Ze świętą pod jednym dachem

Ze świętą pod jednym dachem
Św. Matka Urszula Ledóchowska (fot. Siostry Urszulanki)

Z Matką Andrzeją Górską, byłą Przełożoną Generalną Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego, o jej spotkaniach ze świętą Matką Urszulą Ledóchowską rozmawia Ryszard Paluch

Matka jest jedną z tych niewielu osób, a jednocześnie świadków, które miały szczęście w swoim życiu spotkać św. Matkę Urszulę Ledóchowską. Jak wyglądały początki tej znajomości?

Działo się to w Łodzi, byłam dzieckiem łódzkiej rodziny. Siostry urszulanki były katechetkami w szkołach podstawowych, wtedy to się nazywało „powszechnych". Jedną z sióstr – Matkę Leśniewską – późniejszą następczynię Matki Ledóchowskiej, poznałam razem z rodzeństwem w okresie przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej. Któregoś dnia powiedziała nam, że przyjeżdża Przełożona Generalna – Matka Ledóchowska i jednocześnie zaprasza nas na ul. Czerwoną do domu sióstr. Była to okazja, żeby ją poznać – a ona mogłaby nam coś powiedzieć o Ojcu Świętym, bo wracała właśnie z Rzymu. To było pierwsze spotkanie, bardzo serdeczne i zwyczajne. Matka tak przemówiła, jakby nas już wszystkie znała, chociaż to było pierwsze spotkanie. Rzeczywiście, mówiła ciekawe rzeczy o Ojcu Świętym, o jego troskach - wtedy bardzo się martwił o Afrykę, o brak dostatecznej liczby misjonarzy, którzy by tam jechali, wśród nich także i sióstr. Mówiła żywo, serdecznie, bezpośrednio, chociaż akcent miała troszeczkę twardy, jakby z jakiegoś obcego języka. Miała przedziwne oczy. Patrzyła nam prosto w serca i miałyśmy wrażenie (choć było nas kilkadziesiąt na tym spotkaniu), że właściwie wszystkie objęła swoim wzrokiem. My również czułyśmy się po tym spotkaniu z nią związane i prosiłyśmy, że jak znowu będzie kiedyś w Łodzi, żeby dała nam znać przez siostry katechetki i zaprosiła nas do siebie. I tak też się stało i trwało kilka lat.

Potem, gdy przeszłam do gimnazjum, nastąpiła przerwa w tym kontakcie. Wróciłyśmy do Matki już jako studentki. Byłam wtedy w Warszawie na studiach, mieszkałam w domu sióstr urszulanek – w internacie akademickim dla dziewcząt. Matka nas odwiedzała, miała taki zwyczaj, że chciała się spotykać z młodzieżą mieszkającą w domu przy ulicy Wiślanej. I tak to było właściwie prawie do samej śmierci, ostatni raz była jeszcze pod koniec 1938 roku. A potem w maju następnego roku zmarła.

DEON.PL POLECA

Później zaczął się inny kontakt. Wracałyśmy do Matki myśląc o niej – myśląc o tym wszystkim, co nam przekazała. Już wtedy, niemal zaraz po śmierci, modląc się do niej i prosząc w różnych kłopotach, sytuacjach życiowych studentek, wiedziałyśmy, że Matka która za życia była dla nas taka dobra i życzliwa, na pewno i z nieba też nam pomoże. Byłyśmy przekonane, że jest świętą, że jest u Pana Boga i dlatego chętnie się do niej zwracałyśmy.

W powołanie Matki bezpośrednio wpisała się postać św Urszuli.

Tak. Powołanie to rodziło się właściwie już wtedy, kiedy Matka nam jako młodym dziewczynom mówiła o sprawach Kościoła, o wielkich potrzebach osób, które poświęciłyby swoje życie sprawom Bożym, by móc pomagać innym w poznawaniu i zbliżaniu do Pana Boga. Teraz byśmy to nazwali „powołaniem misyjnym", wtedy jeszcze nie używało się tych pojęć. Matka zachęcała nas jednocześnie do świętości i do oddania swego życia w szczególny sposób samemu Panu Bogu, Jego służbie i Jego sprawom.

