Moje zakonne początki

Moje zakonne początki
Scena z pierwszego "nowicjackiego" komiksu Przemka Wysogląda SJ
Dariusz Piórkowski SJ / DEON.pl

Bardzo często mnisi / są cisi i łysi / golą sobie czaszki / i kochają ptaszki. / Ja nic z tego / nie rozumiem / opisuję to / jak umiem.

To nie ja wymyśliłem sobie tę fraszkę o mnichach. To Andrzej Mleczko, który, jak się okazuje, nie tylko kreśli obrazki, ale lubi też pobawić się słowem. Jakiś czas temu natknąłem się na ten wierszyk w jednym z jego albumów podczas buszowania w księgarni. I zebrało mi się na wspominki. Była to doskonała okazja, bo akurat obchodzilismy Dzień Życia Konsekrowanego, czyli święto zakonów, instytutów świeckich, stowarzyszeń życia apostolskiego. Dzięki tej fraszce, przypomniało mi się, jak to ja przymierzałem się do zostania jezuitą.

Jakieś 16 lat temu, niedługo przed maturą, oznajmiłem domownikom, że wybieram się do zakonu, a ściślej mówiąc, do jezuitów. Oczywiście nie z kurtuazyjną wizytą, ale na dobre. Kiedy ogłosiłem tę - jak sądziłem - radosną wieść rodzicom i dziadkom, w kuchni zapadła cisza jak makiem zasiał, przerwana po chwili trzaskiem szklanki, którą mama upuściła, myjąc naczynia. Zrozumiałem, że nie dla wszystkich była to radosna wieść, ale na pewno zaskoczenie. Dopiero po czasie pomyślałem, że moment na odsłonięcie moich życiowych planów, a właściwie zakomunikowanie decyzji bliskim, chyba nie był najtrafniejszy. Ale do dzisiaj nie wiem, czy w ogóle istnieje jakaś dogodna pora na takie obwieszczenia, wszak człowiek musi je kiedyś i jakoś z siebie wydusić.

Posypał się grad pytań, który pokornie przyjąłem na siebie: "Dlaczego nie na księdza? Po co ci ten zakon? Dziecko, będziesz całe życie dziadował. Kim są ci jezuici? (Sam jeszcze do końca nie wiedziałem). A seminarium ci nie odpowiada? Byłbyś blisko domu, jakaś plebania, samochód. Stara Wieś? (siedziba jezuickiego nowicjatu) A gdzie to jest? Koło Rzeszowa? To prawie na Ukrainie!"

DEON.PL POLECA

Żeby tego było mało, kiedy już przetoczyła się pierwsza fala rodzinnego zdziwienia, akurat tego dnia Telewizja Polska zajrzała za mury klasztoru kamedułów w Krakowie - tzw. Dzień Otwartych Drzwi. Po Teleexpressie, który wspólnie obejrzeliśmy, przeor bielańskich braciszków ze spokojem zaczął uchylać rąbka tajemnicy mniszego życia. Wszyscy, łącznie ze mną, słuchaliśmy tego jak wryci, a w oczach moich krewnych z wolna narastało przerażenie.

- Wstajemy o 3.45. Całe dni zachowujemy milczenie. Klasztoru bez nadzwyczajnych powodów nie opuszczamy. Schodzimy się często na wspólne modlitwy. Mieszkamy w osobnych domkach. Mięsa praktycznie nie jemy. Trudnimy się pracą w ogrodzie i w lesie - mówił przeor.

Na pytanie dziennikarza, czy to prawda, że mnisi nadal śpią w trumnach, noszą włosiennice i biczują się, przełożony kamedułów roześmiał się, choć przyznał, że wcześniej bywało to w zwyczaju. W tej chwili czara się przelała. Poczułem, że atmosfera z sekundy na sekundę gęstnieje, jakby wszyscy oczekiwali na wybuch tykającej bomby.

Mama zaczęła płakać, a dziadek jął mnie błagać i zaklinać: "Rany boskie, gdzie ty się, chłopcze, pakujesz. Zastanów się jeszcze, rozważ, nie ulegaj młodzieńczemu idealizmowi. My ci tu nie chcemy dyktować, co robić, masz swoje lata, ale słyszałeś właśnie, co ten przeor opowiada".

