O falsyfikacji dobra. Orwell czy Sołowiow?

Jan Prokop / Perspektywy Kultury

Orwell czy Sołowiow? Który z nich postawił trafniejszą diagnozę chorobom naszych czasów?

           

Obu zestawia Alain Besançon w książce Falsification du bien/ Fałszowanie dobra wydanej w 1984, która dziwnym (może nie całkiem) trafem wzbudziła u nas dość słabe echa, mimo że francuskiego rusycystę i sowietologa znano, w drugim obiegu tłumaczono[1].

 

Orwell jest głośnym autorem Folwarku zwierzęcego (Animal Farm) i Roku 1984 (Nineteen Eighty-Four), tekstów, których nie wolno pominąć nikomu badającemu komunistyczny totalitaryzm: niby-baśnio buncie zwierząt na farmie, oraz przyszłościowej antyutopii o zapanowaniu całkowitej (totalitarnej) kontroli nad jednostką w przyszłym „doskonałym” ustroju w drugiej połowie XX wieku.

 

Folwark zwierzęcy przynosi alegoryczną, trochę w stylu dawnych bajek zwierzęcych, opowieść o rewolucji przeciw niesprawiedliwemu ustrojowi, której triumf kończy się jednak powrotem do dawnego stanu rzeczy. Gdyż zwycięscy przywódcy (świnie) przywracają co było, czyli dawny wyzysk jednych przez drugich, skoro wszyscy są równi, ale niektórzy bardziej (all animals are equal but some are more equal).

 

Rok 1984 to powieść. Jej bohater główny, Winston Smith, w społeczności poddanej całkowitemu praniu mózgów, okazuje się „ostatnim człowiekiem”, który podejmuje próby ocalenia swojego człowieczeństwa, w czym pomaga mu zakochana w nim Julia, instynktownie opierająca się procesom dehumanizacji.

 

Poddany wyrafinowanym torturom Winston ulega. Powtarza bezmyślnie, jak kazano, że dwa dodać dwa to pięć i deklaruje niezachwianą miłość do Wodza – Wielkiego Brata.

 

Świat orwellowski jest utopią zrealizowaną. Ludzie pod presją propagandy i policji wyzbywają się swojej natury. A więc wyzbywają się przywiązania do tradycji, poczucia własnej, jednostkowej osobności, własnej prywatności, zmieniają się w posłuszne automaty, by wypełniać płynące z góry, z tajemniczego centrum (partia wewnętrzna) instrukcje, co myśleć, co czuć, jak postępować. 

 

Co uderza w tym świecie, to jego oderwanie od konkretu, od realnej egzystencji, zanurzonej w doraźność, w materialność, powiązanej licznymi nitkami uczuciowymi, nawykami, intymnością i ciepłem. W Roku 1984 żyjemy bowiem w przestrzeni czystych idei, martwych abstraktów, poniekąd rodem z platońskiego państwa filozofów. Besançon nazywa to szczególnym spirytualizmem. A więc zamrożeniem wszystkiego, co żywe, nieprzewidywalne, niesterowalne, słowem, własne.

 

Jak wiadomo Orwell związany był z angielskim socjalizmem, oburzał go wyzysk, nędza, niesprawiedliwości losu uderzające w człowieka. Buntował się więc przeciw krzywdzie, ale jak podkreśla Besançon, nie próbował konstruować utopijnego, doskonałego świata, w oderwaniu od konkretnych ludzi. Rewolucja miała przywrócić pokrzywdzonym sprawiedliwość, nie zaś – wbrew dotychczasowym doświadczeniom – budować od fundamentów nowy wspaniały świat, na całkowicie nowych zasadach, wymyślonych bez uwzględniania potrzeb naszej ludzkiej natury.

 

Utopia totalitarna w wersji komunistycznej pod płaszczem materializmu niesie bowiem swoistą dematerializację człowieka. Spirytualizm, o którym wspomina Besançon nie ma nic wspólnego z duchowością ukształtowaną w tradycji Kościoła. Zaś „anglo-soc” (ingsoc) czyli orwellowska antyutopia jest czystą spekulacją, zamierzającą przerobić człowieka w maszynę, w automat wykonujący posłusznie zadane polecenia. Gdy tymczasem chrześcijaństwo opiera się na Wcieleniu Syna Bożego, na połączeniu w osobie ludzkiej duchowości i cielesności, człowieczeństwo widzi więc jako związek duszy i ciała. Dlatego zbawienie wieczne będzie zmartwychwstaniem ciał także.

 

Tu zresztą antyutopijna myśl konserwatywna wpisuje się mocno w tradycję chrześcijaństwa, podkreślając ów ciężar cielesności. Choć widzi w nim także żyzny grunt dla ducha, choć nie zamierza owej cielesności kasować w imię wymyślonej doskonałości idei.

