Najpierw Tunezja, teraz Egipt...

Zobacz galerię
Najpierw Tunezja, teraz Egipt...
Włodzimierz Knap / "Dziennik Polski"

Władza polityczna w Kairze leży na ulicy. Jest w rękach milionów ludzi, którzy demonstrują i giną w imię haseł demokracji i wolności. Kto zwycięży? Stary reżim? Islamiści? El-Baradei?

Kilkumilionowa armia państw arabskich ze wszystkich stron zaatakowała Izrael. Ten w odpowiedzi użył broni masowej zagłady. Druga strona konfliktu, której przewodzi Egipt rządzony przez ekstremistów islamskich, także sięgnęła po broń jądrową, chemiczną i biologiczną. Izraelowi z pomocą błyskawicznie pośpieszyli Amerykanie. Blisko milion żołnierzy USA walczy na Bliskim Wschodzie i zajmuje sporą część Afryki. Strony konfliktu prowadzą totalną wojnę. Liczby ofiar nie można podać nawet w przybliżeniu.

Szala zwycięstwa zdecydowanie przechyla się na korzyść koalicji amerykańsko-żydowskiej. Tymczasem Pekin i Moskwa postawiły Waszyngtonowi ultimatum. Jeśli w ciągu 12 godzin nie wstrzyma działań bojowych, oba kraje uderzą na USA z całą swoją potęgą militarną. Państwa należące do NATO postawiły swoje armie w stan najwyższej gotowości bojowej. Świat jest na progu III wojny światowej. Wszystko wskazuje na to, że spełni się przepowiednia Einsteina, iż IV wojna toczyć będzie się na maczugi.

Taka relacja jest oczywiście fikcją, ale też scenariuszem, z którym, jak przyznają eksperci, niestety, trzeba się liczyć. Podkreślają oni, że Bliski Wschód jest zdecydowanie najbardziej zapalnym miejscem na kuli ziemskiej. Żadne mocarstwo nie zdecyduje się na rozpętanie globalnej wojny w razie konfliktu w innej części świata (nie licząc własnego terytorium), o czym mogliśmy się już przekonać. Wyjątkiem jest Bliski Wschód. Dla Stanów Zjednoczonych to newralgiczny region, przede wszystkim z uwagi na potężne zasoby surowców strategicznych, ale też kluczowe położenie z militarnego punktu widzenia. Afryka jest natomiast miejscem, które już dziś znaczy bardzo wiele dla chińskiej gospodarki. Tymczasem sytuacja w tym rejonie jest bardzo napięta. Do środy liczbę zabitych w Egipcie oceniano na około 300 osób. Rannych jest kilka razy więcej. We wtorek wieczorem prezydent Egiptu Hosni Mubarak zapowiedział, że nie będzie kandydował w najbliższych wyborach prezydenckich, które planowo mają się odbyć we wrześniu tego roku. Opozycji ta zapowiedź nie zadowala. Dała mu czas do dzisiaj na opuszczenie urzędu. - Jak tonący brzytwy, Mubarak trzyma się władzy - mówi dr Beata Wojna, arabistka z Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Jej zdaniem prezydent Egiptu gra na czas. Wie, że jeżeli zostanie w kraju, to nowa władza zapewne wytoczy jemu i jego rodzinie proces. - A Mubarak i jego najbliższe otocznie mają sporo na sumieniu - podkreśla dr Wojna. Przypomina, że reżim nie wahał się stosować okrutnych metod. Między innymi ludzie znikali z ulicy i ich dalszy los nie był znany. Hosni Mubarak w 2008 r. w czasie wizyty w Polsce został jednak odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi RP, mimo prowadzenia brutalnej polityki i utrzymywania od 30 lat stanu wojennego.

DEON.PL POLECA

Prof. Adam Bieniek z Katedry Arabistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego zwraca uwagę, że Mubarak, nawet jeżeli zdecyduje się na opuszczenie kraju, będzie miał problemy ze znalezieniem bezpiecznego schronienia. - Nie widzę, by poza Izraelem znalazło się państwo, które dałoby mu azyl, a i Żydzi pewnie woleliby Mubaraka u siebie nie gościć - prognozuje prof. Bieniek. Taki jest los dyktatorów. W połowie stycznia tego roku przekonał się o tym Ben Ali, który Tunezją rządził od prawie 24 lat. "Jaśminowa rewolucja" zmiotła Ben Alego, a on miał kłopoty ze znalezieniem schronienia poza własną ojczyzną. Pobytu odmówił mu Paryż, choć przez cały czas sprawowania rządów kolejne ekipy rządzące Francją utrzymywały z nim wręcz serdeczne stosunki. Nie chciał go przyjąć także Rzym. Samolot z tunezyjskim przywódcą długo krążył, bo "głównemu pasażerowi" wszędzie odmawiano zgody na pobyt. Udało mu się w końcu wylądować w Arabii Saudyjskiej. Władze saudyjskie wydały jednak oświadczenie, w którym tłumaczyły się z przyjęcia satrapy wraz z rodziną. Czytamy w nim m.in., że zdecydowały się na taki krok "z uwagi na wyjątkowe okoliczności".