Jak to jest, kiedy pod jednym dachem żyje się z osobą świętą?

Myślę, że to jest bardzo prosto. Matka o świętości często mówiła i ukazywała ją nam, nawet dzieciom i młodzieży, jako jedyny cel życia ludzkiego. Uczestniczyła w wielu kanonizacjach w Rzymie – temat świętości był tematem codziennym, sensem ludzkiego życia i mówiła o tym zwyczajnie. Sobór przyniósł to wyrażenie, że wszyscy jesteśmy powołani do świętości. Matka może tak tego nie formułowała, ale to było to samo. Nam – młodym dziewczynom, dzieciom, mówiła o tym, że właściwie celem człowieka jest świętość. A miałyśmy najlepszy przykład w niej samej – oddana Bogu, oddana ludziom. Bardzo szczęśliwa i bardzo radosna. Aczkolwiek wydawała się nam zawsze osobą starszą, staruszką, ale w takim sensie bardzo pozytywnym: jednakowo pogodną, radosną, otwartą na nasze potrzeby i pytania. Traktowała nas zawsze poważnie.

 

Mogliśmy o różne rzeczy pytać i starała się poważnie odpowiadać. To stworzyło jakiś niezwykle bezpośredni kontakt. Siostry nazywały ją Matuchną – tytuł, który do niej wyjątkowo pasował. Także nam nie było trudno zwracać się do niej tym właśnie sposobem – była najlepszą „matką" dla nas wszystkich.

A czy miało się świadomość, że mieszka się ze świętą?

Myślę, że wtedy nie analizowało się tak tych uczuć. W naszych oczach wszystkie siostry wydawały się święte. Dla nas dom sióstr to był dom samych świętych i starałyśmy się być podobne. Po prostu ta świętość była dla nas, dzieci skupionych wokół Matki, czymś bardzo bliskim, ludzkim, czymś naturalnym. I my tak świadomie wszystkie chciałyśmy być święte. Może nam się czasem wydawało, że i my też jesteśmy święte? Nie wiem, co w tych głowach się rodziło, ale pragnienie było wielkie.

Zatem nie było to jakieś przygniatające odczucie, że oto tu, obok mnie żyje święty człowiek?

Nie, nie. Miałyśmy odczucie ogromnej bliskości, poza tym tego, że Matce na nas zależy. Matka chciała, żebyśmy wiedziały po co żyjemy, żebyśmy w tym kierunku szły i swego życia nie zmarnowały. To mówienie o Kościele, o Ojcu Świętym, o potrzebach Kościoła, o tych potrzebach misyjnych, wprowadzało nas w taką poważną refleksję na temat naszego życia: „A co ja zrobię ze swoim życiem?". Chociaż miałyśmy wtedy 10-12 lat, to pytanie stało już przed nami. Chciałyśmy nasze życie dobrze przeżyć.

Matka znała św. Urszulę jeszcze jako osoba świecka, a później już jako siostra zakonna.

Oczywiście. Znałam jako dziecko przygotowujące się do Pierwszej Komunii Świętej, z tej racji że siostry były naszymi katechetkami. I bardzo pięknie przygotowywały nas do tego wydarzenia. Po Komunii siostry zachęcały, aby przystąpić do Krucjaty Eucharystycznej, właśnie przeznaczonej dla dzieci komunijnych, by móc jak gdyby kontynuować to pragnienie bycia w przyjaźni z Panem Jezusem.

Dodajmy, że dzieło Krucjaty Eucharystycznej zostało przeszczepione na polski grunt przez św. Urszulę.

Tak. Krucjata Eucharystyczna została przeszczepiona przez Matkę Urszulę i podjęta bardzo gorliwie przez wszystkie siostry urszulanki, zwłaszcza katechetki. Łódź zaś była ogniskiem, gdzie było ich dużo. W pewnym momencie 32 katechetki wychodziły każdego ranka do szkół, by prowadzić lekcje religii, a jednocześnie Krucjatę Eucharystyczną, która swoją siedzibę miała na Czerwonej w Łodzi, w domu sióstr. To był dom młodzieży łódzkiej, katolickiej, zresztą wtedy prawie cała młodzież garnęła się do sióstr. Tam odbywały się cotygodniowe spotkania, adoracje Najświętszego Sakramentu. Jednocześnie Matka wprowadzała nas w kulturę, tzn. były pięknie prowadzone chór i teatr amatorski, w którym brałyśmy udział. Trzeba podkreślić, że w Łodzi było to szczególnie ważne i potrzebne, bo tych instytucji było niewiele i nie były dostępne biednym dzieciom.