Nie pomogły moje usilne zapewnienia, że u jezuitów jest inaczej, że oni nie śpią w trumnach, nawet w ramach poobiedniej drzemki. Nie wiodą mniszego życia, choć mówiłem to bardziej na podstawie ogólnej wiedzy niż z autopsji. Co miałem robić, trzeba było gasić pożar. I kontynuuję, że grządki może i mają, ale z tego, co wyczytałem, raczej wolą dawać nura w biblioteki. Nie siedzą zamknięci w swych celach, a wszędzie ich pełno. Dopiero co wróciłem z rekolekcji ignacjańskich i jezuici wydali mi się całkiem przyzwoitym narodem. Te wyznania trochę uspokoiły moich bliskich, choć widmo kamedulskiego przeora unosiło się nad naszym domem jeszcze przez dobrych kilka dni.

Zanim do tego doszło, postanowiłem najpierw wybadać teren, czyli poszedłem zapytać jednego z jezuitów prowadzących rekolekcje ignacjańskie, co trzeba zrobić, żeby mnie przyjęto. A on, ni z tego, ni z owego, przekonuje mnie, że są jeszcze inne zakony: dominikanie, franciszkanie, benedyktyni. Po co się pchać do jezuitów? Zbaraniałem. Myślę sobie, co ten chłop wygaduje. Ja chcę do jezuitów, a on mnie odsyła do konkurencji. A może coś we mnie zwąchał i próbuje mnie odstręczyć? Więc ja dalej swoje o św. Ignacym Loyoli, że podoba mi się jego historia, a i duchowość ignacjańska niczego sobie. Czytałem św. Jana od Krzyża, ale jakoś mnie to wtedy nie wciągnęło. Zbyt skomplikowane. Kręciłem przez pewien czas z werbistami: marzyły mi się misje zagraniczne. Afryka i te sprawy, ale wystraszyłem się skwaru i moskitów. Myślałem też o zakonie kontemplacyjnym. Ten pomysł wybił mi jednak z głowy dość skutecznie mój katecheta, który stwierdził, że z moim temperamentem długo bym tam nie zagrzał miejsca.

Lektura "Autobiografii" Ignacego i doświadczenie Ćwiczeń Duchowych poruszyły we mnie jakieś inne struny. Coś mnie w tym człowieku urzekło. Ten święty uczył, jak doświadczyć Boga i jak podejmować dobre decyzje; świat postrzegał jako boskie dzieło; cenił to, co ludzkie; był roztropny i przebojowy; Ignacy nie bał się wyzwań; łatwo się nie poddawał. A najbardziej chyba niepokoiło mnie jego stwierdzenie, że na podstawie własnych doświadczeń gotów byłby wierzyć w Boga, nawet gdyby nie napisano Pisma św. To ci dopiero wyrazisty i stanowczy facet.

Na koniec naszej rozmowy jezuita wręczył mi stosik różnych książek o Ignacym i Towarzystwie Jezusowym. Zapalił się płomyk nadziei. Zrozumiałem, że te wstępne "podchody" to była swoista gra, pierwsza próba.

Część z tych książek połknąłem jeszcze przed wstąpieniem. Ale w międzyczasie musiałem rozprawić się z kilkoma stereotypami na temat jezuitów, wyniesionymi ze szkolnej ławy i kościelnych środowisk: Jezuici i Inkwizycja. Jezuicki makiawelizm i wyrachowanie. Jezuicka kazuistyka, czyli dzielenie włosa na czworo. Jezuicki chłód uczuciowy i racjonalizm ( "Nie mają serca, tylko rozum"). Jezuicki intelektualizm: świata nie widzą, tylko cały czas wlepiają oczy w książki. Jezuici - watykańscy szpiedzy. A poza tym prześmiewcze "Prowincjałki" Pascala, drwiny Dostojewskiego w "Braciach Karamazow", jezuita Napthta z "Czarodziejskiej góry". Nazbierało się tego trochę.

Dzisiaj wiem, że jezuita ma w sobie trochę z mnicha, a trochę ze świeckiego, czyli taki zakonnik w świecie, ale bez wygolonej czaszki, habitów i wysokich klasztornych murów. Choć ptaszki chyba lubi. Cała jego troska polega na tym, jak połączyć modlitwę i kontemplację z byciem dla ludzi i siedzeniem niemalże po uszy w tym świecie. Niełatwe to zadanie, ale ciekawe, podobne do pielgrzymiej drogi, jak o nim mawiał św. Ignacy. Nie żałuję, że z własnej woli w to się wpakowałem.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Moje zakonne początki
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.