś, czym już dysponujemy i co moglibyśmy uważać za swoją "własność". Także z tego względu stale aktualne jest niespełnione wezwanie z Listu do Hebrajczyków: Pominąwszy podstawowe nauki o Chrystusie, przenieśmy się do tego, co doskonałe. [...] A i to uczynimy, jeśli Bóg pozwoli (Hbr 6, 1-3).

Tekst pochodzi z książki ks. Tomasza Halika, Cierpliwość wobec Boga

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Św. Teresa - Mistrzyni wiary wątpiącej
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.