Kto zabił Jezusa?

Kto zabił Jezusa?
(Kto zabił Jezusa?)
Wydawnictwo M/ Paweł Lisicki

Ta książka musiała powstać, bo jej brak stawał się coraz bardziej dotkliwy. Propagowanie i nagłaśnianie tuzinów publikacji napisanych po linii politycznej poprawności doprowadziło do relatywizowania, wypaczania i stawiania poza nawiasem chrześcijaństwa tego, co stanowi jego fundament i sedno, czyli Nowego Testamentu, a zwłaszcza czterech Ewangelii kanonicznych.

Skalę zamieszania i dezorientacji powiększa to, że w sukurs autorom otwarcie antychrześcijańskim przychodzą - na ogół nieświadomie, lecz nie tylko - badacze chrześcijańscy, wśród nich historycy oraz egzegeci i teologowie. Nagromadzenie domysłów, wątpliwości i podejrzeń, a nawet pomówień i bzdur, podnoszonych pod adresem pism nowotestamentowych osiągnęło takie rozmiary, że dalsze tolerowanie owego stanu rzeczy grozi rozsadzaniem chrześcijaństwa, tym groźniejszym, że dokonywanym od środka. W ogniu niewybrednych ataków znalazły się przede wszystkim ewangeliczne opisy męki i śmierci Jezusa Chrystusa. Krytycy i przeciwnicy dobrze wiedzą, że jeżeli udałoby się podważyć, albo przynajmniej osłabić, prawdziwość i wymowę ewangelicznych narracji pasyjnych, bezpowrotnie straci na tym chrześcijaństwo jako takie, przeobrażając się w swoiście nieudaną i wypaczoną żydowską sektę, która, zyskując niegdyś wyznawców wśród dawnych pogan, wnet obróciła się przeciw "zdrowemu" judaistycznemu podłożu. Paweł Lisicki rzetelnie - i odważnie - zdiagnozował to, co stanowi pożywkę dla antychrześcijańskich ataków.

Bazują one, w zgodzie z regułami narzucanej od pół wieku politycznej poprawności, na zwalczaniu antysemityzmu, traktując go jako nieprzejednanego i najgroźniejszego wroga. Najbardziej ponury skutek antysemityzmu stanowi zagłada Żydów, obejmowana nazwą Holocaust lub Szoah. Co do tego istnieje powszechna zgoda. Jednak narzucana polityczna poprawność idzie dalej, postrzegając i przedstawiając Zagładę jako prostą kontynuację i konsekwencję duchowego i religijnego dziedzictwa chrześcijaństwa, zakorzenionego w Nowym Testamencie i pismach Ojców Kościoła oraz rozwijanego w następnych stuleciach. Od tego już niedaleka droga do traktowania i przedstawiania wiary oraz wierzących w Chrystusa jako zjawiska, które powinno się piętnować i zwalczać. Zwalczanie podejmowane z zewnątrz zazwyczaj nie przynosi pożądanych rezultatów, skuteczniej odbywa się jednak wtedy, gdy znajduje sojuszników - czasami naiwnych, kiedy indziej tak czy inaczej sprzedajnych - w obrębie samego chrześcijaństwa. Idealnie, gdy promowane i medialnie nakręcane "autorytety" mają stopnie i tytuły naukowe bądź zajmują prominentne stanowiska i urzędy w hierarchii kościelnej. To nie ich osiągnięcia i poglądy uwiarygodniają karierę akademicką czy kościelną, ale pozycja, którą zdobyli, ma potwierdzać formułowane przez nich opinie i sądy. Dobrze widać, że antychrześcijańskie uprzedzenia i fobie, podsycane nawiązaniami do Holocaustu i nawoływaniem do ciągłego bicia się w piersi, stają na usługach coraz bardziej niszczycielskiej i zgubnej dechrystianizacji.

Temu procederowi powinno się dawać skuteczny odpór na dwa zasadnicze sposoby. Jeden polega na rzetelnym i wszechstronnym odkrywaniu i ukazywaniu rzeczywistych przyczyn i uwarunkowań zagłady Żydów, zaplanowanej, przygotowanej i zrealizowanej przez niemiecki narodowy socjalizm. Trzon prawidłowego rozeznania o korzeniach i przebiegu Holocaustu stanowią ustalenia dotyczące natury "brunatnej" narodowosocjalistycznej ideologii. Bezwzględne cenzurowanie tego tematu idzie w parze z analogicznym uniemożliwianiem uczciwej refleksji nad przyczynami i naturą międzynarodowego socjalizmu, który w swojej "czerwonej" odmianie zebrał nie mniej krwawe żniwo, najpierw w Rosji, a następnie wśród bliższych i dalszych sąsiadów Związku Radzieckiego. Znamienne, że obydwa totalitaryzmy - czerwony i brunatny, bo w takiej kolejności zaistniały - obróciły się z całą mocą przeciw chrześcijaństwu, mnożąc w miliony liczbę męczenników, którzy dali świadectwo wierności Chrystusowi i Jego Ewangelii. Gdy się na to zważy, dobrze widać daleko posuniętą wspólnotę losu ofiar żydowskich i chrześcijańskich. Podkreślił ją mocno Jan Paweł II w przemówieniu do przedstawicieli Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego, wygłoszonym 14 czerwca 1987 r. podczas trzeciej pielgrzymki do Polski: "Wasze zagrożenie było i naszym zagrożeniem. To nasze nie zrealizowało się w takiej mierze, nie zdążyło się zrealizować w takiej mierze. Tę straszliwą ofiarę wyniszczenia ponieśliście wy, można powiedzieć, ponieśliście za innych, którzy także mieli być wyniszczeni".

DEON.PL POLECA

Wiedza i refleksja na temat genezy, natury oraz skutków komunizmu i nazizmu pozostawiają wiele do życzenia. Znamienne, że z ogromnym trudem, często bezskutecznie, przenikają one do myślenia i nauczania kościelnego. Pomijane i spychane na daleki plan, sprzyjają powielaniu i mnożeniu - wyrażanych w oskarżycielskim tonie - zarzutów przeciwko dawnym i współczesnym wyznawcom Chrystusa, nie stroniąc od przedstawiania Szoah jako dzieła chrześcijan. Paweł Lisicki, świadomy groźnych konsekwencji zaniechania i wypaczania refleksji nad naturą antysemityzmu, wybrał drugi sposób przeciwstawienia się antychrześcijańskim atakom i pomówieniom. Domagając się poważnego traktowania chrześcijaństwa, trafnie postuluje również takie traktowanie i objaśnianie Ewangelii. Nie poprzestaje na postulatach, lecz, podejmując rzucane nam wyzwania, czyni znaczący krok w kierunku ukazania prawdziwej genezy, charakteru i treści czterech Ewangelii kanonicznych, zasadnie eksponując szczególne miejsce i znaczenie opisów męki i śmierci Jezusa Chrystusa. Czyni to po mistrzowsku z ogromnym wyczuciem i znawstwem rzeczywistych, a nie wyimaginowanych lub sprytnie podsuwanych problemów i pytań, żmudnie przedzierając się przez obfite różnojęzyczne piśmiennictwo poruszające te tematy. Ceni autorytet, ale nie autorytet nazwiska, stanowiska, funkcji i godności, lecz autorytet prawdy, to jest zgodności z faktami - w takim stopniu, w jakim to możliwe dzięki prowadzeniu nieuprzedzonych oraz nieukierunkowanych ideologicznie i politycznie badań.

Kto zabił Jezusa? - zdjęcie w treści artykułu

KUP tutaj

 

Idąc po linii wielowiekowej Tradycji Kościoła, sięgającej początków chrześcijaństwa, lecz od schyłku XVIII w. nadwątlonej i podważanej, Paweł Lisicki słusznie traktuje Ewangelie, a także pozostałe pisma Nowego Testamentu, wśród których często powołuje się na teksty św. Pawła, jako źródła ważne i normatywne, odzwierciedlające prawdę historyczną, którą można ustalić i odtworzyć, nawet jeżeli jej przedstawianiu w dokumentach źródłowych towarzyszą wartości karmione wiarą religijną. Przecież każde pisanie historii zakłada dwie zasadnicze warstwy: fakty i wartości. Fakty, o ile w nich nie uczestniczymy, istnieją niezależnie od nas, natomiast wartości nosimy w sobie. Ewangelie, tak samo jak pozostałe księgi obydwu części Biblii chrześcijańskiej (Stary i Nowy Testament) powstały z wiary i dla wiary. Właśnie dlatego ich autorzy i adresaci nie mogli ignorować ani lekceważyć tego, co się naprawdę wydarzyło, przeciwnie - skrupulatnie tego dociekali, upatrując w faktach, a także w pamięci o nich, niezbywalny fundament wiary religijnej.

