Musi się chcieć

Logo źródła: Przegląd Powszechny Krzysztof Ołdakowski SJ / "Przegląd Powszechny" 1 (1085) 2012

Z profesorem Mirosławem Dłużniewskim rozmawia Krzysztof Ołdakowski SJ.

Krzysztof Ołdakowski: Jak stan psychiczny wpływa na zdrowie fizyczne?

Prof. Mirosław Dłużniewski: Kiedy ktoś, kto jest w słabej formie psychicznej, przeżywa kolejny stres, albo, co jest najgorszym obciążeniem, trwa w przewlekłym stresie, to źle zasypia, źle śpi, a w dzień nawracają kolejne złe myśli. Odczuwa kołatanie serca, przyśpieszone tętno, bo cały czas się niepokoi. Wydzielają się nadmierne ilości hormonów stresu. "Skacze" mu ciśnienie. Rozregulowuje się jego układ wegetatywny, wydziela się więcej kwasu w żołądku, obkurcza się mięśniówka gładka w przewodzie pokarmowym.

Zawsze zła kondycja psychiczna przekłada się niekorzystnie na poczucie dobrostanu, a właściwie jego brak, czyli w konsekwencji obciąża nasze zdrowie. Ukuto nawet takie powiedzenie "zdrowie psychosomatyczne", czyli jeżeli masz dobrą "psyche", to masz dobrą "somę" - ciało. Jeżeli widzimy, że ktoś nie jest w dobrej formie psychicznej, to w końcu trafi do lekarza. Wielokrotnie z uśmiechem podkreślałem, że w Stanach Zjednoczonych każdy ma swego psychoanalityka. Jednak rolę tego psychoanalityka może także pełnić lekarz, żona czy mąż, ksiądz, psycholog, ktoś, kto pomaga nam zanalizować nasze problemy, "rozebrać" je na części i w konsekwencji uspokaja naszą psychikę.

DEON.PL POLECA

Natomiast człowiek zostawiony z problemami psychicznymi sam sobie wcześniej czy później "wyląduje" u lekarza. Jeżeli ten zapisze jedynie lekarstwa, to przegra; przegra z chorobą i nie pomoże choremu. Lekarz powinien mieć czas i możliwość, by zapytać pacjenta o środowisko, okoliczności, w których żyje i pracuje. Czasem przychodzą do mnie młodzi ludzie, którzy wyglądają na okazy zdrowia, ale "serce im kołacze". Osiągnęli dobrobyt ekonomiczny, ale boją się z niego skorzystać, bo nie mają czasu, boją się, że stracą pracę. Pracują więc w korporacjach po dwadzieścia godzin na dobę, w nieustannym stresie. Żaden organizm tego nie wytrzyma. Lekarze od tysiąca lat wiedzą, że jeżeli człowiek nie ma spokoju, dobrobytu psychicznego, to jego ciało będzie sygnalizowało różne dolegliwości.

Lekarze mogą leczyć ludzkie organizmy, natomiast nie wyleczą nas z presji kulturowej, nie uwolnią od współczesnych wymagań. Czy nie należy przemyśleć tego, w jakiej atmosferze żyjemy i jakie ma ona konsekwencje dla psychiki?

Lekarz, jeżeli ma czas i empatię, może pomóc, może wskazać przyczynę dolegliwości. Ale nie ma prawa decydować o wybieranych przez konkretną osobę wartościach. Może jej jedynie pokazać, jak te wybory przekładają się na zdrowie. Jeżeli dalej ten ktoś będzie spędzał w korporacji dwadzieścia godzin, to nie będzie miał już kołatania serca ani skoków ciśnienia, tylko zawał, udar lub inną katastrofę zdrowotną istotnie związaną ze stresem.
Serce jest specyficznym narządem. Na przykład, kiedy doznamy urazu na przykład nogi, trochę to nas boli, ale ból przechodzi i o nim zapominamy. Ale jeżeli mieliśmy napad arytmii, to będzie on się potem śnił przez wiele miesięcy.

Młody człowiek, który to przeżył, jest przerażony. Mówię mu: "To jest klasyczny objaw, że serce jest z pana niezadowolone". Co to znaczy? Tłumaczę prostym językiem. Chodzi o codzienną gonitwę, niepokój, ileś wypitych kaw, używki, stres w pracy, w domu, niezdrowe współzawodnictwo, czyli tak zwany wyścig szczurów.