Myślę, że to zorientowanie na kulturę jest charakterystyczne dla św. Urszuli, jak i dla całego zgromadzenia. O ile mi wiadomo wyniosła to ze swojego domu.

Tak, oczywiście. Głęboką kulturę, głęboką wiedzę na temat kultury, a jednocześnie rozmiłowanie w kulturze. Wyczuwało się to, że w wychowaniu człowieka, tego młodego, tego może z prostych środowisk, zwracała wielką uwagę, żeby otwierać oczy i serca na to, co wkoło nas i jednocześnie pokazywała jak piękny jest świat. W Krucjacie miałyśmy na przykład organizowane wycieczki po Polsce z przewodnikiem. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie wyniosłyśmy z Krakowa, tego wielkiego miasta kultury.

 

Łódź nie miała tak wiele zabytków kultury, może teraz jest piękniejsza. Odwiedzając Wilno, Kraków, zrozumiałyśmy, jak ważną w życiu człowieka jest kultura i rozmiłowanie w pięknie.

Czyli święty człowiek to normalny człowiek, który nie musi stronić od kultury.

Tak, i to jest chyba charakterystyczną cechą Matki, że wszystko było takie zwyczajne. Do pełni człowieczeństwa chciała nas doprowadzić przez te różne możliwości, modlitwy, pracę, solidną naukę, organizowanie wycieczki i nawet przez udział w teatrze amatorskim lub chórze.

A co Matce najbardziej utkwiło, zostało w pamięci dzisiaj, z tych spotkań ze św. Urszulą?

Może jednak te kontakty zupełnie osobiste, te w cztery oczy. Tamte kontakty z okresu dzieciństwa były wspólnotowe, było nas dużo, choć Matka trafiała do serca każdej z nas, równocześnie każda miała może jakiś inny obraz Matki. W każdym razie marzyłam, już jako dziecko, aby spotkać się z Matką. Potem, jako studentka szukająca swojej drogi, zwyczajnie o ten kontakt poprosiłam.

Jeśli można, prosimy uchylić coś z tamtych okoliczności.

Wtedy wprost powiedziałam Matce, która znała mnie – bo moja starsza siostra była już wtedy w klasztorze, ja zaś przyszłam na studia do Warszawy i na drugim roku studiów wstąpiłam do zgromadzenia – poprosiłam ją o przyjęcie. Matka powiedziała – znowu tak zwyczajnie: „Czekamy na ciebie, bardzo będziesz nam potrzebna, bo potrzeba nam rąk do pracy i ludzi gotowych do podjęcia tych zadań, które nam wchodzą w ręce". W tym okresie Matka otwierała pracę na Polesiu, dlatego że tam dostałyśmy duże majątki, m.in. Mołodów Skirmunttów. Matka szukała kogoś, kto by zrobił studnia na leśnictwie, żeby mógł podjąć tę pracę – jako odpowiedzialny leśnik musiał posiadać dyplom. I wtedy przy pierwszej rozmowie zapytała: „Słuchaj, no czekamy, cieszę się bardzo, a czy byłabyś gotowa pójść na leśnictwo i zająć się lasami zgromadzenia?". Powiedziałam, że oczywiście, bardzo mi to odpowiada, bo lubię lasy. No i tak się umówiłyśmy – jeszcze pojadę do domu pożegnać się z rodziną, a potem wstąpię już do klasztoru i poproszę o przyjęcie do zgromadzenia, tutaj – w Warszawie. I tak się stało.

