My się zimy nie boimy

My się zimy nie boimy
Logo źródła: Dziennik Polski Kamil Sokołowski / "Dziennik Polski"

Stając przed odwiecznym dylematem - śmiać się czy płakać - wybieram to pierwsze. I pomyśleć, że gdzieniegdzie po prostu kręci się filmy. A nad Wisłą zrzuca się na to czterdziestomilionowy naród, dokładając się potem jeszcze do ich promowania.

To, że sprawa sponsorowania przez podatników artystycznego opracowywania hasła "Zimo, wyp******aj!" zdobędzie rozgłos, było więcej niż pewne. Oczywiście nie dlatego, że zarządzanie publiczną kiesą kogokolwiek szczególnie obchodzi, choć skądinąd temat państwowych grantów zasługuje na swoje pięć minut w dziennikarstwie śledczym. Ale nie o to tym razem mi chodzi. Nie chodzi również o to, że państwo w ogóle zajmuje się czymś takim, jak sztuka, choć ten stan rzeczy też nie jest ani oczywisty, ani optymalny. Istotnym powodem popularności kwestii "zimy" jest coś innego - połączenie brzydkiego słowa z Ministerstwem Kultury.

Trudno o lepszy materiał na sensację. Nieco wstydliwy fakt publicznego finansowania wyzwisk pod adresem pór roku jest skwapliwie wykorzystywany przez wszystkich, którzy mają coś do ugrania: przez dziennikarzy, krytyków PO i publicystów żyjących z wierszówek. Minister Zdrojewski stanął jednak na wysokości zadania i w wywiadzie dla portalu Onet.pl dał odpór atakom, przy okazji zresztą wyprowadzając kontratak przeciwko społeczeństwu w ogólności.

Artystka wskazuje, nie propaguje

DEON.PL POLECA

Problematyczną, kilkakrotnie zapośredniczoną artystycznie, ale w sumie dość prostą treść: "Zimo wyp******aj", można byłooglądać na billboardach dzięki pani Monice Drożyńskiej. Aby obronić ją przed zarzutami, Bogdan Zdrojewski posłużył się dwoma argumentami, nad którymi warto pochylić się bliżej.

Pierwszy z nich służył oddaleniu sugestii, jakoby wieszanie billboardów z wulgaryzmami było na bakier z paragrafami zabraniającymi umieszczania w przestrzeni publicznej nieprzyzwoitych napisów. Uwaga, iż może tak być (pozwolił sobie na nią dziennikarz przepytujący ministra) jest zdaniem Zdrojewskiego chybiona. A to dlatego - mówi Zdrojewski - że artystka wulgaryzmów nie "propaguje", ani nie "buduje wulgarnej przestrzeni". Ona jedynie wskazuje, iż wulgaryzmy te, jak i owa przestrzeń, rzeczywiście ("niestety") istnieją. Jeśli więc "awantura" wokół billboardów ma jakąś istotną przyczynę, nie jest nią błąd ministerstwa czy artystki. Winne są braki w artystycznej edukacji społeczeństwa. Cóż, litera kodeksu wykroczeń nie wspomina o celach i formie upubliczniania nieprzyzwoitych słów, lecz po prostu takowego zakazuje. Minister jednak, jak się wydaje, koncentruje się nie na literze, a na duchu, który w jego interpretacji wydaje się duchem wyrozumiałym. Jeśli wykładnię tę podejmą chuligani, wówczas miejsce sprayu jako środka szpecenia ścian, zajmą torby pełne kserówek zdjęć wulgaryzmów, najlepiej z adnotacją "nie OK" albo "be". Fotografia jasno wskaże, iż chodzi jedynie o pokazywanie istnienia wulgarnej przestrzeni, a nie o jej tworzenie. Dopisek wyrażający jasno brak aprobaty powinien zaś wykluczyć posądzenie o propagowanie.

Z drugiej strony, niekształcony lud również powinien wsłuchać się w słowa ministra i przyjąć do wiadomości swoje miejsce w szeregu. Obywatele powinni zrozumieć, że nie należy wychodzić z domu bez nabycia uprzednio pewnego poziomu artystycznego wyrobienia, ponieważ podstawowym kluczem do interpretacji przestrzeni miejskiej jest sztuka. Pukając do głowy wyzywającemu nas żulowi zastanówmy się zatem dwa razy, bo jeśli okaże się on artystą, wyjdziemy na ignoranta i chama. Choć, nawiasem mówiąc, może być i odwrotnie - przy bliższym oglądzie niejeden starszawy już dziś grajek uchodzący za artystę mógłby okazać się zwykłym głupkiem.

Mniejsza jednak o to. Ważne, że minister Zdrojewski wyraził nadzieję, iż przywracane właśnie do szkół obowiązkowe zajęcia z plastyki i muzyki pozwolą w przyszłości uniknąć podobnych kłopotów. Ze źródeł zbliżonych do Ministerstwa Edukacji wiem, że jednym z proponowanych ćwiczeń ma być odróżnianie przekleństw artystycznych od pozostałych. Specjalny fundusz pozwoli ponoć utworzyć nawet ukierunkowane na rozwój tej umiejętności pozalekcyjne kółka zainteresowań oraz zorganizować w tym zakresie olimpiadę centralną.

