Ludwik Jerzy Wspaniały - wspomnienie

Ludwik Jerzy Wspaniały - wspomnienie
Ludwika Jerzego Kerna zegnały tłumy Krakowian, także tych najmłodszych (fot. PAP/Stanisław Rozpędzik)
Logo źródła: Dziennik Polski Wacław Krupiński / "Dziennik Polski"

Po tylu latach nie umiem powiedzieć, czy wcześniej czytałem Panakernowe wiersze na ostatniej stronie "Przekroju", czy szybciej poznałem przygody "Ferdynanda Wspaniałego". Tak czy siak, było to niespełna pół wieku temu.

Wszedł Ludwik Jerzy Kern w moje życie, jak i pokoleń Polaków - i nie tylko Polaków, bo przypomnijmy Josipa Brodskiego, który nauczył się polskiego, by czytać "Przekrój" - na dobre. Wszak nawet jeśli nie było się wnikliwym odbiorcą tego tygodnika, to ostatnią stronę czytało się pilnie. Od niej lekturę zaczynając. Od wiersza Kerna, od jego rubryczki "O Wacusiu", czy innych okruchów. Ta strona to była jego domena. I tak rodził się Ludwik Jerzy Kern, "jeden taki, co pisze na ostatniej stronie "Przekroju" - jak będzie żartował po latach.

Trafił do tej redakcji przy okazji trzeciego pobytu w Krakowie. Pierwszy nastąpił po śmierci Józefa Piłsudskiego, gdy jako uczeń gimnazjum w Łodzi, w której się urodził, przyjechał z klasą sypać marszałkowi kopiec. - Tam jest kilkanaście taczek, a może więcej przeze mnie wytoczonych - wspominał. Drugi - już po wojnie, gdy pojawił się pod Wawelem z rocznym synem. Aż przyjechał po raz trzeci. Jako dziennikarz Polskiej Agencji Prasowej, wyszedł z jej siedziby przy ul. Basztowej i na Plantach spotkał Gałczyńskiego. Ten namówił go, by poszedł z nim do redakcji "Przekroju". Zresztą pewnie przekonywać nie musiał długo, to było pismo-marzenie każdego piszącego, jak powie Kern po latach. W gabinecie naczelnego Mariana Eilego Gałczyński, wcześniej niczego nie uzgadniając, rzucił krótko: "Słuchaj Marian, to jest taki facet, co się może nam przydać". "No to niech zostanie na tydzień".

I z tego tygodnia zrobiły się 54 lata. Bez miesiąca - jak doprecyzuje Kern podczas jednej z naszych rozmów. I doda, że tak oto Gałczyński najpierw go do szkoły teatralnej wprowadził, a potem z niej wyprowadził. Studia to był, jak wszystko w życiu, co lubił Kern podkreślać, przypadek. Szła zdawać znajoma, poszedł dla towarzystwa i dał się namówić na egzamin... Jej nie przyjęli, on urzekł komisję fragmentem "Kolczyków Izoldy" Gałczyńskiego, pod którego wrażeniem długo pozostawał. - Po egzaminie wyleciał za mną Józef Węgrzyn: "Panie, co to za tekst...?". Bo to był wiersz świeżo wydrukowany.

DEON.PL POLECA

I tak porzucił studia, Łódź. - Ale że od teatru podobno nie można uciec, to się ożeniłem z aktorką - doda na spotkaniu w Radiu Kraków 6 maja 2008 roku, promującym nowo wydany zbiór "Litery cztery - KERN". Data jest istotna, bo tego wieczoru właśnie Marta Stebnicka i Ludwik Jerzy Kern wyznali, że dzień wcześniej minęło 58 lat od dnia ich spotkania. - Był z tej okazji szampan, ale było go cholernie mało - powiedział mąż. Żona z kolei wspomniała "wiersz wielce liryczny, wręcz miłosny", który gdzieś u zarania znajomości "był uprzejmy Ludwik Jerzy Kern przesłać do mnie".

Dodajmy, że owo zaranie sprowokował "Dziennik Polski"; naonczas, jak wspomniała Marta Stebnicka, organizujący majowe Dni Oświaty, Książki i Prasy. Resztę dopowiedział mąż w rozmowie z Brunonem Miecugowem i ze mną. "Była wtedy wielką gwiazdą zespołu Teatru im. J. Słowackiego, grała główne role w największych sztukach... O tym, że mógłbym do niej podejść, zaczepić, przedstawić się - mowy nie było. (...) Poznaliśmy się w szkole w Gdowie na takim wieczorze - Marta deklamowała m.in. "Panią Twardowską", ja jakieś swoje wierszyki, a potem całą grupą aktorów i literatów wróciliśmy do Krakowa, a że jakoś nikomu nie chciało się iść do domu, wylądowaliśmy w Feniksie. Grała orkiestra, poprosiłem Martę do tańca...".

