Był strażnikiem tradycji, a jego kazania wbijały w ziemię

Był strażnikiem tradycji, a jego kazania wbijały w ziemię
(fot. archiwum prywatne rodziny Kaczkowskich)
Przemysław Wilczyńśki

Jan wchodzi po zakończeniu mszy do zakrystii, wściekły, że musiał się tak uwijać, rzuca ornatem o stół i wrzeszczy: "To jest obraza boska, niech sobie ksiądz sam odprawia!" - wspomina ks. Perszon.

Trudno po latach stwierdzić, po jakim czasie pobytu w nowym miejscu ksiądz Kaczkowski zaczyna funkcjonować w małomiasteczkowym obiegu jako postać znana: przez jednych uznana za dziwną, przez innych już podziwiana. Z pewnością w 2004 roku duchowny czuje się w Pucku jako tako zadomowiony.

- Niemal od początku było w ludziach, a na pewno we mnie poczucie, że jesteśmy świadkami nowej jakości w puckim kościele - mówi mi Mariola Włudzik, wicedyrektor Powiatowego Centrum Zawodowego i Ustawicznego w Pucku, gdy przychodzę, by porozmawiać o Kaczkowskim-katechecie. - Informacje o ciekawych i niebanalnych kazaniach ściągały ludzi spoza miasta. Przyjeżdżali z Redy, a nawet z Trójmiasta tylko po to, by go posłuchać.

- Jego kazania już wtedy wbijały w ziemię - słyszę z kolei od Agaty Gussmann, puckiej lekarki, która księdza Kaczkowskiego pozna wkrótce, wiążąc się z zakładanym przezeń hospicjum domowym. - Chodziliśmy na msze do kaplicy szpitalnej, i nigdy nie zapomnę, jak najpierw się ze wszystkimi osobiście witał, a potem schodził z podwyższenia, by przekazać każdemu znak pokoju. To był jasny przekaz: "Cieszę się, że tu jesteście".

DEON.PL POLECA

Gussmann zapamiętała też Święta Wielkanocne w puckiej farze. - Poszczególne części Triduum Paschalnego odprawiane przez Jana i księdza Mazura to było coś niesłychanego - wspomina lekarka. - Nie zapomnę, jak obaj leżą krzyżem przed ołtarzem, nie zapomnę jego pięknego, karminowego, zdobionego ornatu, jego modlitwy, skupienia. A przede wszystkim tego, że wtedy po raz pierwszy, właśnie dzięki Janowi, przeżyłam świadomie te święta. On mi wytłumaczył, co Jezus tak naprawdę zrobił, na czym polega niezwykłość Wielkiego Czwartku, Piątku i każdego dnia oktawy, dlaczego oni obmywają sobie te nogi i tak dalej.

Kiedy po Triduum przyjechał do nas na kolację, powiedzieliśmy mu z mężem, jakim przeżyciem była dla nas odprawiana przez niego liturgia światła, będąca częścią Wigilii Paschalnej. "Niesamowita to ona jest po łacinie" - powiedział Jan, i w tej ciszy, przy naszym kominku, zaczął nagle śpiewać po łacinie liturgię światła! Jak to wspominam, do dzisiaj mam dreszcze.

Co ciekawe, ze znacznie większym dystansem na widoczne już wówczas zamiłowanie młodego duchownego do liturgii przedsoborowej patrzył znany z przywiązania do tradycji ksiądz profesor Perszon: w inklinacjach wikarego, w jego liturgicznym pietyzmie, w przywiązaniu do poszczególnych elementów stroju widział raczej nieco przesadną, a może nawet z lekka teatralną nadgorliwość. Bywało zresztą, że bez zrozumienia odnosili się do niektórych zachowań młodego księdza także wierni. Jak choćby wtedy, gdy zjawił się na jednym z pogrzebów ubrany w czarną kapę, w jakiej odprawiło się podobne ceremonie przed laty. Gdy proboszcz wraca pewnego dnia z wykładów w Toruniu, odbiera "donos": uczestnicy wczorajszego pogrzebu sarkali, bo prowadzący ceremonię ksiądz miał na sobie starą, pogniecioną i postrzępioną szatę.