To był pierwszy kontakt. Potem Matka, gdy już byłam za klauzurą, po półroczu, w czasie wakacji zapytała mnie, czy trwam w swoim postanowieniu. Powiedziałam, że tak, wobec czego Matka spytała, czy jestem gotowa przerwać studia, bo chce mnie wysłać na Polesie. Powiedziałam, że gotowa jestem przerwać i nie wrócić na te studia. Matka powiedziała: „Nie, nie. Wrócisz, bo chodzi o to, żebyś odrobiła praktyki leśne, to cię przyjmą na drugi, trzeci rok Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego… I tak się stało. Byłam rok w Mołodowie, tam pracowałyśmy wśród ludności, prowadząc jednak gospodarstwo – ten majątek Skirmunttów. Potem miałam wrócić na SGGW, by kontynuować dalsze studia już na Wydziale Leśnym.

Ale w jednej z książek, dokładnie w książce ks. Jędraszewskiego, pt. Obrazki z Pniew, autor przywołuje jeszcze inne spotkanie Matki ze św. Urszulą.

To spotkanie miało miejsce w Mołodowie. Byłyśmy wtedy chyba w trójkę, trzy młode siostry. Matka powiedziała, że jeżeli chcemy przyjść na jakieś osobiste, indywidualne rozmowy, to czeka na nas. Siostry zgłosiły się, te dwie – s. Popiel i s. Karaśkiewicz, no a ja sobie myślę: „Też się muszę zgłosić, bo to okazja porozmawiać z Matką. Ale co ja jej powiem? Zapytam, co to znaczy być świętą urszulanką?".

 

I z bijącym sercem przyjęła mnie Matka – to znaczy moje serce biło, może i Matki też, jakoś serdecznie. I zapytałam co to znaczy, co trzeba robić, aby być świętą urszulanką. Matka tak mi krótko odpowiedziała: „Pamiętaj o takich trzech sprawach: „fiat, magnificat i służba" – bądź gotowa pójść do wszystkich Elżbiet świata".

Wydawało mi się to szalenie proste i zapytałam Matkę, czy to tylko tyle, a Matka powiedziała: „Słuchaj, to aż tyle". I tak sobie z tymi słowami żyję do dziś. Często mi one pomagały. Często, przyznam się, że w czasie trwania służby na stanowisku przełożonej generalnej, gdy różni ludzie prosili o siostry tu i tam; czasem nawet na krańcach świata, jak w Brazylii, w Argentynie, te słowa przychodziły mi na pamięć – że mamy być gotowe pójść nawet na krańce świata.

Podobno dla św. Urszuli Polesie było szczególnym miejscem…

Zanim wyjechałam na Polesie, przed objęciem spraw gospodarczo-leśnych, Matka długo mówiła o sensie przyjmowania fundacji, czemu one mają służyć. Wydaje się, że to zgromadzenie się bogaci, ale przecież to nie jest dla nas majątek: to sposób na to, żeby działać dobrze. Pewna działalność, jak ta misyjna na Polesiu, wymagała oparcia o jakąś instytucję, o jakiś majątek. Bo te placówki, któreśmy potem zakładały, te bardzo malutkie - dwie, trzy siostry w zapadłej wsi - wymagały stałej opieki i pomocy nawet materialnej, żeby można się było dzielić z ludźmi bardzo biednymi, zamieszkującymi te tereny i dla nich coś organizować.

Chciałbym zapytać o charakterystyczne cechy Urszuli. Jaki charakter miała św. Urszula, jakim była człowiekiem?

W tym pierwszym okresie, młodzieńczym, nie zastanawiałyśmy się nad tym, troszkę psychologicznie brzmiącym, pytaniem o charakter. Potem zdawałam sobie sprawę, że Matka Urszula jest osobą bardzo wszechstronną, że ogarnia wiele spraw i bierze je w swoje serce. Również szeroko chciała potraktować pracę zgromadzenia, nawet to, że dostrzegała inne, nowe potrzeby, które zaistniały w danym miejscu, w danym momencie, że sięgała po nowe formy pracy. To świadczyło o odwadze Matki i o przekonaniu, że po to jesteśmy – jak nas kiedyś nazwała „armią Kościoła", „armią Ojca Świętego" – żeby pójść tam, gdzie jest największa potrzeba, gdzie może będzie trudno, może będzie troszkę inaczej.
Nie miała trudności z przystosowaniem naszego życia, z rezygnacją z drugorzędnych spraw dla tej pierwszorzędnej służby – dla większej chwały Bożej.