Kochamy artystów, bo przeklinają

Uratowawszy błądzącą literę prawa jej duchem i napomniawszy szerokie koła, minister mógł wziąć się za drugie z postawionych przed nim pytań: czy z tego, co powiedział, nie wynika aby, że artystom wolno więcej niż innym? W tej sytuacji, co ciekawe, podporą okazał się neoplatonizm. Prostoduszna - i w zasadzie bardzo bezczelna - ciekawość dziennikarza znalazła bowiem taką oto odpowiedź. To prawda - łaskawie przyznaje minister - że "artysta nie może łamać prawa". A jednak "swobód artystycznych nie można krępować". Zdrojewski nie wyobraża sobie więc zakazywania takim czy innym artystom śpiewania brzydkich słów. Sztuka - powiada - ma "swoje prawa", będąc przy tym "w jakimś sensie emanacją rzeczywistości i jej przejawów". Za to też zresztą - konkluduje - "kochamy i podziwiamy artystów".

Trudno przecenić fakt, że polityk publicznie używa słowa "emanacja" - nawet jeśli zastrzega, iż jest to emanacja "w jakimś sensie", potwierdzając tym samym niezbicie, że nie do końca wie, co chce powiedzieć. Prosta logika podpowiada jednak, co następuje. Jeśli artyści są objęci takim samym prawem jak wszyscy, wówczas tak jak wszystkim przysługują im swobody i grożą kary - a więc nie wolno im więcej niż innym. Jeśli jednak "swoje prawa" sztuki to inne prawa niż obowiązujące wszystkich, oznacza to, że uprawiającym sztukę rzeczywiście wolno co innego niż tym, którzy jej nie uprawiają. "Co innego" nie musi co prawda zawsze oznaczać "więcej", jednak w rozważanym kontekście tylko takie rozumienie wchodzi w grę. Innymi słowy, skoro można wyobrazić sobie zakaz wulgarnego śpiewania nałożony na kogokolwiek, można również wyobrazić sobie analogiczny zakaz nałożony na artystów (i odwrotnie). Jeśli zaś zakaz przeklinania dla - powiedzmy - Starego Dobrego Małżeństwa, jest nie do pomyślenia, zaś zakaz przeklinania dla małżeństwa statystycznego jak najbardziej, znaczy to dokładnie tyle, że Stare Dobre Małżeństwo może więcej, niż - całkiem przykładowo - moja żona i ja.

Czy to właśnie usiłował powiedzieć nam Bogdan Zdrojewski? Jeżeli tak, miło byłoby usłyszeć to wprost, najchętniej zamiast bajdurzenia o emanacjach, lub zamiast przywoływania w tym kontekście cenzury i komuny - do której "rządy PO nie wrócą" poprzez "krępowanie swobód artystycznych". Utrzymanie tego kuriozalnego porównania wymaga bowiem, jak się wydaje, przekonania, że esencją zła siedzącego w socjalistycznej cenzurze była niemożliwość wyprzeklinania się na scenie za wszystkie czasy. W innych wypadkach musimy dostrzec różnice między dyskusją wokół publicznie finansowanego billboardu podejrzanego o naruszanie precyzyjnego przepisu normalizującego dopuszczalny poziom publicznie artykułowanych treści i prewencyjną cenzurą samych treści.

Puchar za zajęcie osiemnastego miejsca

Cała ta "awanturka" - mówi minister - może zresztą dać skutek gorszy od cenzury instytucjonalnej, a mianowicie wywołać autocenzurę. Najpierw więc Zdrojewski stwierdza, że w sprawie zimy warto przywołać socjalistyczne nożyce, potem sięga po coś nawet gorszego: autocenzurę, a na koniec żali się na rozdygotane, reagujące nieadekwatnie i emocjonalnie społeczeństwo. Zaiste, oskarowa konstrukcja. Kogo jednak dźwięk słowa "Oscar" poruszył, ten może spać spokojnie. Na Oscara - mówi minister - liczyć nie należy, bo w Polsce nie ma klimatu dla wydawania publicznych pieniędzy na promocję filmów. Co prawda, dzięki decyzjom Zdrojewskiego filmy, które mają szansę na ważne filmowe nagrody otrzymają dodatkowe fundusze, ciągle jednak brak jest dla takich działań akceptacji społecznej.

Stając przed odwiecznym dylematem - śmiać się czy płakać - wybieram to pierwsze. I pomyśleć, że gdzieniegdzie po prostu kręci się filmy. A nad Wisłą zrzuca się na to czterdziestomilionowy naród, dokładając się potem jeszcze do ich promowania, a wszystko po to, by ostatecznie wysłuchiwać utyskiwań, że ma przy tym minę niedostatecznie akceptującą.

Jeśli ktoś mnie słyszy za tym okrutnym oceanem, to ja błagam: wysoka komisjo, dajcie Zdrojewskiemu i Wajdzie przynajmniej jakiś dyplom za udział. Nie pozwólcie im wpaść na pomysł podatku na kawę albo na bombonierkę dla was.

Kamil Sokołowski - autor jest absolwentem filozofii, tłumaczem, autorem artykułów popularnonaukowych i naukowych (m. in. w "Pressjach", "Studiach z filozofii polskiej", "Roczniku kognitywistycznym").

Źródło: My się zimy nie boimy, www.dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

My się zimy nie boimy
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.