Współczesna refleksja nad Ewangeliami, szczególnie nad relacjami o męce i śmierci Jezusa, podporządkowana rygorom politycznej poprawności i skrajnym postulatom zgłaszanym w toku nawiązanego po II Soborze Watykańskim dialogu Kościoła z Żydami i judaizmem, coraz wyraźniej podąża w kierunku całkowitego wybielenia Żydów za dramat pierwszego Wielkiego Tygodnia i zrzucenia odpowiedzialności wyłącznie na Rzymian. Wszelkie aluzje do udziału Żydów w procesie i skazaniu Jezusa na śmierć są przedstawiane jako wykwit i przejaw antysemityzmu, który trzeba bezwzględnie wyplenić. Antyromanizm jest natomiast zupełnie bezkarny, czego nie można powiedzieć o antysemityzmie. Reakcja na owe naciski po stronie chrześcijańskiej jest dwojaka: jedni unikają pogłębionej i rzetelnej refleksji na drażliwe tematy, wiedząc, że weszliby na pola minowe, z których nie wyjdą bez szwanku; inni wybierają wygodną strategię dostosowania się i przetrwania, przenosząc na grunt historii, egzegezy biblijnej i teologii chrześcijańskiej podejście faworyzowane przez głośne i wpływowe kręgi mniej czy bardziej otwarcie antychrześcijańskich ideologów, propagandzistów i polityków. W kontekście przygotowań i przeżywania Wielkiego Jubileuszu Roku 2000 obrażanie i oczernianie chrześcijaństwa i chrześcijan, nawet w kręgach kościelnych, przybrało na sile i stało się swoiście modne. Stwierdzenia teologicznych radykałów podejmowali i nagłaśniali dziennikarze i publicyści. Efekty tego procederu były dobrze widoczne i w Polsce, co widać na przykładzie niebywałej kariery upatrywania w wyznawcach judaizmu rabinicznego "starszych braci" chrześcijan. Słowa Jana Pawła II wypowiedziane 13 kwietnia 1986 r. w rzymskiej synagodze, zamiast być punktem wyjścia wnikliwej teologicznej refleksji, stały się punktem jej dojścia, wypaczając istotę prawidłowej chrześcijańskiej teologii judaizmu oraz uniemożliwiając sensowny i owocny dialog katolicko-żydowski.

Nie wolno lekceważyć ani przemilczać potrzeby rozliczenia się z ponurym dziedzictwem antysemityzmu. Ale nie wolno też przeprowadzać owego rozliczenia tak, by skutkowało to nawarstwianiem tak samo groźnego antychrześcijańskiego dziedzictwa. Dlatego trzeba z mocą postawić pytanie: Skoro Ewangelie i Nowy Testament są wykorzystywane jako preteksty do atakowania i osłabiania chrześcijaństwa, a zarazem stanowią jego fundament, zatem jak jest naprawdę? Nie chodzi o dokonanie wyboru między tendencją pro- czy antyżydowską, lecz o ustalenie prawdy, podejmowane wbrew sugestiom, że każdy ma swoją prawdę. Subiektywizm i relatywizm oznaczają pogardę dla prawdy. Bezkrytyczna tendencja prożydowska skutkuje antyrzymską wykładnią Nowego Testamentu, a w rezultacie także wykładnią antychrześcijańską. Z kolei tendencja antyżydowska skompromitowała się tak dalece, że nawrót do niej oznacza porażkę chrześcijaństwa. Prawda nie leży pośrodku, lecz tam, gdzie leży. Dojrzali chrześcijanie muszą unikać dwuznaczności i niejasności forsowanych w ramach narzucania politycznej poprawności, które jest wyraźnie widoczne zwłaszcza w Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Tamtejsze antychrześcijańskie nowinkarstwo jest przenoszone na grunt polski, co powoduje rozpowszechnianie i nagłaśnianie produkcji, której przykład stanowią publikacje Bryana Bruce’a.

Wnikliwe rozważania Pawła Lisickiego idą w dwóch zasadniczych kierunkach. Po pierwsze chodzi o ustalenie wiarygodności źródeł traktujących o Jezusie z Nazaretu i początkach wiary w Niego. Dlatego wiele miejsca zajmuje refleksja na temat czasu i okoliczności powstania czterech Ewangelii kanonicznych. Autor, odstępując od zapatrywań, jakim dawano wyraz w ostatnich dekadach, opowiada się - w moim przekonaniu słusznie - za wczesnym datowaniem Ewangelii synoptycznych, umieszczając ich powstanie przed 70 r., czyli przed zburzeniem Jerozolimy oraz zapoczątkowaniem gruntownej i wszechstronnej rabinicznej przebudowy judaizmu. Przeciwstawia się też, tak samo słusznie, traktowaniu Ewangelii, również przez niemałą część egzegetów i teologów chrześcijańskich, nie jako relacji historycznych, lecz efektów późniejszego rozwoju. Respektując godne pochwały ustalenia dotyczące trzech głównych warstw tradycji utrwalonej w Ewangeliach (Sitz im Leben Jezusa oraz Kościoła apostolskiego i autorów/redaktorów poszczególnych pism), nie przeciwstawia ich sobie, lecz podkreśla ciągłość nauczania Jezusa z orędziem powielkanocnym, spójność kolejnych etapów kształtowania się Ewangelii, a także trwałe i mocne przywiązanie do faktów oraz ich znaczenia dla wiary. Ponieważ podważanie autentyczności Ewangelii odbywa się na rozmaite sposoby, Paweł Lisicki podejmuje i rozważa tę problematykę z różnych stron, dając skuteczny odpór jednostronności i niedomówieniom oraz stereotypom i uprzedzeniom wyrosłym najczęściej na podglebiu politycznej poprawności. Pozwala to właściwie ocenić i odpowiedzieć na ponawianie zarzutów o "antyżydowskim skrzywieniu" pism Nowego Testamentu oraz pierwotnego Kościoła i Kościoła późniejszych wieków, aż po współczesność. Właściwe spojrzenie na te sprawy rzuca wiele cennego światła na prawidłową interpretację wielu trudniejszych tekstów Ewangelii, np. o przeklęciu drzewa figowego (Mk 11,12-14). Wskazuje również na profetyczną genezę i sens czynności symbolicznych, które zapowiadały i obrazowały misję i los Jezusa.

Drugi kierunek wyznaczają dociekania poświęcone solidnej rekonstrukcji osoby, działalności i nauczania Jezusa Chrystusa. Najwłaściwszym wyjściem, które znalazło wyraz w niniejszej książce, jest umieszczenie Jezusa we właściwym kontekście historycznym, co zabezpiecza refleksję o Nim przed anachronizmami i subiektywizmem. Oznacza to, z jednej strony, umiejscowienie Go w obrębie wielopostaciowego życia żydowskiego przełomu ery przedchrześcijańskiej i chrześcijańskiej. Paweł Lisicki podkreśla, że ta złożona wielopostaciowość niosła z sobą silne napięcia i konflikty, czasem posunięte do zażartej rywalizacji, a nawet wrogości, co nie pozostaje bez znaczenia dla pełnego naświetlenia tragicznych okoliczności, w jakich życie Jezusa dobiegło końca. Opisy Jego męki i śmierci wpisują się w całokształt historycznej wiarygodności czterech Ewangelii, w których stanowią wczesny i autentyczny przekaz i zapis. Z drugiej jednak strony równie ważne i brzemienne w konsekwencje jest umiejscowienie Jezusa w ramach, jakie stanowi chrześcijaństwo. Wyjęcie Go z tych ram i okrojenie Jego wizerunku do rozmiarów jeszcze jednego bohatera wiary, o których opowiada Stary Testament i które są do przyjęcia przez wyznawców judaizmu rabinicznego, oznacza niedopuszczalne osłabienie radykalnej nowości Jego osoby i posłannictwa. Jezus z Nazaretu zredukowany do rozmiarów wyznaczanych od drugiej połowy I w. przez rabiniczną przebudowę judaizmu, przestaje być kimś, kto naprawdę ma znaczenie dla chrześcijaństwa. Dlatego tak potrzebny i pilny jest powrót do prawdy Ewangelii, w której centralne miejsce przypada śmierci i zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa.

 

Bardzo stymulujące i ważne są rozważania poświęcone koncepcji Mesjasza. Na ich tle tym ważniejsze staje się pytanie, dlaczego doszło do aresztowania i skazania Jezusa na śmierć oraz wykonania wyroku przez ukrzyżowanie. Z natłoku rozmaitych dociekań i domysłów wokół tej problematyki Paweł Lisicki wybiera i promuje te, które rzeczywiście wnoszą coś dobrego i pożytecznego. Wbrew skrajnym sugestiom nie ma wątpliwości co do udziału Żydów, ani naczelnych władz żydowskich, w procesie i skazaniu Jezusa, natomiast otwarta jest kwestia stopnia odpowiedzialności poszczególnych reprezentantów ludu Bożego wybrania. Wskazuje na to przebieg aresztowania i procesu, charakter stawianych zarzutów i nastrój podczas przesłuchania przed Sanhedrynem, a także udział Judasza i innych uczestników dramatycznych wydarzeń opisanych na kartach Ewangelii oraz wzmiankowanych w Dziejach Apostolskich i listach św. Pawła, "pierwszego świadka Pasji". Nie oznacza to wcale wybielania Piłata, przeciwnie: pozwala lepiej pokazać i zrozumieć jego rolę oraz osobną odpowiedzialność. Warto też zwrócić baczną uwagę na trafne podkreślenie definitywnego znaczenia wyznania złożonego przez Jezusa przed Kajfaszem, najwyższym kapłanem, czyli rozstrzygającym ówczesnym żydowskim autorytetem religijnym. Bardzo ważne miejsce w książce zajmują wyważone, lecz przenikliwe ustalenia dotyczące tożsamości żydowskiej, miejsca i funkcji Świątyni Jerozolimskiej, uprawnień Sanhedrynu oraz daty ukrzyżowania i śmierci Jezusa, a także sprawy odpowiedzialności za Jego śmierć.