82-letni Mubarak, który od 30 lat rządzi w Egipcie, jest - zdaniem arabistów i politologów - twardym zawodnikiem. - To nie Ben Ali - twierdzi prof. Bogusław Zagórski, arabista z Collegium Civitas. - Świadczy o tym m.in. wszystko, co robi od kilku dni, gdy znalazł się w opałach. Mubarak z jednej strony nie wahał się wydać rozkazu strzelania do demonstrantów, z drugiej powołał nowy rząd, na czele którego stanęli najbliżsi mu ludzie. Nowemu premierowi postawił za zadanie walkę z korupcją i bezrobociem. Nowy szef rządu, by wykonać zadanie, musiałby zacząć od pociągnięcia do odpowiedzialności Mubaraka, siebie, członków swojego gabinetu i przedstawicieli władzy, z którymi przez wiele lat współpracował. Bo najbardziej skorumpowani i odpowiedzialni za wysokie bezrobocie są dostojnicy, którzy przez ostatnich kilkadziesiąt lat mieli monopol na władzę, i nadal ją dzierżą.

Grzegorz Dziemidowicz, były ambasador RP w Kairze, jest przekonany, że los Mubaraka jest przesądzony. Demonstranci skandują, że nie wrócą do domów, dopóki on pozostaje w pałacu. Dzisiaj przekonamy się, co zrobią, jeśli Mubarak nadal w nim będzie. Jego sytuacja pogorszyła się, gdy nie tylko on, ale i Egipcjanie dostali jasny przekaz od prezydenta USA. Barack Obama stwierdził, że w Egipcie zmiany muszą nastąpić niezwłocznie. Obama nie daje zatem nadziei Mubarakowi na przetrzymanie protestujących, choć o wsparcie prezydenta Egiptu apelowały do rządu amerykańskiego władze Izraela. Z pewnością z punktu widzenia dyktatora Waszyngton okazuje mu głęboką niewdzięczność, gdyż przez całe lata Mubarak był wiernym sojusznikiem USA. I to w sytuacji, gdy właśnie Egipcjanie - jak pokazują badania opinii publicznej - są najbardziej antyamerykańsko nastawionym społeczeństwem na Bliskim Wschodzie.

Porzućmy te strategiczne scenariusze i dywagacje, a zastanówmy się, dlaczego doszło do rewolty najpierw w Tunezji, potem w Egipcie oraz zamieszek w Jemenie, Jordanii czy Algierii. Prof. Adam Bieniek mocno podkreśla, by nie wkładać do jednego worka Tunezji i Egiptu. Ten znawca świata arabskiego z UJ zaznacza również, że każde państwo w tym regionie jest zupełnie inne. Sami przecież zdajemy sobie sprawę, jak bardzo, my, Polacy, różnimy się od naszych sąsiadów Czechów, Niemców, Rosjan, Ukraińców czy od sąsiadów zza Bałtyku, czyli Skandynawów. Prof. Bieniek przekonuje, że naszą uwagę powinniśmy skoncentrować na wydarzeniach dziejących się w Egipcie, bo to zdecydowanie ważniejsze miejsce dla bezpieczeństwa światowego niż Tunezja. - Tunezyjczycy mentalnie niewiele różnią się od społeczeństw należących do Unii Europejskiej. Są zupełnie inni niż Egipcjanie, m.in. zamożniejsi, lepiej wykształceni, bardziej otwarci na świat zachodni - mówi arabista z UJ.

 

Kolejną przyczyną rewolty w Egipcie, a wcześniej w Tunezji, jest niezwykle dynamiczny rozwój elektronicznych środków masowego przekazu, zwłaszcza Internetu. - Dostęp do niego jest powszechny, choć sprzęt komputerowy z reguły marnej jakości - mówi prof. Adam Bieniek. Zwraca on uwagę na przecieki z Wikileaks, które potwierdziły i uwypukliły przekonanie społeczeństw arabskich, że rządzą nimi ludzie potwornie skorumpowani. Internet i informacje z Wikileaks trafiają przede wszystkim do młodych. - W państwach Afryki Północnej i leżących na Bliskim Wschodzie średnia wieku jest bardzo niska - podkreśla arabista. Z danych ONZ wynika, że w Egipcie aż 52,3 proc. ludności ma mniej niż 25 lat. W Tunezji ten odsetek wynosi 42,2 proc. W Syrii 55,2 proc., Jordanii - 54,4 proc., Libii, Algierii i Maroku - ponad 47 proc. - Bez uświadomienia sobie faktu, że w tym regionie zdecydowanie przeważają młodzi ludzie, z których bardzo wielu nie ma pracy, nie można zrozumieć tego, co się tam dzisiaj dzieje i dziać będzie - mówi prof. Bieniek.

