Ja, Ty i te niestabilne czasy

Ja, Ty i te niestabilne czasy
W dobrych diadach małżeńskich ludzie afirmują się wzajemnie (fot. brennaval/flickr.com)
Logo źródła: Życie Duchowe Andrzej K. Ładyżyński / slo

Otaczający człowieka świat wywiera na niego duży wpływ, wyciska swe piętno. Dzieje się tak, ponieważ jesteśmy mocno zanurzeni w kulturze, która oddziałuje na nas, przenicowuje naszą świadomość, tworzy nowe modele życia i przeobraża struktury społeczne.

W jak dziwnej epoce przyszło nam dzisiaj żyć! W starożytności Heraklit głosił, że „nic nie jest trwałe oprócz zmiany”. Co jednak powiedziałby, żyjąc w obecnych czasach, gdy zmiana staje się wszechogarniająca, gdy jedno pokolenie od kolejnego zaczyna dzielić przepaść, wzory postępowania odziedziczone po przodkach wydają się nie pasować, a role zaczynają się odwracać. Dawnej syn uczył się od ojca, obecnie zaś ojciec pyta syna, w jaki sposób poradzić sobie z zawieszonym komputerem. Ryszard Kapuściński w pośmiertnie wydanym Lapidarium VI pisał: „Wkraczamy w erę niestabilności, nieprzewidywalności, niepewności, rozchwiania, ruchomych piasków”. I nawet chcąc odrzucić nieco pesymistyczny wydźwięk wypowiedzi autora, muszę zgodzić się z tezą o tym, że przyszło nam żyć w epoce płynnej i niestabilnej.

Zmiany dokonujące się wokół nie oznaczają, że człowiek łatwo się do nich przystosowuje i że ich pragnie. Na ogół bowiem raczej za nimi nie przepada. Z konieczności tylko większość ludzi podąża za zmianami, nosząc w sobie pragnienie stałości i stabilizacji.

Na ogół mężczyzna i kobieta tworzą małżeństwo na wzór i podobieństwo związku swoich rodziców. Nie jest to wynik wpływu genetyki, ale konsekwencja naśladowania jedynego znanego sobie modelu rodziny. Zawierając związek, wyrzekają się niezależności i wchodzą we współzależność. Czekają na nich rozwojowe kryzysy i czasami niełatwe do przezwyciężenia uczucia. Jednym z trudnych do zrozumienia aspektów życia we dwoje pozostają z różnych przyczyn niespełnione oczekiwania małżonków. Bywa, że dwóm osobom udało się wprawdzie spotkać, uruchomić sferę oczekiwanych przeżyć emocjonalnych i zawrzeć sakramentalne małżeństwo, ale sam związek nie okazał się taki, jak się spodziewali. Dlatego czasami rezygnując z dalszej walki o wzajemną relację, rozchodzą się. Jest to doświadczenie bolesne nie tylko dla nich samych, ale i dla ich potomstwa.

DEON.PL POLECA

Związkowi dwojga może towarzyszyć także pewna doza ambiwalencji. Jak w antycznym żarcie: na pytanie młodzieńca „Żenić się, czy nie żenić?” Sokrates miał odpowiedzieć: „Cokolwiek byś uczynił i tak będziesz żałował”. Na to poczucie „dwuwartościowości”, tworząc diadę małżeńską, trzeba się przygotować. To, jaki przyjmie ona charakter w życiu dwojga, zależy jednak w największym stopniu od samych małżonków. Ludzie żyjący w ofiarnym związku, mający postawę miłości, dbający o relację małżeńską i rozwój każdego z dwojga, potrafią w znacznym stopniu zniwelować te różnice. Jednak iluzją jest, że w małżeństwie uniknie się cierpienia.

Te pesymistycznie brzmiące wątki to także prawda o małżeństwie, stanowią one jednak tylko część jego obrazu. Dlatego nie pragnę przyglądać się tu przyczynom, przejawom oraz konsekwencjom trudności życia wspólnego, ale odkrywać szanse i możliwości dobrego życia razem.