W refleksji na temat wołania tłumu: "Jego krew na nas i na dzieci nasze" (Mt 27,25) Paweł Lisicki nawiązuje do filmu Pasja. Przypomina, że inaczej niż w przypadku wszystkich pozostałych dialogów, nie zostały one przetłumaczone. Jako autor polskiej ścieżki dźwiękowej do tego filmu, oglądałem go po raz pierwszy na ściśle zamkniętym pokazie, który odbył się kilka tygodni przed premierą. Wersja oryginalna zawierała epizod z tłumem zgromadzonym przed pretorium, który głośno wykrzykiwał przytoczone słowa z Ewangelii według św. Mateusza. Zostały przetłumaczone na polski, ale nie znalazły się w kopiach filmu przeznaczonych do rozpowszechniania. O ile wiem, decyzja ta zapadła w ostatniej chwili, w wyniku silnych zewnętrznych nacisków na reżysera. Oglądamy więc tłum, ale nie dowiadujemy się, co krzyczy. Inny przykład wymuszenia podobnych zmian stanowi kościół św. Piotra o Pianiu Koguta (in Gallicantu) w Jerozolimie. W absydzie ołtarza głównego dominuje przedstawienie przesłuchania Jezusa przed Sanhedrynem. Pod nim widniały słowa w języku francuskim: "A wszyscy osądzili: Winien jest śmierci!" (Mt 26,66). Kilka lat temu zostały jednak zakryte, co oznacza politycznie poprawne ocenzurowanie kanonicznej Ewangelii. Reasumując, trzeba powiedzieć, że refleksję Pawła Lisickiego cechuje erudycja, wrażliwość i uczciwość. Tylko na tej drodze i w taki sposób można uzasadnić i umocnić wiarygodność Ewangelii, a zatem również prawdziwość i wyjątkowość chrześcijaństwa. Radykalne oddzielanie historii od teologii wiedzie chrześcijaństwo na bezdroża, z których powrót jest trudny lub wręcz niemożliwy. Podkopywanie podstaw wiary kończy się rozbratem między wiarą a rozumem, co wywołuje erozję zarówno wiary, jak i rozumu. Książka Pawła Lisickiego rzutuje też na pełniejsze zrozumienie genezy i natury judaizmu rabinicznego oraz jego istotnej nowości względem judaizmu biblijnego. Z wielu aspektów na czoło wybijają się dwa: rezygnacja rabinów z nadziei eschatologicznych oraz dogłębna przebudowa biblijnych oczekiwań i nadziei mesjańskich. Wzgląd na to pozwala prawidłowo ukierunkować dialog chrześcijańsko-żydowski, któremu ta książka może się owocnie przysłużyć. ks. prof. Waldemar Chrostowski Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego Warszawa, 2 listopada 2012 r.

Wstęp Jeszcze nim w 2011 r. pojawiła się w księgarniach nowa książka Benedykta XVI, Jezus z Nazaretu, do dziennikarzy przedostały się jej fragmenty. I wywołały sensację. Ktoś niewtajemniczony mógłby uznać to za kiepski żart. Jak to? Książka o historii sprzed dwóch tysięcy lat, o czymś, co, zdaje się, jest utrwaloną i niezmienną podstawą wiary, miałaby kogoś zaskoczyć? Zwrócić na siebie uwagę całego świata? I to nie byle jaka książka, ale dzieło samego papieża? Nieprawdopodobne. A jednak prawdziwe.

Pisząc o Męce Pańskiej według Ewangelii św. Jana, papież powiedział, że oskarżycielami Jezusa nie byli po prostu Żydzi, ale przedstawiciele arystokracji świątynnej, i to nie wszyscy. Podobnie Benedykt XVI stwierdził, że słowa św. Mateusza o tym, iż "cały lud" domagał się ukrzyżowania Jezusa, z pewnością "nie podają faktu historycznego". "Jak w tym momencie mógłby tam być obecny cały lud i domagać się śmierci Jezusa?" - zapytał papież. I odpowiedział: "Rzeczywistą grupę oskarżycieli stanowią ówczesne kręgi związane ze świątynią, a w kontekście amnestii paschalnej dołącza do niej «tłum» stronników Barabasza". Wygląda na to, że papież, powołując się na niemieckiego teologa Joachima Gnilkę, przyjmuje, że Ewangelia Mateusza powstała grubo po roku 70 n.e., kiedy to Rzymianie zdobyli Jerozolimę i zniszczyli świątynię, oraz że zawiera nie raport z przeszłości, ale sformułowaną wówczas teologiczną ocenę tej katastrofy.

Nie mniej istotne niż zacieśnienie kręgu oskarżycieli są rozważania Benedykta nad znaczeniem przytoczonych przez św. Mateusza słów "całego ludu": "Krew Jego na nas i na dzieci nasze". Papież wyjaśnia, że w żadnym wypadku nie chodzi tu o przekleństwo, karę i pomstę, lecz o pojednanie. Słowa Mateusza o krwi nie są zapisem wydarzenia historycznego, ale oznaczają, że "my wszyscy potrzebujemy oczyszczającej mocy miłości, którą jest Jego [Jezusa] krew". Światowe agencje prasowe, gazety i portale zapełniły się komentarzami, analizami, wypowiedziami polityków, działaczy i historyków. Rzecznik ambasady Izraela w Watykanie stwierdził, że fakt, iż papież uwolnił Żydów od odpowiedzialności za śmierć Jezusa, "jest potwierdzeniem znanego pozytywnego stosunku papieża Benedykta XVI do narodu żydowskiego i Państwa Izrael". Podobnie premier Izraela Beniamin Netanjahu pochwalił papieża za "odrzucenie fałszywego oskarżenia, które przez stulecia było podstawą nienawiści do narodu żydowskiego". Z kolei zdaniem Ronalda Laudera swoją książką Benedykt XVI wyraźnie wypowiedział się przeciw "antysemityzmowi w Kościele". "Ci, którzy przeżyli Holocaust, wiedzą aż nazbyt dobrze, jak bardzo wielowiekowe obciążanie Żydów zarzutami o «zabójstwo Chrystusa» stworzyło zatrutą atmosferę nienawiści, która legła u podstaw antysemickich prześladowań, których ostatecznym wyrazem był Holocaust" - to z kolei komentarz Elana Steinberga z American Gathering of Holocaust Survivors and their Descendants. Podobnej pochwały doczekał się Benedykt XVI z ust Abrahama H. Foxmana z Anti-Defamation League, według którego w swej książce papież "odrzuca dawne nauczanie i wypaczenia, które pomagały wspierać i na nowo wzmacniać antysemityzm w ciągu wieków".

 

Trzeba przyznać, że rzadko się zdarza, by tylu naraz - i to tak ważnych - polityków komentowało dzieło teologiczne. Ba, by tak się nim zachwycało. Pierwsze wrażenie nieuprzedzonego czytelnika może być takie, że wśród chrześcijan, a szczególnie katolików, uczucia wrogości wobec Żydów są głęboko zakorzenione. Więcej nawet: że przeciętny chrześcijanin widzi w Żydach morderców Chrystusa i gdyby nie głos papieża, to okrutne przeświadczenie mogłoby znowu doprowadzić do fatalnych i złowieszczych skutków. Hm, cokolwiek by o tym powiedzieć, nie świadczy to raczej dobrze o wizerunku chrześcijan. Owe reakcje, tak głośne i pochwalne, zdają się, paradoksalnie, dowodzić, że dotychczasowe wyniki rozmów chrześcijańsko-żydowskich rozczarowują, że po obu stronach, a z pewnością po stronie żydowskiej, głęboko drzemie nieufność.

Czy rzeczywiście słowa papieża były tak przełomowe? Nie sądzę. Przeciwnie. Benedykt XVI przedstawił całkiem tradycyjną wykładnię tego, co się stało 14 lub 15 dnia miesiąca Nisan 30 r. n.e. w Jerozolimie. Wyraźnie napisał, że oddział, który pojmał Jezusa w Getsemani, został przyprowadzony przez Judasza i że podlegał on władzom świątynnym. Wspomniał, że stało się tak ostatecznie na rozkaz arcykapłana Kajfasza. Co więcej, papież pisze o posiedzeniu Sanhedrynu, w trakcie którego niepokój polityczny połączył arystokrację kapłańską z faryzeuszami. Następnie pokazuje, że ta pierwsza decyzja Sanhedrynu, o której wspomniał św. Jan, została wcielona w życie z czwartku na piątek, kiedy to w nocy po pojmaniu Jezusa na Górze Oliwnej zaprowadzono Go do pałacu arcykapłańskiego, gdzie Najwyższa Rada z jej trzema frakcjami - arcykapłanami, starszymi i uczonymi w Piśmie - zebrała się zapewne wcześniej. Co więcej, w ostrożnych i nad wyraz powściągliwych, trzeba przyznać, słowach, ale wciąż zgodnie z tradycyjną wykładnią, papież pisze, że przesłuchanie Jezusa przed Sanhedrynem "zakończyło się decyzją przekazania [Go] rzymskiemu namiestnikowi, w oczekiwaniu jego skazującego wyroku". Najważniejsze jednak, że Benedykt XVI jasno pokazuje, iż Jezus został przez Sanhedryn uznany za winnego popełnienia bluźnierstwa i jako przestępca zasługujący na śmierć wydany Piłatowi.