- Jan przedstawiał się trochę jako ten, który do nas przyszedł, by być strażnikiem tradycji - uśmiecha się ksiądz Perszon. - Mamy w parafii rekolekcje, kazanie wygłaszają gościnnie mnisi, mszę odprawia Jan. Przed jej rozpoczęciem mówię: "Jasiu, jak mnich będzie mówił długo, to ty «recytuj», żebyśmy zdążyli do ósmej". Mnich przedłużył swoją część, Jasiu mnie niespecjalnie posłuchał. Nagle jest ósma cztery, schodzą się ludzie na następną mszę, zaczyna się robić chaos. W końcu Jan wchodzi już po zakończeniu mszy do zakrystii, wściekły do ostateczności, że musiał się tak uwijać, rzuca ornatem o stół i wrzeszczy: "To jest obraza boska, niech sobie ksiądz sam odprawia!". Swoim zwyczajem ten jego wybuch zmilczałem, czekając, aż gdzieś mu się noga powinie albo się spóźni, i wtedy mu tę sytuację przypomniałem.

Gdy ma się za sobą dwadzieścia lat kapłaństwa, gdy widziało się odprawiających mszę Niemców, Amerykanów, Polaków, księży, biskupów, kardynałów, papieża, jak się samemu odprawiało mszę dwadzieścia razy po trzysta sześćdziesiąt pięć dni, a do tego ma się doświadczenie bycia ministrantem z mszą po łacinie, to patrzy się z niejakim politowaniem na młodego adepta, który sądzi, że oto odkrywa świat.

- Choć dzisiaj wiem, że Jan chciał przez to pokazać ciągłość Kościoła: choćby to, że od tych drobnych pięciuset lat biret był nakryciem głowy kapłana - dodaje po chwili ksiądz Perszon. - Toteż jego zachowania uważałem za dziwactwa, ale jednak szlachetne. Podobnie postrzegałem nieustanne chodzenie w sutannie, choćby była brudna, czy też zakładanie komży rzymskiej bądź stuły. Jan po prostu lubił być w kontrze, uwielbiał robić na przekór. Skoro w dzisiejszych czasach - kombinował - musi być "szybko", "sprawnie", "praktycznie", to on zrobi dokładnie na odwrót! Po roku czy po dwóch miał w Wielkim Poście tak zwane kazania pasyjne w czasie gorzkich żalów.

Przygotowywał się, czynił notatki, ubierał się w jakąś starą kapę, wchodził na tę rokokową ambonę w birecie i w ten sposób próbował coś "powiedzieć". Był celebrytą w tym znaczeniu, że poprzez ubiór chciał pokazać, iż oto dzieje się coś niesłychanie ważnego, że oto mamy niedzielę Wielkiego Postu.

Pytam księdza Perszona o coś, co w portrecie Jana Kaczkowskiego-księdza jest znacznie ważniejsze niż przywiązanie do stroju, a czego nie udaje się uchwycić wielu moim rozmówcom. Spędzę godziny na rozmowach dotyczących jego kazań, słysząc tyleż entuzjastyczne, co niewiele przecież mówiące przymiotniki: charyzmatyczne, przyciągające uwagę, ciekawe. Co tak naprawdę sprawiło, że już po kilku miesiącach, a tym bardziej latach obecności duchownego w Pucku z okazji wygłaszanych przezeń homilii schodziły się do tamtejszej fary tłumy? Jakie duchowe, psychologiczne, życiowe luki i tęsknoty wypełniał?

- Nikt tak wcześniej nie mówił - odpowiada ksiądz Perszon. - Niezwykłość jego kazań polegała na tym, że apelował do wrażliwości; że wszystkie słowa Chrystusa aplikował do czegoś, co byśmy nazwali dobrym, wrażliwym sercem. Burzył przy tym nasz pobożny spokój, trochę ludzi atakując, trochę na temat naszych codziennych zachowań psychologizując. Gdy opowiadał o miłości bliźniego, relacjach, przytulaniu, to nigdy nie mówił "powinniście", "tak należy". To był raczej rodzaj antropologicznej analizy, sprowadzającej się do konstatacji: "Macie w sobie coś, o czym nawet dobrze nie wiecie".