 

Bensançon dostrzega u Orwella – socjalisty – owo wyraźnie konserwatywne (anglosaskie?) zaplecze, rozumienie potrzeby materialnego konkretu, ciążącego na nas, ale jednocześnie stanowiącego podstawę naszych duchowych aspiracji. Ten sui generis balast daje człowiekowi konieczną równowagę, chroni go od ulatywania w przestwory utopii. Uczy, że nie wszystko, co da się pomyśleć, jest możliwe i dobre.

 

***

O ile orwellowska wizja przyszłości budzi grozę, o tyle Kratkaja powiest’ o Antichristie sprzed ponad stu lat, stanowiąca finał dialogów Włodzimierza Sołowiowa (Tri razgowora), ową grozę osłania firanką obietnicy wszelkiej pomyślności dla wszystkich.

 

Oto słodka wersja Apokalipsy? Ludzkość wita szczególną figurę Zbawcy, który zapewni ogólne szczęście godząc przeciwności w duchu niby-ekumenizmu: kochajmy się, bracia. Ostra walka Kościoła i Rewolucji należy już do przeszłości, większość cieszy się, że nastąpił pokój powszechny.

 

Ale owa zgoda powszechna polega na wyrzeczeniu się dążenia do prawdy i dobra w imię kompromisów. Katolicy, prawosławni, protestanci, Żydzi budują wspólnotę, opartą na rozmydleniu własnej tożsamości. Zbawca – uwielbiany książę tego świata – obiecuje każdemu coś miłego, wszyscy są zadowoleni, z wyjątkiem kilku fanatyków wśród katolików, protestantów i prawosławnych.

 

Wszelako po pewnym czasie Żydzi odkrywają, że Zbawca jest nieobrzezany, że jest fałszywym mesjaszem, Antychrystem. Antychryst jest bowiem kusicielem i uwodzicielem, potrafił usidlić wielu zwolenników, by poprowadzić ich do zguby. Zło bowiem posługuje się Dobrem jako przynętą, stąd właśnie u Besançona owo tytułowe fałszerstwo dobra.

 

Besançon wydaje swoja książkę w 1984, w roku orwellowskim, gdy miała się sprawdzić przepowiednia o zapanowaniu totalitaryzmu na całym świecie. Tymczasem wkrótce komunizm się rozpadnie, choć pozostawi ślady, w Korei północnej najgroźniejsze, na Kubie, w Wietnamie i Chinach – tu w wersji jakby złagodzonej.

 

I oto – nieoczekiwanie – proroctwo Sołowiowa o łagodnym Antychryście nabiera rumieńców. Dziś bowiem grozi nam, bardziej niż totalitarny terroryzm Stalina, Mao, czy Fidela Castro, postmodernistyczna, miękka wersja zniewolenia poprzez hasła rzekomego wyzwolenia (liberation). Poprzez radykalny permisywizm (anything goes), hedonistyczną, konsumistyczną, niosącą wyjałowienie duchowe i paraliż moralny cywilizację śmierci. Cywilizację samolubną, która pod pretekstem tolerancji i political correctness (nikogo nie urazić!) promuje bezlitosny w gruncie rzeczy egoizm jednostki wyzwolonej, wyemancypowanej z wszelkich zobowiązań i odpowiedzialności wobec bliźniego – stąd nb. odrzucanie trwałego małżeństwa na rzecz przelotnych związków singlów. Cywilizację kształtującą człowieka, który wolałby nie wiedzieć, co to poświęcenie i ofiara, za to chciałby za wszelką cenę realizować własny życiowy projekt (Lebensenwurf), polegający na kolekcjonowaniu interesujących przeżyć – nowych dreszczów.

 

Tak uformowany podmiot nie zawaha się dążyć do własnej samorealizacji kosztem słabszych, dzieci nienarodzonych (aborcja), starców (eutanazja). Głoszona werbalnie, pozorna łagodność nie dotyczy bowiem sfery, gdzie toczy się bezlitosny bój walczących o swoje samolubów. Tak więc wielu rzeczników miękkiego zniewolenia uważa dziś za priorytet nie walkę z nędzą głodujących miliardów Afryki, Azji czy Południowej Ameryki, nie pomoc dla krajów eks-kolonialnych, ale walkę o prawo kobiety, by dysponowała sobą, co jest niewinną formułą, oznaczającą prawo do aborcji, czy walkę o uznaniegejowskich i lezbijskich związków za równouprawnione z rodziną czyli trwałym małżeństwem kobiety i mężczyzny, rodzącym i wychowującym dzieci w duchu odpowiedzialności.

 

Głośne rozróżnienie Izajasza Berlina na wolność od i wolność ku, otworzyło bramę groźnej konfuzji. Gdyż pomieszano uwolnienie od zakazów (rób, co chcesz, spełniaj każdą zachciankę jako rozwiązanie idealne), z wolnością czynienia tego, co stanowi istotę człowieczeństwa, co stanowi o jego godności. Antropologia ateistyczna (non serviam) czy agnostyczna zderzyła się tutaj frontalnie z chrześcijańskim rozumieniem natury ludzkiej, widzącej zniewolenie w grzechu, a wolność w szukaniu Boga, zatem dążącej do wolności celowej.