Na przykład nowością były bardzo małe wspólnoty na Polesiu: 2 – 3 siostry, czasem mieszkałyśmy wspólnie z gospodarzami w małym pokoiku, inna część wydzielona na Sanctissimum, przedzielona była firanką – to była nasza kaplica. Tylko w takiej małej wspólnocie mogłyśmy pójść do jakiejś ubogiej wsi, żeby tam ludziom służyć. Skład wspólnoty zwykle stanowiła przedszkolanka, infirmerka (pielęgniarka) i ktoś jeszcze w domu, jakaś starsza babunia, która tylko przyjmowała gości w tej właśnie izbie, żeby nikt nie odszedł z tego malutkiego domu bez pomocy.

 

Czasem siostry pielęgniarki jechały daleko do chorych, siostra przedszkolanka była zajęta dziećmi, a ktoś taki starszy mógł sobie być w domu i być jego sercem. To była zupełnie nowa forma, o małych wspólnotach zaczęło się dopiero mówić po Soborze Watykańskim II, a wtedy po prostu Matka wiedziała, że jest taka konieczność. Ksiądz Jan Zieja był objazdowym kapelanem. Nie stać nas było, żeby w tym domu mieć kaplicę, mieć kapelana, tylko on obsługiwał te jedenaście wspólnot na Polesiu. Msza św. była raz na tydzień, czasem raz na dwa tygodnie, czasem w niedzielę nie było Mszy św. – ale to były warunki misyjne, z których Matka nie robiła problemu i tak nas „ustawiała" jako siostry w tych domach.

Św. Urszula musiała być kobietą niezwykle energiczną i odważną, bowiem apostolat jaki prowadziła w wielu krajach Europy, wymagał od niej dużo odwagi i samozaparcia.

Była przede wszystkim kobietą wielkiego entuzjazmu, miała w sobie coś z romantyka, a jednocześnie była człowiekiem konkretnej działalności i rzetelnej pracy, zatem coś z pozytywizmu. Myślę, że wyniosła to ze swojego domu: jej ojciec – hrabia Antoni Ledóchowski to był taki romantyk-mistyk, matka – hrabina Józefina Salis-Zizers Ledóchowska (zważywszy na pochodzenie) była osobą bardzo konkretnej, uczciwej, sumiennej pracy i wielkiej dobroci. Te cechy dostrzegało się w Matce.

Św. Urszula była ponadto energicznym człowiekiem. Nawet jej sposób mówienia był żywy, dynamiczny, ale jednocześnie łączyła to z wielką dobrocią – była dobrym człowiekiem. Chociaż, kiedyś się o coś pogniewała, gdy np. w Mołodowie za grymasy przy stole, dostałyśmy wielką burę. Ale to było takie naturalne – wiedziałyśmy, że ma nam prawo zwrócić uwagę i przyjęłyśmy to dobrze.

Czyli jak trzeba było, to potrafiła skarcić?

Potrafiła, potrafiła karcić. Z tym, że natychmiast (jeżeli skarciła) nawiązała z tą siostrą kontakt i mówiła że już wszystko dobrze, żeby już nie pamiętać. Chciała załagodzić, nawet gdy jakąś przykrość zrobiła. Matka była osobowością o szerokich horyzontach, była człowiekiem nieustannego entuzjazmu, który okazywał się czynem. Miała rzeczywiście otwarte oczy na potrzeby ludzi i świata, który jest wokół nas. Mając przekonanie, że jest to jednocześnie jakiś znak z nieba. Do Matki ogromnie pasuje to określenie, że umiała odczytać znaki czasu, czasu i miejsca, to było dla niej charakterystyczne i stąd ta pewna oryginalność.

Z drugiej strony pewne cierpienie, że nie mieściła się w starych ramach, że szukała nowych sposobów dotarcia do człowieka, aby mu służyć. Jej decyzje były logiczne, każda do uzasadnienia, do pojęcia, nawet dla nas - młodych sióstr czy młodych ludzi świeckich. Rozumiałyśmy „politykę" Matki, którą ona sama określiła jako „miłość". Kiedyś pytano ją o orientację polityczną - powiedziała, że ona się do polityki nie miesza, na polityce się nie zna, ale „jej polityką jest miłość". A ja bym jeszcze powiedziała „i służba" - służba Bogu i służba człowiekowi, choć to właściwie to samo.