Co zatem uderza w opisie Benedykta XVI? Wydaje się, że przede wszystkim dwie rzeczy: próba możliwie najwęższego rozumienia grupy oskarżycieli oraz, co się z tym łączy, rola, jaką papież przyznaje faryzeuszom. Oczywiście, bardzo trudno powiedzieć, jak rozkładały się sympatie i antypatie żydowskiej społeczności Jerozolimy w stosunku do Jezusa z Nazaretu. Gdyby ktoś chciał to zrobić dzisiaj, zamówiłby badania. Nie istnieją inne, konkurencyjne w stosunku do ewangelicznych, raporty z wydarzeń, które miały miejsce podczas święta Paschy w 30 lub 33 r. n.e.

To wszystko prawda. A jednak trudno nie zauważyć, że obraz, jaki przekazują nam Ewangelie, zdaje się świadczyć o powszechnej wrogości do Galilejczyka. Nie pojawiają się w nich choćby przychylni Mu świadkowie, nigdzie nie ma wzmianki o jakiejkolwiek próbie Jego obrony czy to przed zarzutami arcykapłanów, czy przed rzymskim namiestnikiem, czy wreszcie przed Herodem Antypasem. Józef z Arymatei pojawia się, prosząc o ciało Jezusa, dopiero po Jego śmierci, wtedy też przychodzi Nikodem. Uczniowie uciekają wcześniej, podczas pojmania.

Można zatem mieć chyba nieco wątpliwości co do trafności tak wąskiego rozumienia grupy oskarżycieli. Kim byli na przykład zwolennicy Barabasza? Gdyby chodziło tylko o nieznaczącą grupkę, to powstaje pytanie, jak potrafili się tak szybko zmobilizować? Skąd wiedzieli, że będą mieli szansę uzyskać dla swego bohatera amnestię? A może warto zastanowić się nad tym, czy w przypadku Barabasza nie chodziło o kogoś cieszącego się powszechnym wśród ówczesnych Żydów szacunkiem? Wówczas tłum jego zwolenników stałby się po prostu tłumem reprezentatywnym dla ogółu mieszkańców Świętego Miasta. Tylko tak zresztą dałoby się wyjaśnić, dlaczego tłum ten tak szybko i łatwo mógł być kontrolowany przez arystokrację świątynną. Ta kwestia prowadzi do drugiego problemu: roli faryzeuszy. Wiadomo, że to oni właśnie cieszyli się największym szacunkiem ludu. Czy można sobie zatem wyobrazić, że w sytuacji ostrego konfliktu, kiedy to przedstawiciele Sanhedrynu chcieli zmobilizować masy i uzyskać ich poparcie dla skazania Jezusa, faryzeusze po prostu by milczeli? Mało prawdopodobne. Posiedzenie Sanhedrynu zakończyła decyzja o oskarżeniu Jezusa przed Piłatem. Ważną grupą członków Sanhedrynu byli uczeni w Piśmie, często faryzeusze. Wniosek, że wśród oskarżycieli musieli znajdować się przedstawiciele faryzeuszy - albo przynajmniej że oskarżyciele, nawet jeśli formalnie byli to tylko arcykapłani, działali z pełnym poparciem faryzeuszy - nasuwa się sam.

Wydaje się, że to ich obecność po stronie przeciwników Jezusa przyczyniła się do wywołania atmosfery powszechnej wrogości. Taki wniosek, historycznie przecież jak najbardziej uzasadniony, nie pojawia się. Dlaczego? Można się zastanawiać, czy powodem nie jest pragnienie papieża, aby dialog religijny z judaizmem przebiegał w sposób bezkonfliktowy. Sądzę, że to ono właśnie wpłynęło na niektóre sformułowania książki Benedykta XVI. I tak we wstępie papież pisze: "Istnieją dwa (…) sposoby odczytywania Starego Testamentu po 70 roku: pierwszy z Chrystusem i zgodnie z wizją proroków, drugi - rabinistyczny". Ten zaś jest kontynuacją szkoły faryzejskiej. "Z nurtów judaizmu istniejących za czasów Jezusa przetrwał jedynie faryzeizm" - zauważa słusznie Benedykt XVI (s. 44). I formułuje ważny postulat: "Po wiekach konfrontacji za nasze zadanie uważamy przyczynianie się do tego, żeby te dwa sposoby nowej lektury pism biblijnych - chrześcijański i żydowski - zaczęły prowadzić z sobą dialog, dopomagający do poprawnego rozumienia woli Boga i Jego słowa". Nic dziwnego zatem, że skoro tak się rzeczy mają i potrzebny jest dialog ludzi, którzy reprezentują dwa sposoby odczytania Starego Testamentu, chrześcijański i żydowski, trudno sobie wyobrazić, by potem faryzeuszom przypisywać udział w śmierci Jezusa. Cóż to za dialog - brzmiałby wówczas zarzut - skoro jedną z jego stron ktoś chce od razu obciążyć? Dobry to przykład pisanego w najlepszej woli komentarza, w którym jednak nie daje się, mniemam, przezwyciężyć napięcia między wymaganiami współczesności, takimi jak dialog z judaizmem z jednej strony, a dążeniem do rzetelnego opisu zdarzeń historycznych, w których faryzeusze mogli odegrać znacznie większą rolę, niż pokazuje to autor Jezusa z Nazaretu.

 

W cieniu Holocaustu Między antysemityzmem a antyjudaizmem Żeby zrozumieć sens tej debaty, trzeba się nieco cofnąć. Mało kto zdaje sobie sprawę, że spór o to, kim byli sprawcy śmierci Jezusa z Nazaretu, wciąż trwa, a nawet, można powiedzieć, nigdy nie był tak żywy jak obecnie. Dzieje się tak zapewne dlatego, że pozornie tylko zdaje się to być debata o przeszłości. Tak naprawdę można sądzić, że historia stała się poręcznym instrumentem walki z antysemityzmem. Współcześni komentatorzy nie tylko starają się dociec, jak miały się rzeczy w przeszłości, ale stawiają sobie też inny, bardziej szczytny cel: walkę z uprzedzeniami i stereotypami. Dobrze opisał tę sytuację nieżyjący już niemiecki teolog Otto Betz: "Podczas gdy pierwsi żydowscy autorzy, przyjmując niejako postawę obronną, próbowali oczyścić proces Jezusa z zarzutu bezprawności, dzisiaj to strona chrześcijańska znalazła się pod presją; wyraża się nawet obawę, że kto utrzymuje za pomocą argumentów historycznych, iż Żydzi mieli udział w tym wydarzeniu [śmierci Jezusa], podpada pod zarzut antysemityzmu. Tak, wczorajsi oskarżeni stali się dzisiejszymi oskarżycielami chrześcijaństwa" (Der Prozess Jesu im Licht jüdischer Quellen, s. 9).

Mówi się, że kto utrzymuje, iż odpowiedzialność za śmierć Jezusa ponoszą Żydzi, ten, chcąc nie chcąc, popiera wszystkie dziejowe akty wrogości chrześcijan w stosunku do Żydów. To prosta konsekwencja opisana wcześniej przez innego wybitnego teologa Josefa Blinzlera: "strona żydowska raz po raz reprezentuje punkt widzenia, zgodnie z którym nowożytny antysemityzm jest w ostateczności skutkiem chrześcijańskiego przeświadczenia, że Żydzi są winni śmierci Jezusa. (…) to chrześcijańskie przeświadczenie stało u podstaw ruchu, który w prosty sposób doprowadził do komór gazowych w Auschwitz" (Der Prozess Jesu, s. 14). Podejście to doskonale wyrażają słowa żydowskiego pisarza Hyama Maccoby’ego: "W cywilizacji opartej na pismach hebrajskich, cywilizacji, której języki przeniknięte są hebrajskimi idiomami, Żydów traktowano z wyjątkową nienawiścią, której kulminacją był Holocaust sześciu milionów europejskich Żydów podczas drugiej wojny światowej" (Jesus and the Jewish Resistance). To przejście od historii do współczesności, od starożytnych świadectw do obecnych postaw, jest zapewne najbardziej charakterystyczną cechą twórczości wielu dzisiejszych autorów. Najpierw przyjmuje się, że zawarte w dostępnych źródłach opisy, mówiące o tym, iż Żydzi przyczynili się do śmierci Jezusa, odpowiedzialne są za antysemityzm; następnie uznaje się, że ów chrześcijański antysemityzm doprowadził do szeregu zbrodni i prześladowań, których kulminacją był Holocaust; zatem - i to jest wniosek końcowy - opisy te nie mogą być prawdziwe.