Dr Beata Wojna twierdzi, że nie trzeba być ekspertem, by pojąć, ile beznadziei, ale też frustracji, jest w młodych Arabach, którzy nie widzą dla siebie perspektyw, a wokół dostrzegają i stykają się z bezmiarem korupcji. W takiej sytuacji wcześniej czy później musiało dojść do zamieszek. Niemal każde wydarzenie mogło wytworzyć przysłowiową iskrę, która doprowadzić musiała do wybuchu. Tą iskrą była samobójcza próba młodego obwoźnego sprzedawcy w Tunezji 17 grudnia 2010 r. Chciał on pozbawić się życia, gdy policja skonfiskowała mu towar. Oblał się benzyną i próbował podpalić. Informacja o tym wydarzeniu obiegła Tunezję i w konsekwencji doprowadziła do przewrotu politycznego. Pierwsza była Tunezja, teraz manifestacje odbywają się w Egipcie. Kto następny? - pytamy prof. Janusza Daneckiego, arabistę z Uniwersytetu Warszawskiego. - Nie wiem - przyznaje. Dodaje jednak: - Echa tego, co wydarzyło się w Tunezji, dotarły do Egiptu. Słychać je także w Jemenie i Sudanie. To biedne kraje i tam władza może upaść. Jest też Syria, ale to znacznie mocniejsze państwo. No i Libia. Ale to chyba zbyt silny kraj, z potężnymi służbami specjalnymi i policją. Kandydatem do zmian jest też Algieria. Jednak tak naprawdę wróżymy z fusów.

Prof. Bieniek radzi nam pamiętać, że choć i w Polsce rozwarstwienie społeczne jest duże, to w porównaniu z Egiptem - niewielkie. Zdecydowana większość obywateli w 80-milionowym Egipcie jest niezwykle uboga. Wiele milionów mieszkańców tego kraju nie ma zazwyczaj stałej pracy, stąd m.in. bierze się natręctwo Egipcjan wobec turystów. - Oni muszą na turystach zarobić, bo w przeciwnym wypadku wielu z nich i ich rodzinom groziłby głód - stwierdza prof. Bieniek. - Klasa średnia jest szczupła, a jeszcze węższa jest grupa osób bardzo, wręcz nieprzyzwoicie bogatych. Jest zatem tak, że jedni ludzie koczują w dawnych grobowcach, a inni budują pałace.

Arabista z UJ twierdzi, że jakość kształcenia w Egipcie pozostawia sporo do życzenia. W dodatku młodzi muszą często przerywać naukę, by zająć się zarabianiem na utrzymanie rodziny. - Problemem dla wielu nawet dobrze wykształconych Egipcjan jest to, że i oni mają kłopoty ze zdobyciem pracy - opisuje dr Beata Wojna.

Kto może przejąć władzę, gdyby za kilka miesięcy w Egipcie odbyły się demokratyczne wybory? Specjaliści raczej zgodnie twierdzą, że największe szanse na zwycięstwo ma Bractwo Muzułmańskie. Powstało w 1928 r. i istnieje w wielu krajach arabskich. - Bractwo podzielone jest na dwa skrzydła: umiarkowane i radykalne. W Egipcie wyraźnie przeważa skrzydło umiarkowane - mówi prof. Bieniek. - Ich celem jest wprowadzenie prawa muzułmańskiego, państwa wyznaniowego. Prezentują czarno-białą wizję świata, co powoduje, że łatwo docierają głównie do osób słabo wykształconych, biednych, tym bardziej, iż głoszą chwytliwe hasła sprawiedliwości społecznej. Arabista z UJ przyznaje jednak, że członkowie Bractwa Muzułmańskiego są mocno zakorzenieni w społeczeństwie egipskim. Grzegorz Dziemidowicz wyjaśnia, że Bractwo trzyma się mocno przede wszystkim dzięki akcjom charytatywnym, prowadzeniu banków, kas zapomogowo-pożyczkowych, pomocy w kształceniu najuboższych. - Bractwo jest popularne przede wszystkim wśród biedoty, ale ma też zwolenników u części inteligencji. Jego członkowie obsadzili czołowe stanowiska w związkach dziennikarskich, prawniczych. Jego przywódcy natomiast do ubiegłego piątku siedzieli w więzieniach - opisuje Bractwo Muzułmańskie były ambasador RP w Kairze. Choć formalnie działalność braci jest w Egipcie zakazana i to od 57 lat, praktycznie są mocno obecni w życiu publicznym, a nawet politycznym. W wyborach parlamentarnych w 2005 r. kandydaci sympatyzujący z Bractwem zdobyli 20 proc. głosów. Trzeba jednak zaznaczyć, że parlament w Egipcie ma tyle samo do powiedzenia co PRL-owski Sejm.

