Poszukując kulinarnych wrażeń za każdą cenę

Poszukując kulinarnych wrażeń za każdą cenę
A to wszystko po to, aby uruchomić i inne zmysły, nie tylko kubki smakowe. (fot. limaoscarjuliet / flickr.com)
Logo źródła: Nowy Dziennik Ewa Śródka / slo

Trzy czy cztery miesiące oczekiwania na stolik w restauracji dla normalnego człowieka brzmi zapewne jak absurd. Jednak nie robi to najmniejszego wrażenia na smakoszach, którzy poszukują wrażeń kulinarnych za każdą cenę. Tacy właśnie trafiają do Bray pod Londynem, do słynnej restauracji Fat Duck.

Autorem tego słynnego dania jest genialny brytyjski kucharz Heston Blumenthal, któremu dopracowanie tego dania zajęło trzy lata. Sam Heston jest samoukiem, który ze cel postawił sobie tworzenie najbardziej zadziwiających smakowo i wizualnie kompozycji kulinarnych. Słynna jest też jego świeczka, która mimo, że wygląda jak prawdziwa, okazuje się być zakamuflowanym deserem z czekoladą czy talerz owoców, z których większość to ręcznie zrobione atrapy owoców, które kryją w sobie różne rodzaje pasztetów. Kto chciałby na własne oczy zobaczyć i spróbować tych kulinarnych cudów, powinien przygotować minimum 265 dol. na osobę (za jedno danie z winem), a jeśli chcemy spróbować większej ilości dań, to lepiej mieć pod ręką nawet do 450 dol. na osobę.

Niestety żadne pieniądze już nie zagwarantują nam uczty w El Bulli - restauracji, która od 2002 do 2009 pięć razy była wybierana restauracją roku przez prestiżowy "Restaurant Magazine". Kulinarna duma Hiszpanii, mimo klientów szturmujących restaurację z całego świata, którzy również byli skłonni czekać parę miesięcy na stolik, od ponad 10 lat przynosiła straty. Być może charyzmatyczny szef kuchni, Ferran Adria przeliczył się z obsługą w kuchni - w restauracji pracowało 42 szefów! Być może też na niekorzyść lokalu działało specyficzne menu, w którym brak było dań głównych; zamiast nich były wyłącznie małe przekąski, większe startery oraz desery. W El Bulli prowadzono specyficzną politykę podawania gościom zestawu menu (do 50 dań) za około 360 dol za osobę - zamiast wyboru z karty. Goście dostawali więc bardzo dużo małych, pracochłonnych dań, za (relatywnie) nie tak duże pieniądze.

Ferran prowadził też ostrą selekcję gości - z około miliona osób, które co roku próbowały zarezerwować stolik, tego zaszczytu dostępowało tylko około 8 tysięcy. Szczęśliwcy, którym udało się zjeść w El Bulli potwierdzają, że to doświadczenie kulinarne, warte było każdych pieniędzy. Ogromnym powodzeniem cieszyły się np. płynne oliwki - wyglądające jak zwykłe oliwki, okazywały się wspaniałą oliwą, zamkniętą w niezauważalnych torebeczkach o kształcie oliwki. Słynne były też zupy, które przybierały postać galaretki (np. "pomidorowa z wirtualną szynką") czy też wontony w bazyliowej pianie. Piana była zresztą znakiem rozpoznawczym El Bulli. Feria był w stanie przekształcić w pianę wszystko: espresso, grzyby, buraki czy mięsa. Nawet jedna z bardziej popularnych zup - "alphabet soup" - była podawana w formie śmiesznego, różowego napisu "the soup" z piany. W czerwcu została jednak podana po raz ostatni, podczas ostatniej kolacji dla najlepszych szefów świata, którzy tłumnie przybyli na Costa Brava, aby najeść się molekularnymi przysmakami Adrii.

DEON.PL POLECA

Wielu sceptyków twierdzi, że kuchnia molekularna (na której opiera się zarówno Blumenthal, jak i Adria) jest nie tylko dziwaczna i nie da się nią najeść, jak i po prostu niezdrowa. No tak, doprowadzenie grzybów do stanu piany czy gorgonzoli w balony musi odbywać się przy udziale chemii i zaawansowanych narzędzi laboratoryjnych. Miłośnicy zdrowego odżywiania wieszają więc na takich restauracjach jak Fat Duck psy. Ale z drugiej strony mało jest chyba takich wariatów, co żywią się molekularnie na co dzień.

Tych wszystkich jednak, którzy poszukują wyjątkowych doznań kulinarnych, ale podanych w zwykłej formie, na koniec skieruję do Nowej Zelandii. Tam, w malutkiej mieścinie Moeraki, której populacja wynosi... 69 osób, znajduje się restauracja Fleurs Place (za zdjęciu powyżej). Serwuje się tu do trzystu dań dziennie. Wynik ten jednak nie jest wyłącznie zasługą nienażartych mieszkańców, którzy musieliby zamawiać w knajpie co najmniej 4-5 posiłków każdego dnia. Taki "przerób" Fleur Sullivan (właścicielka) zawdzięcza nie tylko swojemu talentowi kulinarnemu, ale i dostępowi do niezwykle świeżych i unikalnych produktów. Za restauracją jest bowiem pomost dla kutrów, które przywożą tu świeżo złowione ryby i owoce morza. Należy przy okazji zaznaczyć, że jakość i bogactwo nowozelandzkich frutti di mare jest wyjątkowa. Obok restauracji jest także ogród, gdzie hodowane są zioła i warzywa, a reszta roślin kupowana jest wyłącznie od rolników z okolicznych organicznych gospodarstw. Będąc w Nowej Zelandii po prostu nie wolno ominąć tego miejsca - to może być naprawdę najlepsza restauracja świata, nawet jeśli to opinia nieoficjalna.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Poszukując kulinarnych wrażeń za każdą cenę
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.