 

***

Tu jednak trzeba na koniec postawić pytanie, dlaczego książka Besançona nie pojawiła się w kręgu lektur naszych elit w latach osiemdziesiątych? Otóż dlatego, że wyrastała z wyraźnie chrześcijańsko-konserwatywnej opozycji wobec totalitaryzmów. Nie z lewa, nie z antystalinowskich nurtów trockizmu, dość wówczas aktywnych. W szerokim froncie oporu nie zawsze zdawaliśmy sobie sprawę, kim są nasi sprzymierzeńcy. Kościół, lewica, dialog Adama Michnika interpretowano chętnie jako wyciągniętą ku Kościołowi dłoń sojusznika. Każdy kto krzyczał, precz z PRL, wydawał się przyjacielem. Takie sojusze ad hoc można wytłumaczyć sytuacją, rzeczywiście większym złem był realny socjalizm, cieszono się każdym świeżo nawróconym, nie dostrzegając, że często bywały to półnawrócenia, że różnimy się w wielu istotnych punktach. Uznawano – i słusznie – dobrą wolę u ludzi, co uwalniali się dopiero z często rodzinnych, bliskich powiązań z komuną, zakładano, że w procesie wydalania PRL-owskich zatruć pójdą dalej, co istotnie w wielu przypadkach się spełniło.

 

Wszelako nie we wszystkich przypadkach. Niektórzy bowiem walczyli ze stalinowskimi wypaczeniami, ale nie z samym pomysłem nowego wspaniałego świata, który kiedyś wyrośnie z czysto ludzkiego rozumu, wyemancypowanego w akcie prometejskiego (ateistycznego) buntu oświeceniowego. Kiedy Kołakowski pisał esej Kapłan i błazen, atakował stalinizm utożsamiony z religią. Nie z religią polityczną, parodią prawdziwej wiary, ale z religią sensu stricto z Religią Objawioną, uważał, że stalinizm jest zły, gdyż Partia za mało się różni od klechów z ciemnogrodu. Pisał także szydercze powiastki o tematyce biblijnej, by zmieszać z błotem i stalinowski i religijny totalitaryzm.

 

Oczywiście, ktoś powie, że drogę wskazał poniekąd Dostojewski, opowieścią o Wielkim Inkwizytorze, który daje ludowi chleb zabierając mu wolność. Pokusa, aby widzieć Kościół jako Wielkiego Inkwizytora nawiedzała wielu. Stalin łatwo tu pasował do obrazu pseudo-transcendencji, wydawał się konsekwencją religijnego rozumienia świata, kultowi Bożej Wszechmocy, Wszechmocy Pana Zastępów miała odpowiadać jego idolatria. Dla kantowskiego (Was ist Aufklärung) oświeceniowego Rozumu uwolnionego od autorytetów, każde poddanie się Transcendencji oznaczało niewolę, wołało o emancypację. Czerwony stalinizm wydawał się po prostu jedną z ekstremalnych form tego samego zniewolenia, którego innym wariantem – może tylko trochę łagodniejszym – miałby być Kościół i religia, uznawane za totalitaryzm czarny. Aczkolwiek do czasu należało oczywiście, ze względów taktycznych zaprzestać atakowania czarnych i udawać sojusz.   

 

Na antypodach obu owych zagrożeń – stalinowskich i religijnych – jako gwiazda zbawcza w oczach i sercach wielu ówczesnych dysydentów zamigocze tedy trochę oświeceniowy, trochę postmodernistyczny, ateistyczny czy agnostyczny liberalizm/libertynizm (róbta co chceta), który zapewne spodobałby się głównemu bohaterowi Kratkoj powiesti Sołowiowa. A który dziś, promowany przez niegdysiejsze kręgi opozycyjne wokół jednej gazety, ogarnia coraz szersze przestrzenie życia publicznego.

 

My i Oni, czy te dawne podziały (z głośnej książki Teresy Torańskiej) tracą ważność? Układały się bowiem inaczej wtedy, niż dziś. Antypeerelowski front obejmował koalicję, w której wilk i baranek w jednym stali domu. Wilka ciągnie do lasu. A baranka? 

 

----------

 Alain Besançon, La falsification du Bien. Soloviev et Orwell, Julliard, Paris 1985.

 

 



[1] W drugim obiegu ukazał się m.in. Petit traité de sovietologie/ Krótki traktat sowietologiczny na użytek władz cywilnych, wojskowych i religijnych. Przedmowa Raymond Aron. Tłumaczenie „P-P.” [tj. Urszula Dąmbska-Prokop], KOS 1980.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

O falsyfikacji dobra. Orwell czy Sołowiow?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.