Polacy raz po raz mogą usłyszeć czy przeczytać, że dojście do władzy Bractwa Muzułmańskiego mogłoby sprowadzić Egipt na drogę, którą poszedł Iran. Znawcy świata arabskiego uspokajają. - Takie rozwiązanie nie jest możliwe - mówi Dziemidowicz. - Większość Polaków demonizuje ruchy islamistyczne, błędnie utożsamia je z Al-Kaidą. Podobne stanowisko zajmuje prof. Janusz Danecki.

Grzegorz Dziemidowicz, były ambasador w Egipcie, kilka razy rozmawiał z Hosni Mubarakiem. Jedno z tych spotkań odbyło się dwa dni po przegranych wyborach prezydenckich przez Lecha Wałęsę w 1995 r.: - Mubarak nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że urzędujący prezydent przegrywa wybory. Sam 6-krotnie zwyciężał, zawsze bez problemu. Po prostu dbał o to, by nie mieć rzeczywistego kontrkandydata, a jeśli taki się pojawił, policja skutecznie się nim zajmowała. Do tego stopnia Mubarak bał się zresztą jakiegokolwiek rywala, że dopiero kilka dni temu, w ramach szukania wyjścia z trudnej dla siebie sytuacji, powołał wiceprezydenta. Przez 30 lat nie utworzył takiego stanowiska, choć konstytucja egipska je przewiduje.

Nowym wiceprezydentem został Omar Sulejman, bardzo wpływowy w całym regionie polityk, szef wywiadu. Według części ekspertów właśnie Sulejman ma największe szanse na przejęcie władzy po Mubaraku. Dziemidowicz zwraca uwagę, że Sulejman jest człowiekiem Mubaraka. - Egipcjanie z przekąsem mówią zresztą o nowym rządzie, powołanym kilka dni temu przez Mubaraka - dodaje Dziemidowicz - że składa się ze szpiega, właśnie Sulejmana, stupajki, czyli ministra obrony marszałka Mohammeda Husejna Tantawiego, i klawisza, gdyż ministrem spraw wewnętrznych został były szef więziennictwa egipskiego Mahmud Wagdy, które słynie ze straszliwych warunków, upodlenia ludzi i tortur fizycznych. Były ambasador RP w Kairze uważa, że dla Egipcjan ostatnie ruchy Mubaraka i jego ekipy, w tym kluczowych postaci nowego rządu, są bez znaczenia. - Wszystkie one mają na celu pozwolić wyjść z twarzą Mubarakowi. Ale on przegrał już definitywnie - ocenia Dziemidowicz.

Według byłego ambasadora RP w Kairze władza polityczna w Egipcie leży obecnie na ulicy. Jest w rękach milionów ludzi, którzy demonstrują i giną w imię haseł demokracji i wolności, a pewnie za kilka miesięcy w wyborach zadecydują o ich wyniku. Jednocześnie Dziemidowicz jest przekonany, że realną władzę ma i jeszcze długo mieć będzie armia. - Ona decyduje w większości krajów arabskich - konkluduje. Wojsko rządzi Egiptem od 1952 r., gdy obaliło monarchię. Na najwyższych stanowiskach dzieci zastępują ojców. W ciągu tych prawie sześciu dekad powstały liczne klany oficerskie.

Jednocześnie całe wojsko egipskie liczy blisko pół miliona ludzi. Jest dziesiątą co do liczebności armią świata. Ma nawet własne satelity. Brakuje jej jedynie broni jądrowej. Od Amerykanów Egipt dostaje rocznie ok. 2 mld dolarów. Z tej kwoty na potrzeby armii i do kieszeni generałów trafia ok. 1,3 mld. USA przekazują też Egipcjanom nowoczesne uzbrojenie. Jedynie Izrael dostaje od Stanów Zjednoczonych więcej pieniędzy i lepszy sprzęt. Jednocześnie zdecydowana większość żołnierzy dostaje marne pensje.

Źródło: Najpierw Tunezja, teraz Egipt..., www.dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Najpierw Tunezja, teraz Egipt...
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.