Naprawdę liczy się nie wiek kalendarzowy, tylko wiek biologiczny. Od kiedy zaczyna się problem? Nie ma takiej daty. Jeden z moich profesorów, który uczył fizjologii, powiedział, że proces starzenia zaczyna się zaraz po urodzeniu, bo niektóre komórki żyją krócej, inne dłużej. Osoba dojrzała zwraca uwagę na te problemy, kiedy po raz pierwszy cierpi na jakąś istotną dolegliwość i po raz pierwszy widzi swoje ograniczenia.

Można spotkać osiemdziesięcioletnią kobietę, która cały czas żyje w dobrej formie. Nie biega, ale spaceruje; radzi sobie, normalnie funkcjonuje. I nie ma poczucia upływającego czasu. Jeżeli jest w dobrej formie fizycznej i w dobrym stanie psychicznym, otoczona rodziną, to ma frajdę z życia. Ale jeżeli pięćdziesięciolatek po raz pierwszy złamie nogę albo ma jakiś inny problem, który go błyskawicznie skieruje do szpitala, jest to dla niego pierwszy sygnał, że dzieje się coś niedobrego. Wówczas zaczynają zachodzić procesy, które nie przez wszystkich są rozumiane, niestety także nie przez wszystkich lekarzy.

Jakie?

Kiedy mówimy o dobrostanie, mówimy o "homeostazie organizmu". Oznacza to rodzaj pełnej równowagi, kiedy wszystko dobrze funkcjonuje. Dla wieku podeszłego ukuto określenie "homeostenoza" ("stenoza" czyli "zwężenie"), i polega ona na tym, że, mówiąc obrazowo, osoba może funkcjonować normalnie i nie zauważa tego, że droga, którą szła, robi się coraz węższa, dopóki po raz pierwszy się nie przewróci. Potem zaczyna się efekt domina, wszystko się sypie. Ktoś złamał nogę, dostał się na oddział ortopedyczny, ale zaraz wzywają nas, kardiologów. Chory ma niedomogę serca, za szybkie tętno, złe ciśnienie albo krążenie. A do wczoraj był zdrowy. To złamanie nogi jest tak dużym stresem i obciążeniem dla organizmu, że wszystko przestaje dobrze funkcjonować, bo nasze rezerwy są już ograniczone.

Kiedy w serialu "Czterdziestolatek", Karwowski pytał sekretarkę o choroby dyrektorów powiedziała mu, że chorują na "-siątki", czyli pięćdziesiątki, sześćdziesiątki, siedemdziesiątki. Uczę lekarzy, żeby pamiętali, że osoba w wieku pięćdziesięciu, sześćdziesięciu lat powinna przejść określone badania. Wcześniej też. Z wieku wynikają pewne ograniczenia. Czy można do nich przygotować pacjentów? Tak do końca nie. Nie możemy zapewnić wszystkim nieśmiertelności ani pełnego zdrowia do określonego wieku. Jak ma się ucieszyć siedemdziesięciolatek, któremu mówimy, żeby spacerował wolniej albo nie nosił siatek z zakupami po schodach? Żeby zaakceptować swój wiek, muszą się pojawić tak zwane wartości dodatkowe.

Co to znaczy?

Pacjent musi czuć oparcie. To jest moim zdaniem najważniejsze, co daje lekarz, choć bezpośrednio nie należy to do jego pracy. Osoba w chorobie czy stresie musi mieć oparcie. Oczywiście powinni je dawać przede wszystkim rodzina i przyjaciele.

Studenci, którzy do mnie przychodzą, myślą, że będę ich namawiał do tego, żeby się tylko uczyli. Przekonuję ich, że ważny jest także sport i życie towarzyskie. Na studiach zawsze mi się wydawało, że szkoda tracić czas tylko na naukę i sam działałem w Zrzeszeniu Studentów Polskich, uprawiałem sport, rozglądałem się za dziewczynami i oczywiście się uczyłem. Kiedy się połączy te elementy, to wydaje się, że wszystko jest poukładane. Nie ma wówczas przekonania, że w dorosłym życiu jest coraz trudniej. Jeśli ktoś przegra mecz, to może uda mu się "randka".