Wyjazd w marcu 1950 roku Jerzego Waldorffa do Warszawy i przekazanie ostatniej strony Kernowi, który na początku był "chłopakiem do wszystkiego", odmieniło jego status. Zwłaszcza że szybko ujął Eilego pomysłem, by tę ostatnią stronę drukować w poprzek, co wtedy było wyłomem nie lada.

Cotygodniowe pisanie wiersza zaczął Kern od parafraz bajek La Fontaine'a, a gdy się skończyły, miał wymyślać swoje. A że czasy były stalinowskie i trudno było pisać wprost, bajki, co jeszcze przed naszą erą sprawdził Ezop, były formą jakże wygodną. Zatem Kern bajki pisać zaczął, a na wszelki wypadek pod tytułem dopisywał "wg Bondariewa" lub też wymyślał inne, byle z rosyjska brzmiące nazwisko, co miało uspokoić cenzora.

A potem już pojawiać się zaczęły wiersze; publikowane na łamach tygodnika, potem w kolejnych książkach, ukazujących się od 1953 roku. Po trzech tomach bajek, następne coraz wyraźniej mówiły już o współrodakach, o zjawiskach, zdarzeniach i zdarzonkach, o okruchach codzienności, o radościach i kłopotach. To mogła być "Oda do sznurowadła", to mógł być wierszyk na "Śmierć filiżanki" ("o czym donosimy /ja - smutny człowieczek /oraz mąż denatki - spodeczek") lub uwznioślenie opiewanej w piosence "Ramony", której "ciało pręży się i gnie". Dziś część rekwizytów z owych wierszy już jest dla młodych nieczytelna, jak koszule nonajron, globulki Zet, ixi czy remanent; inne zjawiska, jak to z wiersza "Na chorobowem", rozpowszechnionego przez zespół Tropicale Thaiti Granda Banda, też odeszły wraz z PRL-em, ale to nic a nic nie osłabia urody tych utworów. Broni je subtelna ironia i pogodny ton satyryka, wyrozumiałego dla "niedostatków charakterów oraz innych braków". I takie było to "Podglądanie rodaków" przez Ludwika Jerzego Kerna, jak nazwał wiersz, a potem tom wydany w 1972 roku. 32 lata później dodał do tego słowo "dyskretne" i tak zatytuował zbiór wierszy. Kern zawsze był dyskretny, nienapastliwy, tak - cięty i celny, ale i dobrodusznie łagodny. - Ja nie jestem sieriozny, staram się nie być złośliwym - mówił podczas wspomnianego spotkania w Radiu Kraków. Może dlatego mógł jako podglądacz kończyć ów wiersz słowami:

A na plus niech mi to zapisane będzie
W satyrycznym niebie,
Że podglądam wszystkich równo,
Bez protekcji,
Nie wyłączając nawet
Siebie

Albo "Imiona nadwiślańskie". 118 imion, a do każdego przypisana jakaś charakterystyka, jakaś słabostka albo zaleta. Ileż w tych lirykach urokliwej zabawy literackiej. Ileż finezji. Już w otwierającym wierszu "W imieniu imienia":

Moja zaś definicja imienia
Brzmi tak:
Imię to słowna forma cienia.
To coś, co w szczęściu czy też bidzie
Jak cień z człowiekiem przez życie idzie

Ludwik Jerzy Kern z wielu terminów typu "poeta" czy "satyryk" lubił wybierać dla siebie skromnie określenie "facet, co pisze wierszyki", ale przecież precyzyjnym warsztatem - rymami, rytmami, kulturą słowa, finezyjną grą słów - dowodził, że kunszt poetycki opanował do perfekcji. I znalazł dla siebie odrębną wyrazistą poetycką ścieżkę, w której nie bał się odejść od języka literackiego na rzecz dykcji potocznej, prostej. Ale jakże uwodzicielskiej! Bo uwodzić czytelnika potrafił Kern wybornie. I młodego, któremu ofiarował tak wiele utworów - zbiory m.in. "Z Florkiem przez pół świata", "Proszę słonia", i starszego. Zresztą wiele z tych wierszy, choćby z tomu "Cztery łapy", bawiło jednych i drugich. - Piszę dla dzieci, i dla byłych dzieci - mówił Kern w czasie owego spotkania w radiu, po czym wyjaśniał, nie pierwszy raz, że "dla dzieci trzeba pisać tak, żeby zrozumiał to nawet dorosły".