Czy możemy spróbować wymienić najważniejsze cechy duchowości zgromadzenia?

Myślę, że we wspomnianym już prostym określeniu „fiat, magnificat i służba" zamyka się duchowość zgromadzenia, tzn. główne rysy. Fiat – Pan Bóg i Jego wola oraz gotowość na otwarcie oczu i serca, na to czego Pan Bóg ode mnie żąda czy też czego się spodziewa od zgromadzenia. Magnificat – przyjęcie tej woli Bożej z radością, chociażby wydawała mi się trudna lub nie odpowiadała moim naturalnym upodobaniom czy skłonnościom. Jeżeli taka wola Boża, to ja mówię swoje „tak", „jestem gotowa". „Magnificat i służba" – to są cechy charakterystyczne Matki i, daj Boże, nas. Radość i entuzjazm w służbie Bożej – radość z tego, że możemy służyć Bogu i ludziom. Osobowość Matki była scalona: myśl, uczucie, wola i czyny - to była zharmonizowana przestrzeń, stanowiąca jedność i tak też chyba chciała nas wychowywać.

 

Nie chciała z nas kształtować marionetek na jeden wzór, ani nawet na swój wzór. W każdej dostrzegała Boże zadatki i chciała – a to potrafiła zrobić dobrze – tak ukierunkować powołanie każdej z nas, tak w życiu, jak i w zgromadzeniu, żeby mogło się w pełni rozwinąć.

Matka wspomniała o radości. Radość to chyba ten przymiot, który dobrze określa postać św. Urszuli?

Matka była osobą radosną. Myślę także, że i do swoich słabości czy błędów też umiała się przyznać, zwłaszcza do słabości. Matka miała bardzo słabe zdrowie, ale przezwyciężała to naprawdę radością – takim z jednej strony trzymaniem się w karbach, a z drugiej strony tym, że potrafiła pokornie przyznać się: „no, widzicie jaką macie starą Matkę". Chociaż Matka duchem była młodsza od wielu z nas, a słabe było tylko ciało.

Czy w działalności, którą prowadziła, napotykała na jakieś trudności lub osoby, które były jej nieżyczliwe? Jak w takich sytuacjach dawała sobie radę?

Jako młoda dziewczyna o tym nie wiedziałam. Czasem Matka mówiła, że ma trudności, czasem jakaś placówka nie była zupełnie udana, bo siostry nie mogły się porozumieć dostatecznie dobrze, dajmy na to z kierownikiem tej placówki lub z księdzem proboszczem, któremu pojechały pomagać w pracy. Jednak nam, jako młodym siostrom czy dziewczynom świeckim, tego wszystkiego nie mówiono, lecz musiała mieć trudności. Ja o takich sprawach wiem najlepiej z korespondencji Matki – ile tych trudności było, jakie napotykała sprzeciwy z różnych stron. Ale umiała je dyskretnie rozwiązywać, szukać pomocy gdzie trzeba. Swoimi kłopotami i trudnościami nie dzieliła się specjalnie z innymi. Może jakieś najstarsze siostry lub te, które były bezpośrednio wciągnięte w trudną sytuację, wiedziały o tym, ogół na pewno nie.

Chciałbym zapytać o przyjaźń. Wiemy, że św. Urszulę łączyły przyjacielskie więzi ze św. Piusem X, ale taką charakterystyczną postacią była s. Alina Zaborska. Często można ją zobaczyć na różnych zdjęciach z św. Matką.