Natomiast osobom starszym, które narzekają na pracę mówię, że dopóki są potrzebne, będą szczęśliwe, choć może jeszcze o tym nie wiedzą. Nieszczęśliwe zaczną być, kiedy przestaną być potrzebne. Pacjenci złapali mnie dziś w Klinice na korytarzu o 6:30 i zapytali zatroskani: "Panie profesorze, co tak wcześnie?". Odpowiedziałem im, że ja na szczęście lubię swój zawód, więc proszę mnie tak nie żałować. Szybko się otworzyli, zaczęła się rozmowa, powiedzieli, że to szczęście, że lubię swoją pracę. Mówili też, co sami robią, mieliśmy krótką acz głęboką pogawędkę. Więc nie próbujmy żałować osób, które są zapracowane. Jeżeli ktoś nie lubi swojego zawodu i ze wstrętem myśli i obowiązkach, to nie będzie szczęśliwy. Oparcie może znaleźć w rodzinie, przyjaciołach, w pasji. Często zupełnie niezwiązanej z pracą, nawet jeśli dla innych to jakieś dziwne hobby.

Rok temu od żony, dzieci, wnuków, zięciów dostałem na urodziny pianino. Wiedzieli, że kiedyś jako dziecko trochę grałem, potem pianino było u cioci, i gdy tata przestał ciocię odwiedzać, ja przestałem grać. W domu robimy czasem spotkania z przyjaciółmi naszych dzieci i ich dziećmi. To miłe spotkania, przyjaciele dzieci to już dorosłe osoby, którym zawsze proponuję, żebyśmy sobie mówili po imieniu. Część z tego korzysta, część nie, dalej wolą bym był dla nich "profesorem", a moja żona "znakomitym kardiologiem". Pytają nas często nasi rówieśnicy, czy nam się chce. To prawda, kiedy wychodzą, rzeczywiście jesteśmy zmęczeni. Ale relacje z nimi dają nam wsparcie. I ja sam mam satysfakcję, kiedy ktoś z młodszego pokolenia się mnie czy mojej żony radzi w ważnych dla nich sprawach. Czasem wolą porozmawiać z nami, swoimi przyjaciółmi niż z rodzicami. Mają do nas zaufanie.

Warto się otwierać, na przykład zaprzyjaźnić się z sąsiadami. Pomóc im, kiedy mają problem. Mało kto sam radzi sobie z problemami. I bez tego ten proces starzenia się będzie bardzo trudny. Najgorsze, co obserwuję u osób starszych, to nie problem choroby, ale samotności. Osoba samotna, która ma jakiekolwiek dolegliwości, jest w trudnej sytuacji z większą szansą na przegraną. Musi mieć kogoś, kto ją pocieszy.

Kiedyś starsi asystenci, za którymi w szpitalu nosiłem historię choroby, pokazywali mi pacjentów w trudnym stanie i mówili tak: "Ta pani będzie żyła - ona chce żyć". Trochę mnie to na początku rozśmieszało, bo brzmiało jak jakieś szamaństwo. Potem z pokorą patrzyłem, ile w tym było racji. Wola życia się liczy. Najczęściej ona się wiąże z motywacją: mam dla kogo żyć, nie chcę kogoś zostawić, nie chcę umrzeć. Zaczyna się walka. I tę walkę widać.

Największy problem jest wówczas, gdy pacjent w trudnym stanie mówi, że nie chce żyć, a na proste pytanie: "Ale zaraz, przecież ma pan dla kogo żyć?" - mówi: "Nie mam". Wtedy szanse lekarzy zdecydowanie się zmniejszają. Lepszą odporność, lepszy układ immunologiczny ma osoba zmotywowana do życia. Wiele chorób nowotworowych jest spowodowanych przez wirusy, które układ odpornościowy może pokonać. Wiemy jednocześnie, że układ immunologiczny pilnuje komórek, żeby się nie namnażały w sposób niekontrolowany. Osoba, która ma motywację do życia, ma też lepszy układ immunologiczny.

Podobnie jest z dziećmi w przedszkolu. Mówi się często, że chorują. Czy dlatego, że dzieci przynoszą infekcje? To tylko część prawdy. Druga część jest taka, że dzieci tęsknią za rodzicami, czyli są w stresie i mają gorszy układ odpornościowy.