"Mit o Żydach jako mordercach Chrystusa napędzał antyjudaizm i antysemityzm przez wszystkie wieki chrześcijaństwa. Jest on obecny nawet w Nowym Testamencie" - pisał William Nicholls (Christian Antisemitism. A History of Hate, s. XIX). Według tego badacza wszystkie odmiany antysemityzmu, również najbardziej krwiożercze, wywodzą się ostatecznie ze wspólnego pnia, jakim była pierwotna chrześcijańska nienawiść do Żydów. W pewnym sensie chrześcijaństwo zostało zakażone wrogością i nienawiścią u samych swych źródeł. To nie wypaczenia chrześcijaństwa doprowadziły do fali pogromów, prześladowań i zbrodni, ale ono samo, jego najbardziej pierwotny przekaz. To opowieść o Żydach, mordercach Chrystusa, to Męka Pańska stała się praprzyczyną dziejowego antysemityzmu. "Chrześcijański antyjudaizm nie jest późniejszym wypaczeniem pierwotnie czystej religii. Tkwi on w dokumentach będących podstawą wiary" - pisał kanadyjski badacz. Ta opinia, nawet jeśli wyrażona w radykalny sposób, dobrze oddaje postawę wielu współczesnych liberalnych teologów. Owo rozumowanie, jakkolwiek rozpowszechnione, jest w wielu punktach fałszywe. To nie źródła są przyczyną antysemityzmu, ale ich błędne odczytanie i wykorzystywanie. Podobnie, jakkolwiek słuszne jest potępienie antysemityzmu niektórych chrześcijan, z pewnością nie motywami religijnymi kierowali się sprawcy Holocaustu. Wyznawali oni nie wypaczone choćby chrześcijaństwo, ale pseudonaukową, ateistyczną doktrynę walki ras. Pomysł, żeby historia - to, co przeszłe i co się wydarzyło - miała stać się służką współczesnych potrzeb i oczekiwań, doprowadziłby do zakwestionowania prawdy jako celu pracy badacza. Historia stałaby się ideologią.

Tak jednak często się dzieje, a rozważania Nichollsa można uznać za typowy przejaw postawy, jaką zajmuje wielu chrześcijańskich teologów. Zadaje on najpierw pytanie, czy można opowieść o procesie Jezusa nazywać dokumentem antysemickim. Wskazuje wprawdzie na rozróżnienie między antyjudaizmem, czyli postawą teologicznego sprzeciwu wobec religii żydowskiej, a antysemityzmem, czyli wrogością do Żydów jako takich, lecz nie wydaje się, żeby do tego rozróżnienia przywiązywał dużą wagę, skoro w jego rozumieniu opowieściom ewangelicznym można przypisać antysemityzm. Chociaż kanadyjski badacz twierdził, że sam św. Paweł nie był ani antysemitą, ani zapewne antyjudaistą, to jego pisma łatwo dawały się tak interpretować. Antysemityzm zainfekował chrześcijaństwo kilkanaście lat po śmierci apostoła, kiedy to w Kościele, po upadku żydowskiego powstania przeciw Rzymowi, zaczęli dominować poganie. Wówczas też chrześcijanie postanowili - widząc klęskę powstańców i dostrzegając słabnącą pozycję Żydów - w taki sposób opowiedzieć historię życia i śmierci swego Założyciela, żeby jak najbardziej oddzielić Go od związków z judaizmem, przerzucając na Żydów całą odpowiedzialność za konflikt. Jak pisze Geza Vermes, inny wybitny historyk, "niebędący Żydami chrześcijanie późnych lat I w. n.e. widzieli w Żydach nieprzyjaciół par excellence. Panująca wówczas atmosfera «oni przeciw nam» łatwo mogła zostać przeniesiona na okres Męki i doprowadziła do tego, że Jezus i Jego uczniowie stali się «nie-Żydami»" (Die Passion, s. 142). Tym samym pierwsi chrześcijanie mogli niejako upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony wykorzystali starożytny antysemityzm dla zdobycia sobie zwolenników wśród pogan, z drugiej zaś pokazali się jako lojalni obywatele cesarstwa. Tak więc zdaniem niektórych współczesnych krytyków od obecnego w pismach św. Pawła antyjudaizmu prowadzi prosta droga do antysemityzmu; o ile jeszcze listy apostoła zawierają tylko teologiczną polemikę z Żydami i krytykę religii żydowskiej, to już jego następcy, autorzy Ewangelii, widzą w Żydach nie rzeczników innej religii, ale po prostu źródło zła.

Widać tu typowy błąd współczesnych egzegetów, polegający na tym, że dzisiejszy sposób pojmowania rzutują w przeszłość. Piszą o antyjudaizmie pism św. Pawła, chociaż użycie tego pojęcia do opisu postawy apostoła wydaje się cokolwiek niedorzeczne. Antyjudaizm zakłada przede wszystkim, że musi istnieć judaizm, który się zwalcza. Po 70 r. n.e., kiedy to wojska rzymskie zniszczyły świątynię, a w wyniku walk zginęli saduceusze i esseńczycy, judaizm stał się tym, za co uważali go faryzeusze, jedyni, którzy przetrwali zawieruchę wojenną. Wcześniej jednak miał on wiele twarzy, wiele postaci i obejmował też mesjańską sektę chrześcijan, która w całości, jak podkreślił to Martin Hengel, wywodzi się z judaizmu. Stwierdzić przeto, że św. Paweł mógł być antyjudaistą, to uznawać, że zwalczał sam siebie.

 

Pewne jest jedno: w swoich listach św. Paweł posługuje się rozumowaniem i pojęciami typowymi dla ówczesnego judaizmu. Dzieli ludzi na Żydów i pogan, pisze o przymierzu Boga z Izraelem, odwołuje się do obietnicy przekazanej ojcom, głosi Mesjasza. Wszystko to pokazuje, że postrzega świat z punktu widzenia Żyda. Poganom głosi nie wiarę w jakiegoś nieokreślonego najwyższego Boga, ale Boga Abrahama, Izaaka, Jakuba. Święty Paweł uważa siebie za wiernego Izraelitę, a wiarę w Chrystusa za wypełnienie obietnic Starego Testamentu. Nie przekreśla swej poprzedniej, "judaistycznej" wiary, odrzuca jedynie jej błędne rozumienie, niewczesną i ślepą gorliwość. Jezus, którego głosi i czci Paweł, jest tym, którego przepowiedzieli prorocy, na którego czekał Izrael, który wypełnił dane ludowi wybranemu przyrzeczenie. Poganie, w rozumieniu apostoła, nie tworzą nowej, niejudaistycznej wspólnoty, ale wstępują do Izraela, stają się Żydami w sensie duchowym. Nazywanie św. Pawła antyjudaistą to dokonywanie gwałtu na tekstach i pomijanie kontekstu: w takim sensie antyjudaistami byliby też choćby esseńczycy, odrzucający jerozolimską hierarchię. Jak Paweł mógł być antyjudaistą, skoro już po napisaniu większości swych listów zgodził się poddać oczyszczeniu w świątyni (Dz 21,26) i złożyć przepisaną prawem ofiarę - coś, na co nie zdobyłby się żaden członek sekty z Qumran? Powodem konfliktu z Żydami nie jest to, że jerozolimscy Żydzi widzą w nim "antyjudaistę", nie to nawet, że Paweł czci Jezusa jako Syna Bożego. Przyczyną zamieszek jest podejrzenie, że Paweł na teren świątyni wprowadził poganina.

Tak samo chybione zdają się inne opinie, które mają tłumaczyć narastający dystans chrześcijan wobec Żydów. Nawet abstrahując od wątpliwej chronologii powstania Ewangelii, jaką podają krytycy, chrześcijaństwo w latach 70-100, w przeciwieństwie do judaizmu, nie miało statusu religii dozwolonej prawem. Jeśli zatem komuś zależałoby na wyraźnym oddzieleniu i pokazaniu różnicy, to raczej przywódcom społeczności żydowskiej: tylko odcinając się od chrześcijan, pokazywali, że nie są odpowiedzialni za próbę werbowania wyznawców wśród pogan, na co władze rzymskie musiały patrzeć z najwyższym niepokojem. Judaizm był religią starożytną i mimo pogorszenia pozycji Żydów po przegranej wojnie z Rzymem ani nie był zakazywany, ani prześladowany. To w interesie przywódców społeczności żydowskiej leżało zatem wyraźne odcięcie się od żydowskich chrześcijan, wyznających nowy i podejrzany mesjanizm.