O, tutaj czasami pojawiały się komiczne sytuacje, np. na Polesiu ludzie bardzo garnęli się wiedząc, że przyjeżdża przełożona generalna, wiedzieli też że nazywamy ją „Matuchną". Ponieważ Matka była szczupła, drobna, a siostra Zaborska - jej asystentka – bardzo potężna, to ludzie na ogół ją utożsamiali z generalną. I tu Matka z poczuciem humoru mówiła: „Dajcie spokój, nie tłumaczcie Poleszukom, niech oni obcałowują siostrę asystentkę, ja jestem bardzo szczęśliwa, że mnie to omija". I to było miłe, bo z takim figlarnym uśmiechem mówiła: „Zostawcie, zostawcie, nie tłumaczcie, niech mają przyjemność". Była to przyjaźń na pewno bardzo głęboka. Muszę powiedzieć, że jako młoda siostra zrozumiałam, kim jest siostra asystentka dla Matki, przy jej słabym zdrowiu, w momentach kiedy się źle czuła, kiedy musiała pozostawać w domu, często w łóżku.

 

Ponadto wielką rolę odegrały – pisane przez siostrę Zaborską – listy, wspaniałe listy o tym co robi Matka, o jej spotkaniach, o jej podróżach zagranicznych. Pisała je z wielką serdecznością i bardzo szczegółowo. Dla nas stanowiło to formę gazetki obsługującej całe zgromadzenie. Na te listy czekały wszystkie wspólnoty. Siostra asystentka robiła to z ogromnym poświęceniem – pisać takie listy na maszynie, a potem przepisywać – musiało to ją kosztować wiele wysiłku. Nam zaś służyło za wewnętrzną komunikację, która była potrzebna i ważna dla jedności naszej rodziny.

Sama św. Urszula także bardzo dużo pisała. Podobno pozostało mnóstwo listów?

Tak, przeszło siedem tysięcy jest tych listów. Z tym, że Matka zazwyczaj pisała rzeczowo, serdecznie i krótko. Czasem pisała na małych skrawkach papieru – ja miałam ze trzy takie listy – ale wiadomo było o co chodzi. Zawsze odpowiedziała na pytania; zresztą prosiła, aby pytania pisać osobno, żeby na tej kartce mogła od razu odpowiedzieć. Organizację pracy miała naprawdę świetną, natomiast poczta w tym czasie funkcjonowała znakomicie. Wreszcie, trzeba zauważyć, że żadnego listu nie pozostawiała bez odpowiedzi.

Jak wyglądał zwyczajny dzień św. Urszuli (w Warszawie)?

Och, to było bardzo proste. W miarę możności wstawała razem z siostrami, modliła się z nimi, potem szła do siebie, załatwiała korespondencję, przyjmowała wiele osób. Chodziła do różnych urzędów, ministerstw, strała się o rozmaite pozwolenia. Spotykała się z ministrami i z innymi dygnitarzami – nie sprawiało jej to żadnych trudności, zaś pochodzenie dodawało pewnej śmiałości.

To może zdumiewać - św. Urszula umiała odnaleźć się w relacjach z tyloma politykami, na różnych szczeblach i pochodzącymi z różnych krajów.

Myślę, że to nie jest takie dziwne – ta pewna swoboda Matki w kontaktach z innymi. Jej rodzina była właściwie „międzynarodowa". Byli to ludzie kulturalni, o wielkiej kulturze osobistej, towarzyskiej, także znajomość języków ogromnie ułatwiała sprawę. Poza tym miała jakiś urok osobisty, że ten kontakt nawiązywał się bardzo szybko. Nawet oficjalne spotkania, czy korespondencja, przeradzały się po dwóch, trzech listach w jakąś prawdziwą przyjaźń. Mamy zresztą na to dowody w listach.

Skąd św. Urszula miała tyle sił, żeby temu wszystkiemu podołać? Gdzie jest źródło tak bogatej działalności i duchowości? Przecież, tak po ludzku patrząc, to niemożliwe, aby jeden człowiek mógł tyle dokonać!