Chory w konsekwencji ciężkiej choroby, wcześniej czy później, może umrzeć. Powinien być otoczony odpowiednią atmosferą. Obecnie jest to bardzo trudne. Mało się o tym mówi, a jeszcze mniej robi, by tak było. Chory nie powinien umierać na szpitalnym korytarzu. Nie powinien umierać bez osób bliskich.
Warto pamiętać o jednym: lekarze walczą o zdrowie psychiczne, o większą odporność, żeby pacjent miał napęd, żeby miał chęć do życia. To są proste zabiegi. Mamy to szczęście, że w naszej klinice uczą się zawodu młodzi fizjoterapeuci. Te młode dwudziestoparoletnie osoby działają na chorych fantastycznie. Kiedy wejdą do sali panów trzy młode, pełne uroku dziewczyny albo do pań trzech młodzieńców, to choćby nie wiem co, pacjenci wstają z łóżka, dają się zaprowadzić na spacer.

Jeżeli do tego obok jest rodzina, jeżeli widzę na obchodzie, że do łóżka pacjenta są przyklejone kartki, laurki od dzieci, wnuków, to mówię: "Jest dobrze". Jest dla kogo żyć. Z takim pacjentem rozmawia się inaczej. Wtedy, na przykład przed ryzykownym zabiegiem, którego się obawia, ten pacjent powie: "Dobrze, róbcie to, muszę być zdrowy".

Sam przekonałem się na sobie, jaką motywację dają wnuczęta.

Kiedy wchodzę ze studentami do sali pacjentów, mówię im zawsze: "Szukajcie znaków". Co to znaczy? "Patrzcie na pacjenta. Pamiętajcie, że każde słowo, które tu powiemy, on będzie przetrawiał. Popatrzcie, czy widać po nim chorobę, w jakim on jest stanie psychicznym? On wielu rzeczy nie powie, nawet jak go zapytacie. Patrzcie, jakie wam wysyła znaki, to może go łatwiej zrozumiecie". Potem studenci mówią, że zrozumieli, o co chodziło.

Jakie są te znaki?

Pamiętajmy, że zwykle w sali pacjent nie leży sam, dlatego nie o wszystkim chce głośno powiedzieć, czasem się wstydzi albo boi się, że ktoś przekaże informację rodzinie. Jeżeli widać u niego napięcie, lęk, to znaczy, że będzie jakoś sygnalizował, chęć powiedzenia czegoś jeszcze. Te sygnały trzeba wyciągać, bo inaczej terapia będzie niepełna albo nieudana. Miałem wiele takich przykładów, było już niby wszystko dobrze, ale wyczułem jakiś sygnał i mnie olśniło. Pytam: "No dobrze, proszę pani, a jak tam życie rodzinne, jak syn?". I trafiłem.

Pozornie nie ma to wiele wspólnego z kardiologią.

Tak jest. Otworzyła się lawina żalu, nieszczęścia, kłopotów, o których ta pani by nie opowiedziała. Jak ja mam ją dobrze leczyć, jeśli nic o tym nie wiem? Oczywiście na rozmowę potrzeba czasu.

W obecnym systemie liczy się to, żeby pacjent szybko wrócił do domu.

Tak, i to jest najsłabszy punkt polskiego systemu opieki zdrowotnej. Mało uwagi poświęca się problemom pacjenta. Zamiast mówić o chorobie, mówimy o procedurze; nie ma pacjenta chorego na coś, jest tylko "procedura rozszerzenia naczynia", "procedura wszczepienia stymulatora". Mówi się nie o człowieku i jego problemie, tylko o tym, za co będzie płacone. Narodowy Fundusz Zdrowia nie płaci za dobry stan pacjenta, ale za wykonanie procedury. Jeżeli politycy różnych opcji politycznych nadal będą psuli relację pacjenta z lekarzem, rozwijając obecny system z Narodowym Funduszem Zdrowia, wycenami procedur i pośpiechem, to pójdziemy w złym kierunku.

Mówił pan wcześniej o przeżywaniu śmierci. Bywam w hospicjach, w ciągu ostatnich lat zwiększyła się w nich ogromnie liczba młodych wolontariuszy, którzy mają potrzebę zbliżenia się do tajemnicy życia i śmierci.

Też to obserwuję. Zawsze zastanawiałem się, z czego to wynika. W hospicjach, miejscach dla przewlekle chorych pacjentów, czasu jest więcej. Osoby, które tam idą z wyboru, mają potrzebę niesienia pomocy, dania serca potrzebującemu. To powinno być także częścią zawodu lekarza. Na pierwszym miejscu musi być pacjent, a nie procedura.