We współczesności tak wiele się zmienia i tak szybko, że potrzebne są punkty oparcia. Przyjrzyjmy się chociażby zjawisku współczesnej pracy. Odmienia się zarówno jej forma, jak i treść. Wygląda na to, że pracę będziemy zmieniać jeszcze częściej niż dotychczas. Podobnie zaczyna się dziać z domem, miejscem zamieszkania. Tu grozi nam w skutkach jeszcze intensywniej dotykająca nas konieczność mobilności. Człowiek tymczasem potrzebuje fundamentów, odrobiny niezmienności, pewności, struktur nienaruszalnych. A podstawowa wspólnota stanowiona przez diadę małżeńską taką niezmienność w życie wprowadza. Wracając do domu, w którym każdego dnia ktoś czeka bądź w którym dwoje się spotyka, choćby nawet wieczorami, uzyskuje się wartość w postaci najmniejszego grona osób należących w dużym stopniu wyłącznie do siebie. Związek małżeński może być elementem tej stałości, obok innych relacji, takich jak przyjaźń. Mój przyjaciel mieszkający w Australii zwierzył mi się kiedyś, że co dwa, trzy lata musi zmieniać miejsce zamieszkania. Wymaga tego zarząd firmy, w której pracuje. Odległości pomiędzy kolejnymi miejscami pracy liczone są w setkach, niekiedy w tysiącach kilometrów. Na pytanie, jak to znosi, odpowiedział: „Ja sobie radzę, gorzej żona i dzieci. Im co jakiś czas wszystko się urywa – przyjaźnie, sąsiedztwo i koleżeństwo. Zmienia się miejsce i zmieniają się realia, w których żyjemy. Tylko my jako rodzina jesteśmy jakoś niezmienni”.

Małżeństwo możemy określić mianem fundamentów rodziny. Mąż i żona to para jej architektów, dająca szansę na zrodzenie i wychowanie dzieci. Nie ma drugiej takie wspólnoty. Co ciekawe, im więcej jest potomstwa w związku, tym rzadsze rozpady. Najbardziej zagrożone w tym świetle zdają się pary bezdzietne. I nie chodzi tu tylko o to, że małżonkowie tworzący liczniejszą rodzinę mają mniej czasu na relacje pozamałżeńskie. Ponadto większa odpowiedzialność jest prawdopodobnie skutkiem większej satysfakcji osiąganej w życiu rodzinnym przez męża i żonę. Jak mawiają antropologowie: większa liczba dzieci cementuje związek. Inaczej można byłoby też powiedzieć, że wspólnota daje więcej, niż można osiągnąć poza związkiem małżeńskim.

W małżeństwie mamy szansę na doświadczenie partnerstwa. Na przestrzeni trzech pokoleń w każdej polskiej rodzinie nastąpiła gruntowana zmiana. Dziadkowie zarządzali małżeństwem w patriarchalnej rodzinie, utrwalonej wielowiekową tradycją. Ojcowie nie znaleźli już oparcia w tradycyjnym modelu, ponieważ ich żony zaczęły pracować zawodowo, poza domem. Mężczyźni powoli i niechętnie, nie rozumiejąc tej wielkiej przecież zmiany, przejmowali na siebie część obowiązków, przypisywanych wcześniej kobietom. Pokolenie moich rówieśników idzie krok dalej. Rozumiemy, że partner to ktoś z takimi samymi prawami i zobowiązaniami. Żony pracują zawodowo, podobnie jak mężczyźni. Jeśli już tak jest, to oczekują od swych mężów wsparcia w wypełnianiu obowiązków rodzinnych. Partnerstwo polega na umiejętnym ich podziale pomiędzy żyjących razem kobietę i mężczyznę. Partnerstwo to umiejętność takiego budowania relacji, w której oboje mają prawo do bycia sobą, artykułowania swoich potrzeb i zaspokajania ich. Zmiana na taki typ relacji nie musi mieć charakteru rewolucyjnego, może następować stopniowo.

 

W związku osiąga się prestiż, status, lepsze warunki materialne. Tak jest, choć – zwłaszcza początkowo – we wszystkich tych zakresach może być nie najlepiej. Wczesne, młode małżeństwo ma na ogół większe trudności materialne niż zawarte w nieco późniejszym wieku. Z drugiej natomiast strony, to zdumiewające, ale właśnie wkroczenie w małżeństwo, a zwłaszcza pojawienie się dziecka czy dzieci jest częstokroć sprzężone z kreatywnością zmierzającą również do okiełznania świata materialnego.