Dlaczego tak robił? Bo on taki był! To był człowiek, który ciągle przeżywał i który nigdy by się nie zgodził na kaszubską wizję człowieka: "Nie płacz! Ogarnij się!". Przeciwnie: przeżywaj emocje, okazuj je, angażuj się w kochanie ludzi. Pytał na przykład, czym jest religijność, która pozwala pozostawić starego człowieka, ojca czy dziadka, w smrodzie, głodzie i brudzie samemu sobie? Cielesność, bliskość, ale też obecność, dzwonienie do siebie, rozmawianie, to nie były dla niego sprawy drugorzędne, tylko esencja Ewangelii! Tak też przedstawiał Pana Jezusa: jako Tego, który nie potępi, nie odrzuci, nie osądzi, za to przytuli, przygarnie, nakarmi.

To właśnie ten styl i ta wizja człowieka odróżniają najwyraźniej Jana Kaczkowskiego od innych księży, również tych, których ma wówczas dokoła siebie. Włącznie, a może nawet na czele z księdzem Mazurem, z którym skądinąd się lubi, nie szczędząc mu wszelako - i vice versa - licznych złośliwości. Wieczorna koncelebra, mszy przewodniczy inny wikary, na wezwanie "Przekażcie sobie znak pokoju" Mazur mówi do kolegi: "Pokój z tobą, ślepcze!", by po chwili - ku uciesze słyszących wszystko ministrantów, lektorów i proboszcza - usłyszeć: "I z tobą, grubasie!".

Może najbardziej znacząca opowieść z życia parafii dotyczy zdarzeń tuż po kolejnym "psychologicznym" kazaniu księdza Kaczkowskiego, w którym znów mówił o relacjach, przytulaniu, używając przy tym po wielokroć zbitki "intymnie i głęboko". "Janie, intymnie i głęboko to ty możesz pierdolić" - słyszy ksiądz Jan od kolegi w zakrystii. - Dla wielu, w tym dla Piotrusia Mazura, kazania Jana to było "bredzenie o uczuciach" - mówi ze śmiechem ksiądz Perszon.

- To pokazuje różnice między tymi dwoma wybitnymi, inteligentnymi i obdarzonymi niewyparzoną gębą wikarymi, z którymi miałem przyjemność pracować. Nie da się zresztą skopiować tych niedzielnych posiadów przy obiedzie, podczas których rozmawiali. To były spory teologiczne i dyskusje, jak coś lepiej zrobić, powiedzieć, zorganizować. To były polemiki na temat jakiegoś dokumentu papieskiego, encykliki, listu pasterskiego. Jan żył Kościołem, co wcale nie jest oczywiste w czasach, gdy nasze księżowskie rozmowy schodzą często na płycizny. Żył Kościołem, jednocześnie rzecz jasna szydząc z zachowań jego przedstawicieli, na przykład zauważając, że biskupi nie bardzo wiedzą, o co chodzi w dokumencie, który stworzyli...

*

Był strażnikiem tradycji, a jego kazania wbijały w ziemię - zdjęcie w treści artykułu

(Obłóczyny ks. Jana Kaczkowskiego, fot. Jolanta Flis-Bukowska, archiwum prywatne rodziny Kaczkowskich)

*

Fragment pochodzi z książki "Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia".

Przeczytaj też: Pierwsza w historii biografia księdza Jana Kaczkowskiego >> oraz Mama ma raka, prawdopodobnie umrze >> To linki do dwóch fragmentów z książki, które publikowaliśmy w minionych tygodniach.

*

Już za tydzień na DEON.pl przeczytacie kolejny fragment z najnowszej książki o ks. Janie Kaczkowskim.

"Jan Kaczkowski. Życie pod prąd. Biografia" możecie zamówić w przedsprzedaży TUTAJ >> 

Był strażnikiem tradycji, a jego kazania wbijały w ziemię - zdjęcie w treści artykułu nr 1

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Był strażnikiem tradycji, a jego kazania wbijały w ziemię
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.