Jest bardzo dużo dobrych młodych ludzi, co rok na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym przychodzi nowa grupa studencka. Staram się zawsze pierwszego dnia mieć z nimi spotkanie, wykład, rozmawiam. Chcę, żeby to było prawdziwe spotkanie pytam, co robią, jakie specjalizacje ich interesują. Potem od razu mają dobre nastawienie. Ważne, żeby się nie wykrzywili, żeby nie zauważyli, że zawód może dać łatwe pieniądze i uznanie, tylko żeby dostrzegli, o co naprawdę w tym zawodzie chodzi.

Potrzebne przykłady i autorytety. Kiedyś byłem świadkiem rozmowy, kiedy ktoś próbował dokuczać naszemu przyjacielowi, panu ministrowi profesorowi Zbigniewowi Relidze, że chodzi na pochody pierwszomajowe. Nie wytrzymałem, wtrąciłem się, powiedziałem tak: "Zapytaj go, jaki ma komfort z tego pochodu, zapytaj się, dlaczego on to robi? Bo ja mam pełne przekonanie, że po to, by stworzyć pacjentom większe możliwości". W starych komuszych czasach wyrywał to, co się dało, dla kliniki i pacjenta. Potem dla wielu ludzi, i lekarzy, i pacjentów stał się autorytetem.

Oczywiście, można powiedzieć dzisiaj, że szkoda, że palił, może jeszcze by żył, bo jest potrzebny także dzisiaj. Żyje na szczęście pamięć o nim, są jego uczniowie. Każdy, kto się zajmuje kardiologią, ma do Religi jakiś sentyment, ale potrzebne są też te mniejsze przykładziki. Przykładzikiem jest dla studenta asystent w klinice. W jego stosunku do pacjenta musi być autentyczne zaangażowanie, które widać. Wtedy student będzie dobrze ukształtowany.

Wszystko utrudnia tempo, w jakim żyjemy. Ale, kiedy patrzę na naszych studentów, jestem pełen nadziei.

Nie wiem, czy to tempo się da w jakiś sposób zatrzymać.

Jednak ludzie z jakiegoś powodu chcą się ze sobą spotykać, mimo że biznesu na tym się nie robi. Razem wyjeżdżają, siedzą do drugiej w nocy, rozmawiają, śmieją się. Świat przyśpieszył, więc młody człowiek nie musi czekać pięćdziesięciu lat na mieszkanie, może wziąć kredyt i je zbudować wcześniej. Musi tylko wyważyć, co jest dla niego wartością.

O pośpiechu już mówiłem. Myślę, że poczucie nieustannego zagrożenia, które się wiąże głównie chyba z bezpieczeństwem socjalnym rodziny. Rodzina potrzebuje warunków do bezpiecznego wychowania dzieci, które trzeba też nakarmić, ubrać i puścić do szkoły. Cywilizowane państwo powinno dostrzegać i dbać o ludzi chorych, którym trzeba pomóc. Potrzebne jest minimum bezpieczeństwa. Jeżeli w domu panuje miłość, można jeść tańsze parówki.

Zawsze mówię, że jestem zdeklarowanym prawicowcem, jeżeli chodzi o wartości, i zdeklarowanym lewicowcem, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo socjalne. Lekarz nie może być inny. Powiedziałem w jednym z wywiadów, że lekarz bez wiary w ogóle nie powinien wychodzić z domu. Bo po co? Mam na myśli wiarę w to, że mogę pomóc pacjentom. W to, że mi się uda. W umiejętności. Jeśli lekarz nie ma wiary, którą zarazi pacjenta, niech lepiej zostanie w domu.

Ja znam wielu kolegów, którzy mówią: "Ja tu przyszedłem zrobić badania. Ja tu przyszedłem wyciąć…". Kiedy to słyszę, to myślę sobie "Uciekasz od problemów swojego zawodu, chcesz być technokratą". Nie da się uniknąć spojrzenia na pacjenta jak na całego człowieka.

*Mirosław Dłużniewski - profesor zwyczajny, doktor habilitowany nauk medycznych, kierownik Kliniki Kardiologii, Nadciśnienia Tętniczego i Chorób Wewnętrznych II Wydziału Lekarskiego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Musi się chcieć
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.