Do pierwszych, historycznie znanych prześladowań chrześcijan dochodzi w Rzymie za Nerona, w latach 64-65, jeszcze przed wybuchem wojny żydowskiej. Wtedy to po raz pierwszy Rzymianie dowiadują się o różnicy między nową sektą Chrystusa a prastarą religią. I nic nie wskazuje na to, żeby rzymska nieufność zanikła później. Konstrukcja, zgodnie z którą chrześcijanie po roku 70 mieliby przerzucać winę na Żydów, żeby uwolnić się od podejrzenia pogan, jest pozbawiona logiki.
Całej tej dyskusji towarzyszy ogromna niejasność. Często różni autorzy posługują się tymi samymi pojęciami, używając ich w różnych znaczeniach. I tak na przykład w swym wykładzie na Papieskim Uniwersytecie Angelicum, wygłoszonym w czerwcu 2012 r., kardynał Kurt Koch stwierdził, iż "Kościół katolicki musi podkreślać, że antyjudaizm jest zdradą chrześcijaństwa". Tylko o jaki antyjudaizm w tym przypadku chodzi? O ten, który w absurdalny sposób próbuje się przypisać pierwszym, żydowskim zresztą, chrześcijanom? Czy o ten, który od II w. był stałą formą polemiki religijnej? Gdyby przyjąć to drugie założenie, że krytyka judaizmu bez Chrystusa jest antyjudaizmem, a antyjudaizm to zdrada chrześcijaństwa, zdrajcami chrześcijaństwa okazałaby się większość Ojców Kościoła, autorów dzieł polemicznych Przeciw Żydom.

Wydaje się, że niektórzy komentatorzy za wszelką cenę starają się tak interpretować starożytne teksty, by nie mogły być one pożywką dla antysemityzmu. To postawa zrozumiała. Wielka tragedia, jaką był Holocaust, doprowadziła wielu chrześcijan do ponownego przemyślenia relacji chrześcijaństwa i judaizmu. Jednak ofiarą tego nowego nastawienia nie powinna padać prawda historyczna. Wysiłek wkładany w pisanie od nowa historii chrześcijaństwa może niekiedy wręcz rodzić podejrzenie, że dzisiejsi komentatorzy podświadomie przyjmują istnienie związku odpowiedzialności między współczesnymi Żydami a tymi, którzy wiele wieków temu doprowadzili do śmierci Jezusa. Chcąc przeto uniknąć obwiniania współczesnych, na wszelki wypadek zmieniają teksty starożytnych relacji. Nie tylko piszą przez to złą historię, ale też, obawiam się, nie potrafią skutecznie, czyli wiarygodnie, walczyć z uprzedzeniami.

Jedynym celem pracy historycznej powinno być dążenie do ustalenia faktów. Wszystkie inne cele, dydaktyczne, pedagogiczne, moralne, ideologiczne, mogą mieć znaczenie drugorzędne. W historii procesu Jezusa najważniejsza jest zatem rekonstrukcja zdarzeń i odpowiedź na pytanie, kto, za co i dlaczego skazał Go na śmierć. Jak krótko i mądrze napisał cytowany przez Blinzlera Paul Fiebig: "Nauka nie jest zainteresowana ani tym, by Żydów obciążać za śmierć Jezusa i uniewinniać Rzymian, ani na odwrót: obciążać Rzymian i uniewinniać Żydów. To, co zrobił Piłat, nie jest podstawą obwiniania ogółu Rzymian wszystkich czasów. To, co zrobił Kajfasz i pozostali przedstawiciele władz żydowskich w tamtych czasach, nie może być przyczyną, aby czynić za to odpowiedzialnym cały naród żydowski wówczas czy tym bardziej później, aż do współczesności" (Josef Blinzler, Der Prozess Jesu, s. 17). Nic dodać, nic ująć. Szkoda tylko, że mimo upływu czasu słowa te nadal przez bardzo wielu nie są traktowane poważnie. Jak dotrzeć do prawdy historycznej o śmierci Jezusa z Nazaretu? Przez właściwą interpretację źródeł. Zdaniem wielu współczesnych egzegetów należy przede wszystkim oczyścić starożytne doniesienia z tendencyjności.

Wczesnochrześcijańskie źródła są rzekomo zapisem antyżydowskich uprzedzeń. Skąd to jednak wiadomo? Jak uwierzyć sądowi współczesnych badaczy, skoro sami przyznają, że wielkie znaczenie miało dla nich doświadczenie Holocaustu? Jak wierzyć, że nie próbują łączyć tego, co całkowicie osobne, odrębne, pozbawione związku - okoliczności śmierci Jezusa i późniejszej tragedii europejskich Żydów? Często można mieć wrażenie, że niektórzy dzisiejsi badacze zdają się popadać w nie mniejsze uprzedzenia niż starożytni, za wszelką cenę obciążając winą chrześcijan. Czy to, że wczesnochrześcijańskie źródła obwinia się o tendencyjność, nie wynika ze współczesnej ideologicznej perspektywy? Być może źródła są znacznie bliższe prawdy, niż wielu dziś sądzi. Być może większym problemem w dotarciu do prawdy nie jest rzekomo spaczony i wykrzywiony obraz ofiarowany nam przez pierwszych sprawozdawców śmierci Nazarejczyka, lecz nasze współczesne uprzedzenia i oczekiwania, dzisiejsza polityczna poprawność. Zaskakuje mnie, jak wielu komentatorów całkowicie lekceważy własne uwikłania.

 

Z jakim trudem przychodzi im dostrzeżenie swych uwarunkowań, kontekstu, w jakim piszą, potrzeb społecznych, jakie mają zaspokoić. Te zaś są równie oczywiste jak przypisywane chrześcijanom motywy apologetyczne. I tak według Josefa Blinzlera współcześni żydowscy autorzy "chcą pomniejszyć winę Żydów w zabiciu Jezusa", kierują się bowiem dumą narodową. Skoro Jezus jest powszechnie szanowanym nauczycielem moralności, synonimem dobrego mistrza, prekursorem etyki godności człowieka i jego praw, nic dziwnego, że ci, którzy czują związek z tradycją żydowską, próbują wybielić swych przodków. Do pewnego stopnia to zrozumiałe. Niewinny Jezus mógł zostać zabity tylko przez niegodziwców; przystając na to, że winę za Jego śmierć ponoszą członkowie Sanhedrynu i Żydzi, obciąża się całą religię żydowską. Oczywiście, rozumowanie to, które przez wieki bywało pożywką dla różnej maści antysemi23 tów, jest absurdalne. Przede wszystkim w konflikcie z Jezusem Sanhedryn mógł działać subiektywnie w dobrej wierze, a jego błędna decyzja nie czyniła moralnie winnym każdego Żyda. Niemniej jednak wskazany przez Blinzlera motyw urażonej dumy narodowej może mieć znaczenie dla oceny tez niektórych żydowskich komentatorów co najmniej w takim samym stopniu jak ma on znaczenie dla chrześcijan przywiązanych do Kościoła.

Innym, współcześnie znacznie ważniejszym, motywem jest próba nowego opisania relacji chrześcijańsko-żydowskich wskutek doświadczenia Holocaustu. "Biorąc pod uwagę historię antysemityzmu w XX w., nawet całe tomy poświęcone dwóm tysiącleciom postaw antyżydowskich wynikłych z Męki Pańskiej będą czymś zbyt skromnym" - stwierdza Raymond E. Brown (The Death of the Messiah, s. 386). I zauważa: "Komentując ten fragment [«Ukrzyżuj go!»], nie wolno ignorować jego tragicznej roli w krzewieniu chrześcijańskiej nienawiści do Żydów. Choć cała Męka Pańska była (nad)używana do antyżydowskich celów, słowa «całego ludu» krzyczącego: «Krew Jego na nas i na dzieci nasze» odegrały specjalną rolę. Traktowano je tak, jakby zawarte w nich było przekleństwo Żydów przez nich samych: jakby lud żydowski wziął na siebie na wszystkie czasy krew Jezusa" (s. 831). Co to jednak dokładnie znaczy? W jakim sensie nie wolno ignorować roli tego tekstu w krzewieniu wrogości do Żydów? Czy w takim postulacie nie kryje się niebezpieczeństwo? Z faktu, że jakiś tekst był wykorzystywany w dziejach w niegodziwy sposób, że służył niektórym dla usprawiedliwienia ich podłości, przemocy i wrogości, nie wynika jeszcze, że był on nieprawdziwy, nieautentyczny, mijał się z faktami. Nie wolno przecież odczytywać historycznego znaczenia danej wypowiedzi wyłącznie w oparciu o to, jak ją rozumiano kilkaset lat później! Pytanie, czy zgromadzony przed pretorium lud krzyczał lub nie krzyczał: "Ukrzyżuj go!", czy wołał: "Krew Jego na nas i na dzieci nasze" - pozostaje pytaniem całkowicie niezależnym od kwestii tego, jak później w ciągu dziejów wykorzystywano te słowa. Słowa Browna - a był to przecież najwybitniejszy współczesny egzegeta katolicki zajmujący się z taką uwagą Pasją - sugerują coś przeciwnego. Można odnieść wrażenie, że jeśli ktoś chce zrozumieć scenę opisaną przez Mateusza, najpierw musi pamiętać o szkodach, jakie ona wyrządziła, a potem dopiero starać się ją wyjaśnić.
Egzegeta nie pyta wówczas, jak mógł się zachować zgromadzony w 30 r. n.e. przed pretorium tłum, ale z góry niejako traktuje opis Mateusza jako podejrzany o krzewienie antysemityzmu. "Inny fragment, wyłączny dla Mateusza i tak trujący w swych następstwach, jak demonizacja Żydów, dokonana przez Jana, zawiera przerażające słowa klątwy, zamierzonej po to, by odeprzeć zapewnienie Piłata o niezawinionej śmierci Jezusa: «Krew Jego na nas i na dzieci nasze» (Mt 27,25-26). Przypisując tę klątwę «całemu ludowi», Mateusz położył podwaliny pod chrześcijańską koncepcję powszechnej i wiecznej winy Żydów za bogobójstwo, która bez wahania przyjęta przez Kościół, odpowiadała za przelanie w ciągu stuleci wielkiej ilości niewinnej krwi" - pisze Geza Vermes w Twarzach Jezusa. W tych słowach Vermesa najbardziej uderza to, że nawet nie stara się on zastanowić, czy rzeczywiście chodzi tu o klątwę. Z góry przyjmuje on interpretację, która mogła być wykorzystywana w polemikach antyżydowskich. Tym samym Vermes nie zauważa, że Mateusz żadnych podwalin kłaść pod nic nie musiał. Mógł przecież po prostu opisywać wydarzenia tak, jak zanotowała je pamięć świadków, a cytowane przez niego słowa mogły być nie klątwą, lecz, jak będę się starał wykazać, przepisanym przez Prawo uroczystym wzięciem na siebie odpowiedzialności przez oskarżycieli.