Małżeństwo to przestrzeń psychologicznego oparcia. Małżonkowie nie są osamotnieni. To bardzo terapeutyczne mieć męża czy żonę. Powiedziałbym nawet, że małżeństwo jest mocnym środkiem antydepresyjnym: podnosi nastrój, wymaga wprawdzie energii, ale i wzmaga ją, relaksuje, wspiera, otwiera na potrzeby drugiego, zmusza do rozwoju. W dobrych diadach małżeńskich ludzie afirmują się wzajemnie. Patrzę na to niekiedy z zachwytem i myślę: „Ucz się, bo okazja jest niepowtarzalna”.

Małżeństwo daje szansę na głębię komunikacji. André Maurois powiedział, że „szczęśliwe małżeństwo to długa rozmowa, która wciąż wydaje się za krótka”. Właściwie nikogo w życiu nie zna się tak dobrze jak współmałżonka. W końcu to przedstawiciel tego samego pokolenia, a więc wzrastał w takim samym świecie; odmiennej płci, a więc uzupełnia moje rozumienie o własny punkt widzenia i wzbogaca o swoją wizję rzeczywistości. Ze współmałżonkiem mamy okazję dyskutować i budować dialog nieustannie, praktycznie rzecz ujmując aż po kres wspólnej egzystencji. Rodzice opiekują się nami w przybliżeniu przez dwadzieścia lat, my sami dostajemy dzieci w cudowny, rodzicielski depozyt na około dwadzieścia lat. Ze współmałżonkiem na ogół żyjemy dłużej. A więc choćby ze względu na wspólnie spędzony czas ta relacja stwarza szansę na głębszą komunikację. Zbliżając się do siebie wzajemnie, małżonkowie mają satysfakcję z dialogu. Jeśli natomiast komunikowanie wykorzystywane jest raczej do kontrolowania partnera niż do jego usamodzielnienia, to może dojść do rozłamu. Stosunki małżeńskie muszą opierać się na równości, w przeciwnym razie osoby w małżeństwie będą czuły się jak w więzieniu. Tu odkrywamy też szansę na prowadzenie rozmów pełnych znaczenia. Uczymy się ich nieustannie, ponieważ są one wieloletnią szkołą rozwiązywania konfliktów.

Do powyższego argumentu muszę przywołać stary żart. Dwóch mężczyzn siedzi na ławeczce i snuje rozważania na temat życia małżeńskiego. „Wiesz co – mówi jeden z nich. – Małżeństwo jest podobne do wielkiego oceanu. Pływają po nim statki i zdarza się tak, że jeden podpłynie do drugiego i obierają wspólny kurs, płynąc razem aż po horyzont”. „Ładna metafora – mówi drugi. – Tylko ja tak sobie myślę, że musiałem chyba spotkać na swoim kursie okręt marynarki wojennej”.

Małżeństwo ze wszystkich znanych mi wspólnot daje chyba największą szansę i najczęstsze okazje do wchodzenia w konflikt. Może on dotyczyć każdej sfery życia. Równocześnie jednak istnieją szanse i niezliczone okazje do pracy nad rozwiązywaniem konfliktu, krocząc ścieżką od emocjonalnego wzburzenia, poprzez dyskusję ku dialogowi o własnych przeżyciach. Dawniej bałem się moich małżeńskich konfliktów. Dziś również nie witam ich z radością, ale wiem, że są mocno wpisane w życie i dają szansę na naukę. A że niekiedy bolą? Tak jest. Podobno jednak najlepsze są drogie lekcje. Małżeństwo sprawia, że wchodzimy w konflikt, a w dojrzałym związku możemy mu się jeszcze potem przyjrzeć.