Była w tym Kernowym pisaniu jakaś zwyczajnie niezwyczajna miłość do człowieka. Z niej pewnie płynęła delikatna nutka moralizatorska wierszy, ale nie były to pouczanki tych, co wiedzą lepiej, a odbijanie w lustrze zabawnych obrazków, które oprawiał zaskakująco "Jaśnie Pan Rym". Ot, delikatny dydaktyzm poety humorysty, bez wątpienia jednego z największych po wojnie, choć przecież trzymanego, i trzymającego się, z dala od panteonu. A przecież łatwo znaleźć w tej jakże regularnie uprawianej twórczości perełki liryki, jak moja ulubiona "Mży mżawka", przypomniana po dekadach na łamach miesięcznika "Kraków". Przywodzi skojarzenia z Gałczyńskim, z Jeremim Przyborą...

Te wiersze "są perfekcyjne, wypolerowane i błyszczą nawet po latach" - pisał Kern we wstępie do tomu "Kpiny i kpinki", swego przyjaciela Mariana Załuckiego. I właściwie wiele z owych uwag można by odnieść do wierszopisarstwa autora owego wstępu. Już jego tytuł "Misternie zbudowana wesołość" o Kernie mógłby mówić! Albo opinia, iż Załucki: "Nie był entuzjastą poezji rebusowej, tej swoistej formy samoobsługi, przerzucającej na klienta, czyli czytelnika, obowiązek rozszyfrowywania utworu". Myślę, że podnosząc te przymioty warsztatu przyjaciela wykładał Kern przy okazji niejako własne credo.

 

Wierny był mu do końca. Także w latach, gdy zabrakło "Przekroju", bo go spławiono do Warszawy, i Kern odnalazł dla siebie miejsce na łamach miesięcznika "Kraków". Znów publikował wiersze, znów mógł kontynuować sagę o Falczakach oraz publikować rozmaite "śmiesznoty", podpisywane tym samym, co od lat, bynajmniej nie jedynym, pseudonimem H. Olekinaz, co było echem jakiegoś przedwojennego aptekarskiego specyfiku o nazwie "Holekinaza". Ongiś podpisywał nim także m.in. przekłady czynione dla "Przekroju" - Singera, odnajdywanego w "New Yorkerze", Roalda Dahla...

Wspomniany cykl miniatur "O Wacusiu", czyli "saga rodu Falczaków", których przez pół wieku uzbierało się około sześciu tysięcy, jak można wyczytać w zbiorze Wydawnictwa Literackiego z roku 2002, to kolejny fenomen w twórczości Kerna. "Chciałem, by te opowiadanka przedstawiały takiego - jak mówi Stasio Tym - Polaka Szaraka, a że nazwisko Kowalski wydało mi się obnoszone, wybrałem Walczaka. I parę takich tekścików przyniosłem Eilemu (...) I Eile mi tego Walczaka przerobił. "Czemu to zmieniasz?" - "Wystarczy mi już telefonów z Warszawy z pretensjami i interwencjami, co, nie wiesz, że ministrem sprawiedliwości jest Stanisław Walczak?" - mówił mi twórca tej "powieści współczesnej, wybitnie krótkoodcinkowej". Jedno, dwa zdania, nieraz dwa-trzy więcej, a w nich kosmos nasz cały, a to zamknięty w paradoksie, to w przewrotnej myśli, to w zgrabnie ujętej myśli bystrego ironisty. "Są ludzie, którzy zmuszeni do zabrania głosu nie mają pojęcia, co powiedzieć, i w końcu to mówią". Albo: "Prawie każdy pacjent marzy o takim lekarzu, który byłby wyspecjalizowany wyłącznie w nim". Albo... Tak, saga Falczaków mimo lat nic nie straciła na aktualności, co być może nie jest powodem do naszej chwały, ale na pewno przynosi chwałę autorowi, bo znamionuje literaturę ponadczasową; eo ipso wielką.

Nie tylko Falczak był na F. Także wszystkie psy pp. Kernów, ich ukochane boksery. I na literę F był też ten, który - zacytujmy autora - "szczeka już w dwudziestu językach", czyli Ferdynand Wspaniały. A zrodziła go Farsa, jeden z owych czworonogów na F, leżąc u nóg autora, gdy ten pracował wieczorem przy biurku. Zauważył oto, że owa Farsa, niezwykle piękna, zdobywczyni wielu medali na wystawach, zachowuje się jakoś dziwnie: to szybko przebiera nogami, to gniewnie szczerzy zęby, to z kimś walczy. "Wtedy zrozumiałem, że pies ma sny tak, jak człowiek i że pewnie mu się śni, że jest człowiekiem...".