Taki wniosek jednak współczesnemu komentatorowi z pewnością się nie nasunie. Działa on przecież niejako pod wpływem emocjonalnego szantażu. Kto przyjmuje słowa Mateusza za dobrą monetę, ten musi się zgodzić i zaakceptować "przelanie wielkiej ilości niewinnej krwi". Oto równanie, które sprawia, że debata o Męce Pańskiej jest tak trudna. Dla Vermesa, jak już mówiłem, słowa Mateusza stają się początkiem pewnego procesu dziejowego, który "odpowiada za przelanie w ciągu stuleci wielkiej ilości niewinnej krwi". Mniejsza z tym, czy ta opinia jest prawdziwa i jaki jest faktycznie związek oskarżania Żydów o bogobójstwo z ich prześladowaniami. Ważne, że Vermes nie patrzy na opisy Mateusza jak na relację z pewnego wydarzenia, ale jak na świadomie napisany, antyżydowski niemal pamflet. Nie tylko on jeden. Jak stwierdził David Flusser: "Mateusz ujawnia teologiczne nastawienie, by oczernić Żydów w całości" (The Sage from Galilee: Rediscovering Jesus’ Genius, s. 147).
Wyraźnie widać, że taka postawa może skłaniać komentatorów do tego, by zdejmować winę za śmierć Jezusa ze starożytnych Żydów.

Jedni działają pod wpływem szlachetnych pobudek, chcą dobrze, szukają nowego otwarcia i porozumienia. Dzisiejszy autor często ma w tyle głowy tak silne przeświadczenie, że tragiczny w skutkach antysemityzm wyrastał z opowieści o Męce Pańskiej, że, można podejrzewać, w sytuacjach wątpliwych będzie miał skłonność do obciążania winą Rzymian i pogan. Opisy żydowskiego okrucieństwa wobec Jezusa traktowane są nie jak relacje z wydarzeń, które rozegrały się w 30 r. n.e., ale jako elementy procesu, który doprowadził do wzajemnej wrogości, rozejścia się dróg, konfliktów, napięć. Nastąpiło, używając porównania Johna P. Meiera, radykalne wychylenie wahadła w drugą stronę: od nielogicznego oskarżenia Żydów wszystkich czasów o śmierć Jezusa do pozbawionego podstaw zaprzeczania wszelkiego udziału Żydów. Ba, ta postawa staje się dla wielu komentatorów prawdziwym moralnym imperatywem. "Rzekoma wina Żydów przez wieki usprawiedliwiała niezliczone masakry. Nawet dzisiaj niewinni uczniowie żydowskich szkół nazywani są przez swych kolegów z klasy mordercami Chrystusa. Wszystko to jest oparte na tych opowieściach [ewangelicznych]. Wykazanie ich fałszerstwa nie jest tylko powinnością badacza, ale po prostu obowiązkiem każdego człowieka" - stwierdzał Nicholls (s. 108). Obowiązkiem moralnym ma być zatem nie docieranie do prawdy, nawet jeśli ta jest niewygodna, nawet jeśli śmierć Jezusa była dziełem żydowskich elit wspieranych przez większość ludu, ale udowadnianie, że pierwotne teksty chrześcijańskie są fałszywe, a ich twórcy: Marek, Mateusz, Łukasz i Jan, pisali pod wpływem uprzedzeń.

Nie da się też ukryć, że obok tych na pozór przynajmniej szlachetnych pobudek łatwość, z jaką przypisuje się ewangelistom antyżydowskie intencje, ma źródło we wrogości do chrześcijaństwa i Kościoła. Twierdzenie, że Ewangelie zawierają treści antysemickie, skutecznie pozbawia je przecież autorytetu. Nawet jeśli nie niszczy u podstaw moralnego roszczenia chrześcijaństwa, to bardzo mocno je podkopuje. Jak można sobie wyobrazić, że prawda religijna głoszona była przez antysemitów, czyli prekursorów Holocaustu? Jak można mieć zaufanie do nauk etycznych religii, która u źródła jest spaczona, u korzeni zainfekowana nienawiścią? W tym ujęciu Ewangelie, miast być świadectwem miłości i humanitaryzmu, zmieniają się w mroczne dokumenty skrycie aprobujące przemoc i gwałt. Walka z antysemityzmem, największym rzekomo grzechem współczesnego świata, nakłada na badacza obowiązek wykrywania w pierwotnych przekazach zalążków późniejszego zła. Pasja okazuje się nie tyle świadectwem zdarzeń z 30 r. n.e., ile raczej antyżydowskiego skrzywienia swych autorów.

 

Nie ma miejsca na fikcję Również niektórzy tradycyjnie nastawieni teologowie gotowi byli przyznać, że w Męce Pańskiej można dostrzec tendencję apologetyczną. Jednakże, jak zauważa Blinzler, sprowadza się ona co najwyżej do pomijania faktów, które mogłyby w pewnym stopniu uniewinnić Żydów; "nie da się natomiast dowieść, że w Ewangeliach znalazły się wymyślone antyżydowskie historie" (s. 47). Skąd to wiadomo? Blinzler uzasadnia to przekonująco. Pyta mianowicie, skąd miałby się wziąć zarzucany chrześcijanom, bez wątpienia początkowo wyłącznie Żydom, antyjudaizm, jeśli założyć, że Żydzi w żaden sposób za śmierć Jezusa nie ponosili odpowiedzialności? Prawda, trudno przyjąć, żeby sami Żydzi wymyślili fakty obciążające swych rodaków, gdyby nie było do tego podstaw w rzeczywistości. Tyle Blinzler.

Sądzę wszakże, że można pójść krok dalej i zapytać, czy z punktu widzenia apologetyki chrześcijańskiej nie byłoby znacznie wygodniej, gdyby odpowiedzialność za śmierć ponosili wyłącznie Rzymianie. Wydaje się to całkiem rozsądnym założeniem. Pierwsza i oczywista korzyść z takiego rozwiązania polegałaby na tym, że uczniowie Jezusa nie byliby prześladowani przez władze żydowskie. Sekta chrześcijan mogłaby swobodnie rozwijać się wśród Żydów, a głoszenie słowa nie pociągałoby za sobą niebezpieczeństwa.

Przecież tym, co przynajmniej według Łukasza wywołało gniew słuchaczy, tak że "zgrzytali zębami na Niego", są słowa Szczepana odnoszące się do Żydów: "Którego z proroków nie prześladowali wasi ojcowie? Pozabijali nawet tych, którzy przepowiedzieli przyjście Sprawiedliwego, którego wy staliście się teraz zdrajcami i zabójcami" (Dz 7,52-54). O ileż łatwiej byłoby mu mówić: Iluż to proroków ucierpiało od pogan! Już pierwszy Baalam próbował zniszczyć nasz naród. A teraz zabili oni nawet Sprawiedliwego, który umarł za nas. Również i te słowa wydałyby się jego słuchaczom przykładem ekstrawagancji, ale wolno podejrzewać, że nie budziłyby jednak tak wielkiego oporu. Po co zatem chrześcijanie mieliby chcieć uwikłać władze żydowskie w śmierć swego Mistrza, skoro z punktu widzenia interesów wspólnoty łatwiej byłoby jej głosić swe nauki, gdyby Chrystus zginął z rzymskiej, pogańskiej ręki? Chrześcijanie uniknęliby wtedy zemsty arcykapłanów i konfliktu z Sanhedrynem. Władze jerozolimskie patrzyłyby na chrześcijan może jak na dziwaków, ogarniętych apokaliptycznym zapałem szaleńców, nie miałyby podstaw, by niszczyć ruch chrześcijan i skazywać na śmierć jego przywódców. Gdyby chrześcijanie mieli wymyślić okoliczności śmierci Jezusa, to biorąc pod uwagę ich kulturową tradycję, silne antypogańskie uprzedzenia, zwyczajną wygodę, przypisaliby zarówno proces Jezusa, jak i Jego stracenie Rzymianom.