Bardzo pięknie o konflikcie w swoim małżeństwie mówi para trzydziestolatków, z pięcioletnim stażem. Żona: „Nauczyliśmy się, będąc rodzicami, prowadzenia «konstruktywnej awantury», która rządzi się swoimi prawami i wymaga przestrzegania kilku zasad. Nie chodzi o to, by pozwolić ponieść się emocjom i starać się zniszczyć lub upokorzyć «przeciwnika». Trzeba uważać na słowa: niektóre wypowiedziane zbyt pochopnie mogą odbić się czkawką nawet po paru latach. W swoich sprzeczkach unikamy zbytnich uogólnień. Podczas kłótni omawiamy konkretne zachowania… Oddzielamy człowieka od problemu, bo przecież to ten ostatni ma być przedmiotem sporu. Zawsze w takich sytuacjach staram się mówić o swoich odczuciach, problemach ze zrozumieniem zachowania męża. Pamiętam także o tym, że wartościami nienaruszalnymi w czasie trwania sporu są godność i szacunek. Bo, gdy je zniszczymy, szanse na to, że z kłótni wyniknie coś dobrego dla związku, są niemal równe zeru”. Mąż: „Taka sensowna kłótnia przypomina trochę biznesowe negocjacje, w których każdy dostaje to, na czym mu zależy najbardziej”.

Nawet gdy realizm życia podpowiada małżonkom, że nie wszystkie przyjęte cele da się osiągnąć, ludzie tworzący wspólnotę małżeńską słusznie przeczuwają, że związek to coś niezwykłego, dającego siłę i napęd do realizacji zadań w wielu obszarach życia. Małżonkowie dbają wzajemnie o rozwój oraz realizację celów osobistych i wspólnych. Jedno ze współmałżonków bierze na siebie ciężar drugiego w sytuacjach konieczności, takich jak: choroba, opieka nad małymi dziećmi, trudny okres w pracy zawodowej itp. Dobrym pomysłem jest rozwijanie zdolności, które drzemią w każdym małżonku. Mąż i żona mogą dać sobie szansę na hobby czy interesujące ich zajęcia. Podział obowiązków domowych w dużym stopniu uwzględnić może też ich predyspozycje i zamiłowania.

Związek tworzy ramy rozwoju duchowego współmałżonków. Gdy spojrzymy na małżeństwo z punktu widzenia celów do osiągnięcia, to jeden z nich stanowi właśnie zaspokajanie potrzeb duchowych. Daje zatem szansę i stwarza okazję do rozwoju duchowego. Warte podkreślenia wydaje się, że droga rozwoju duchowości jest tu odmienna niż u ludzi żyjących w pojedynkę. Przed wielu laty rozmawiałem z kobietą, która miała inne pragnienia niż mąż w zakresie sposobu kultywowania wiary. Mówiła, że nie zgadza się z mężem, który czas sylwestrowy chciałby spędzić na zabawie. Ona wolałaby spędzić ten czas „tak z Panem Bogiem”. Małżeństwo się rozpadło. Czy odrębna droga duchowego rozwoju była tego główną przyczyną, nie wiem. Jedno natomiast jest pewne: małżonkowie muszą wkroczyć na ścieżkę wspólnego rozwoju, wspierać się i rozwijać razem. Jeśli na przykład mają małe dzieci, to mogą uczestniczyć w różnych rodzajach formacji osobno, ale winni robić notatki czy nagrania i dzielić się nią.

Wspólne dobre życie jest możliwe. Za moim osobistym przekonaniem stoją murem świadectwa małżeństw, z którymi mam przyjemność od lat obcować. Są dla mnie twardym i namacalnym dowodem empirycznym. Małżeństwo daje im siłę do pokonywania trudności, oparcie w kryzysach i napęd do rozwoju. Dzieje się tak wówczas, gdy małżonkowie wynoszą z rodzin pochodzenia dobrą hierarchię wartości albo gdy w wysiłku osobistym odkrywają pokłady skarbów ukrytych we wzajemnych relacjach i sens wspólnego życia. Dokonuje się to wówczas, gdy zaczynają rozumieć, że są dla siebie najważniejszymi osobami, odrzucając doktrynę o „życiu tylko dla dzieci” oraz że realizacja potrzeb osobistych i współmałżonka nie stanowi przejawu egoizmu, ale dobrze pojmowanej miłości własnej. Bo właśnie zaspokoiwszy potrzeby własne, można innym ofiarnie służyć.

Andrzej K. Ładyżyński (ur. 1961), pedagog, wykładowca w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, mąż i ojciec dwójki dzieci. Opublikował: Adopcja jest darem (współautor).

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ja, Ty i te niestabilne czasy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.