Myślę, że źródło jest to najgłębsze: Serce Jezusa Konającego za zbawienie świata. Jako młoda dziewczyna napisała: „Żeby innym dać Boga i żebym tylko kochać umiała". To było jej credo życiowe i właściwie tym żyła cały czas, to było wszystko. Pójście do ludzi, by im „dać Boga", żeby im pokazać, że Pan Bóg ich kocha, że jesteśmy zbawieni, że jesteśmy odkupieni. Ta harmonia Matki, między wiarą a zorganizowaną, rzeczową działalnością; między mistyką, a tą spokojną służbą. Matka była utalentowana, miała wielki – dzisiaj byśmy powiedzieli – charyzmat, ale jednocześnie była dobrze przygotowana (z obyczajów i kultury rodzinnej), do solidności, do pracowitości i do bycia słownym. Wszystkie, w najszerszym tego słowa znaczeniu, kontakty towarzyskie, też były dla Matki sposobem apostołowania i świadomie nie uchylała się od nich. Szła do wielkich i szła do małych, aby wszystkim dać Boga.

Czy św. Urszula chciała być świętą?

Świętą to na pewno chciała być i chyba miała to poczucie, że nie chce Pana Boga nigdy obrażać i że nie chce Mu powiedzieć „nie", że to fiat to jest postawa życiowa, a przecież to jest najważniejsze. Wreszcie zdawała się na Opatrzność Bożą – co będzie każdego dnia i tym żyła. Wydaje mi się, że „ fiat, magnificat i służba" to są kapitalne słowa-klucze do jej duchowości.

Czy Matka ma jakieś znajomości u św. Urszuli, jakieś „specjalne kontakty"?

Ciągły mam kontakt i muszę powiedzieć, że mam ten kontakt od bardzo dawna. Czasem sobie myślę, czasem z nią rozmawiam, i choć nie daje mi wprost odpowiedzi, ale myślę: „Matko, co by w tej sytuacji powiedzieć, jak postąpić?". Miałam to bardzo silnie w czasie posługi jako przełożona generalna, gdy niejednokrotnie decyzje trzeba podejmować jednoosobowo lub zasięgając rady doradczyń, jednak samemu coś bardzo ważnego zdecydować. Myślę, że tutaj chciałam iść po jej linii. Nie wiem czy mi się to zawsze udawało, ale miałam tę świadomość i mam ten kontakt naprawę bliski.

Czy takie znajomości nie onieśmielają?

Muszę powiedzieć, że nie. Już stara jestem, już przeżyłam Matkę o kilkanaście lat, więc teraz już jakoś inaczej na to patrzę. Ta świętość to mnie raczej pociąga, poza tym mam też poczucie takiej przeźroczystości wobec niej, że może ona już wszystko i o mnie wie, i wie jak bardzo chcę ją naśladować w tym, co istotne.

A gdyby tak zapytać, dlaczego Kościół wyniósł na ołtarze św. Urszulę? W czym św. Urszula może być wzorem dla współczesnego człowieka?

No, to pytanie trudne i łatwe. Jest wzorem jakiegoś pięknego spełnienia, harmonijnego rozwoju człowieka. Dla mnie jest to człowiek niesłychanie zharmonizowany, z jasno wytyczonym celem, wykorzystujący możliwości, które zostały nam dane, żeby ten cel świętości, czyli dojścia do Pana Boga – poprzez służbę Bogu i bliźniemu – realizować. Św. Urszula jest przejrzystym wzorem pięknego człowieka, pięknej kobiety, pięknej, solidnej zakonnicy na dziś.

Zatem jest to wzór i pomoc dla świeckiego, dla siostry zakonnej - jednym słowem dla wszystkich stanów?

Tak! Tu dodajmy, że Matka była niezwykle wrażliwa na osoby świeckie, na życie rodzinne, z ogromnym szacunkiem – takim powiedziałabym już „posoborowym" – odnosiła się do drogi ludzi świeckich. Pragnęła, żeby zgromadzenie umiało współpracować ze świeckimi, żeby je otwierać i aby świeckich jak najbardziej angażować. Przykładem jest choćby to, że zapraszała świeckie dziewczyny, będące w młodym wieku, aby – tak jak chłopcy idą do wojska – na jeden, dwa, trzy lata przyszły do zgromadzenia, a zwłaszcza na Polesie. By pracując razem z siostrami, pełniąc swoje funkcje, jednocześnie przygotowywać się do pełnego życia jako żony, matki, a może jako zakonnice.

Święci to chyba mają „eklezjalnego nosa" i potrafią wyprzedzać czas.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ze świętą pod jednym dachem
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.