Jezus stałby się jeszcze jednym, może nawet największym, żydowskim męczennikiem za judaizm; jak chce tego dziś choćby Klaus Berger, Jego los zapowiadałby ciągłe cierpienia spadające na naród żydowski. Kontrargument mówiący o tym, że w istocie tak było i że chrześcijanie Żydzi nie wiedzieli nic o odpowiedzialności władz jerozolimskich, nie wytrzymu27 je krytyki: nie sposób znaleźć na to choćby cienia dowodu. Nie jest mi znany żaden tekst wczesnochrześcijański, który winę za śmierć Zbawiciela przypisywałby wyłącznie poganom. Wczesny Kościół chrześcijański nie był antyżydowski i ani nie tworzył, ani nie wykorzystywał antyżydowskich legend. Podobnie, zauważa Blinzler, również Ojcowie Apostolscy nie wykorzystywali Męki Pańskiej w swych antyżydowskich polemikach. "Nie wolno w oparciu o późniejsze teksty z II, III w., napisane przez chrześcijan wywodzących się z pogaństwa, wnioskować na temat Kościoła palestyńskiego I w." - twierdzi. To samo odnosi się przecież nie tylko do Żydów jerozolimskich, ale także do przedstawicieli diaspory. "Opowieść o Męce Pańskiej przestałaby służyć misji, szczególnie misji do Żydów, gdyby zawierała antyjudaistyczne elementy, które prędzej czy później zostałyby zdemaskowane jako wymysły" - pisze Blinzler.

W poszukiwaniu uprzedzeń A jednak to skądinąd zdroworozsądkowe rozumowanie nie spotyka się współcześnie z dobrym przyjęciem. Wielu uważa je za przykład wciąż jeszcze nieprzezwyciężonych antysemickich uprzedzeń. "Sprawozdania z procesu są historycznym fałszem" - stwierdza stanowczo Nicholls. Według niego zostały wymyślone po to, by przekonać słuchaczy o braku winy Rzymian i o winie Żydów, by pokazać, że Jezus nie głosił haseł politycznych, ale był nieszkodliwym religijnym marzycielem. Czy służyły dobrze? Trudno powiedzieć. "Nie wiemy, czy był to skuteczny instrument dla ochrony życia chrześcijan w niebezpiecznym okresie I w. Wiemy natomiast z pewnością, że wymysł ten kosztował niezliczoną liczbę żydowskich istnień w następnych wiekach" (William Nicholls, Christian Antisemitism, s. 108). Ciekawe, że autorowi, który tyle wysiłku włożył w walkę z uprzedzeniami, nie przyszło do głowy, iż takie stwierdzenia muszą obrażać chrześcijan, a z pierwszych męczenników za wiarę czynią kłamców i tchórzy, którzy nie tyle śmiało szli na prześladowania, ile raczej nieudolnie chowali się za wymyślone opowieści mające obciążyć Żydów.

Ale tak myśli wielu współczesnych krytyków. Ich zdaniem Nowy Testament zawiera w sobie podwójne odwrócenie prawdy historycznej: Rzymianie, a nie Żydzi byli odpowiedzialni za śmierć Jezusa i chodziło o kwestie polityczne, nie religijne. Czyli autorzy ewangeliczni postawili prawdę do góry nogami; winnych uniewinnili, niewinnych obciążyli. Ten sąd pojawia się wśród wielu egzegetów, być może nawet większości. I to niezależnie od konfesji, a nawet wyznawanej religii. W wersji skrajnej i prymitywnej przedstawia go dziennikarz Bryan Bruce, który chełpi się, że przeprowadził pierwsze w dziejach prawdziwe, kierujące się zasadami kryminologii, śledztwo w sprawie śmierci Jezusa. Oto do jakich wniosków doszedł: "historia o pojmaniu i sądzie Jezusa jest częścią antysemickiej propagandy, która miała szkalować dobre imię narodu wybranego i kadzić Rzymianom" (Bryan Bruce, Jezus. Dowody zbrodni, s. 252). Ciekawe, że książka tego nowozelandzkiego dziennikarza przez kilka ostatnich lat była jedyną powszechnie dostępną pozycją na temat procesu Jezusa w największych sieciach polskich księgarni. Byłby to być może koronny dowód rzeczywistej tolerancji panującej w Polsce, w końcu sytuacja, w której autor uznający bezpośredni związek między opisami Męki Pańskiej a powstaniem komór gazowych w Auschwitz, autor, dla którego dzieje chrześcijaństwa naznaczone są krwią, przemocą, uciskiem i prześladowaniami, bez żadnych kłopotów mógł swą książkę wydać i umieścić na poczesnym miejscu w setkach, jeśli nie tysiącach, księgarni. Warto jeszcze dodać, że przypisami i redakcją naukową zajął się z kolei mieszkający na stałe w USA Polak, który otwarcie przedstawia się na własnej stronie internetowej jako propagator ateizmu.

 

Dziełko Bruce’a to przykład hucpy, braku wiedzy, błędnych wnioskowań i uprzedzeń. Żeby nie być gołosłownym, wspomnę jedynie, że nowozelandzki autor na poważnie przyjmuje, że scena, w której Jezus uwalnia od śmierci jawnogrzesznicę (J 8,1-12), ma być dowodem na kłamstwo Jana, piszącego gdzie indziej, że Żydom nie wolno nikogo zabijać (18,31). Jak wiadomo, opowieść o jawnogrzesznicy z pewnością spod pióra Jana nie wyszła, została dołączona do czwartej Ewangelii z innej, być może Łukaszowej, tradycji. Nie ma sensu prostowanie wszystkich błędów, fałszerstw i przeinaczeń Nowozelandczyka, ważne jest co innego. Otóż przy całej swej powierzchowności Bruce stanowi, można by rzec, dojrzały owoc procesu rozwoju pewnego sposobu myślenia, zgodnie z którym wszystko, co chrześcijańskie, jest podejrzane. Radykalizuje on i w skrajnej formie wyraża konsekwencje, od których wielu poważnych teologów na pewno by się odżegnało, choć mam wątpliwości, czy słusznie.

I tak znany katolicki teolog Joachim Gnilka stwierdza: "W relacjach ewangelicznych można dostrzec dwie wiodące tendencje, a mianowicie do wybielania Rzymianina Piłata i do obciążenia strony żydowskiej" (Jezus z Nazaretu, s. 396). Oczywiście, powiedzieć to nie jest tym samym, co uznać Mękę Pańską za dzieło antysemickiej propagandy i Gnilka na taki sąd nigdy by nie przystał. A jednak wolno pytać, czym, ściśle biorąc, różni się jego rozumienie tendencji od zarzutów, jakie chrześcijanom stawiają ich radykalni krytycy. Tym bardziej że nie jest jasne znaczenie ulubionego zwrotu współczesnych egzegetów, czyli słowa "tendencja". Czy jest to podświadome uprzedzenie, coś, czego autor nie zauważa, co w nim tkwi i może zostać wydobyte na światło dzienne dopiero za sprawą rzekomo bezstronnego badacza? A może tendencja jest świadomym nastawieniem, intencją, zamiarem autora? Nie ma na to jasnej odpowiedzi. Ten dwuznaczny termin jest jednak poręcznym narzędziem, pozwala bowiem komentatorom przechodzić do porządku dziennego nad wątpliwościami. Nie muszą udowadniać, jaki był zamiar autora, wystarczy, że będą rekonstruować kontekst i środowisko. Tkwi tu ukryte założenie, że autor Ewangelii zawsze jest reprezentantem swego otoczenia, że jest jakby medium, za pośrednictwem którego dochodzi do głosu jego wspólnota. Taki brak krytycyzmu wobec używanych przez siebie pojęć powoduje, że ustalenia poważnych naukowców stają się łatwym łupem dyletantów.

W końcu rozumowanie Bruce’a, choć często prymitywne, wydaje się całkiem konsekwentne. Skoro w Ewangeliach pojawiają się wspomniane przez Gnilkę "tendencje do obciążania strony żydowskiej", skoro można dowieść, że w późniejszej historii służyły one do uzasadnienia antyżydowskich, antysemickich zachowań, to nazwanie Ewangelii dziełem propagandy wcale nie musiałoby być dalekie od prawdy. Ot, kwestia ostrości języka. Naukowiec mówi o tendencjach, publicysta woli nazywać rzeczy po imieniu.

Tym bardziej że im głębiej wczytywać się w poważne przecież i solidne rozważania wielu teologów, tym większych można nabrać wątpliwości, czy w istocie rzeczy ich założenia nie prowadzą do takich samych wniosków, do jakich dochodzi Bruce. Najtrafniej zadania współczesnej teologii opisało dwoje wybitnych

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kto zabił Jezusa?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.