A że zbiegło się to z zamówieniem redaktorów dziecięcego "Płomyczka" na powieść w odcinkach, wywiedziony ze snu Farsy Ferdynand objawił się młodym. Pięknie wydany w książce, z rysunkami Kazimierza Mikulskiego, szybko zrobił furorę, o czym świadczy skala wznowień i przekładów.

Pamiętam, gdy teatr Groteska na swe 60-lecie sięgnął po blisko czterech dekadach po "Ferdynanda Wspaniałego", autor po premierze z właściwym sobie wdziękiem zrymował:

W imieniu własnym
hau hau
I mojego pieska
hau hau
Wznoszę ten toast
hau hau,
Niech żyje Groteska
hau hau

I, by przy psach pozostać, dygresja jakże ludzka. Opowiadał mi autor "Ferdynanda", jak to pewnego wieczoru, gdy wpadł doń w odwiedziny zaprzyjaźniony aktor Tadeusz Łomnicki, panowie zabawiali się opowiadaniem sobie zabawnych historyjek, racząc się przy tym stosownie i przypinając sobie rozmaite odznaczenia i ordery, jakie znalazł gospodarz domu, w tym multum zdobytych przez medalowe psy pp. Kernów. Gdy Marta Stebnicka wróciła z teatru, wyglądali jak "dwa radzieckie pierwomajskie kombajny, obwieszone od góry do dołu dzwoniącymi blachami". A odnalazłem tę puentę w książce "Pogaduszki", będącej zapisem fantastycznych rozmów ich autora właśnie z Łomnickim, z Marianem Eilem, Janem Kalkowskim, Stefanem Kisielewskim, Marią Koterbską, Zbigniewem K. Rogowskim, Jerzym Waldorffem. Ileż anegdot, ileż błyskotliwych refleksji.

"Biesiadowaliśmy, a magnetofon się kręcił. Nie mogę odżałować, że nie zrobiłem rozmów z Gałczyńskim, ale za jego życia to ja nawet nie wiedziałem, że istnieje magnetofon. Paru, niestety, z którymi się przyjaźniłem, przegapiłem, Dodka Dymszę na przykład" - usłyszałem od autora rozmów.

A jakież błyskotliwe charakterystyki nakreślił Kern tworząc "Moje Abecadłowo", którego pierwszy nakład zniknął tak szybko, że dla mnie zabrakło. Chlubię się dzięki temu egzemplarzem od autora i to z dedykacją "FIRMIE W. KRUPIŃSKI FIRMA L.J.KERN". To było w kwietniu 2008. Nasze ostatnie spotkanie. Powstały wówczas wywiad skrzył się od anegdot, którymi Ludwik Jerzy Kern bawił słuchaczy od lat. Na przykład o Jerzym Zarubie, grafiku ze "Szpilek", u którego zatrzymał się na parę dni Gałczyński. Któregoś wieczoru przyszedł pod muchą i chciał się kąpać. Zaruba, bojąc się, że gość może się utopić, zniechęcał go, mówiąc, że piec się zepsuł i jest tylko zimna woda. Na co Gałczyński: "Nic nie szkodzi, wykąpię się w twoim futrze". A kończyło tę rozmowę pytanie: "A dla Pana co to jest teraz poezja?".

"Poezja to jest święty spokój, jak ci nikt głowy nie zawraca, jak możesz spokojnie usiąść... Moja matka żyła 96 lat. I jak się budziła, to nogi spuszczała i tak siedziała na łóżku - pół godziny, godzinę... Nie rozumiałem tego, wydawało mi się to czymś zupełnie bez sensu. I czy pan wie, że jak teraz się budzę, podnoszę się, spuszczam nogi i siedzę tak nie wiadomo po co... Patrzę przed siebie, przez okno. Może to nie okno, a lustro pamięci...?"

A teraz nam pozostało lustro pamięci, rozkawałkowane na tyle Panakernowych tworów: wierszy, innych tekstów, piosenek - jedna z nich, "Cicha woda" Zbigniewa Kurtycza znalazła się w gronie "80 przebojów na 80-lecie Polskiego Radia"... Lustro odbijające stronice ponad 50 książek... "Jeśli jest niebo psie, skierujcie do niego mnie..."  A jeśli jest satyryczne niebo, o którym Ludwik Jerzy Kern pisał również...?

Źródło: Ludwik Jerzy Wspaniaływww.dziennikpolski24.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ludwik Jerzy Wspaniały - wspomnienie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.