Dom bez szczęśliwego końca

Logo źródła: Dziennik Polski Piotr Subik / "Dziennik Polski"

"Dzieci" mają od dwudziestu kilku do sześćdziesięciu lat. U większości zdiagnozowano mongolizm; tak zwano zespół Downa, gdy przychodziły na świat.

Na dokończenie Domu Dożywotniej Opieki w Bodzowie, budowanego przez Fundację im. Matki Teresy z Kalkuty, czekają wszyscy: i opiekunowie, i ich niepełnosprawne dorosłe dzieci.

A wszystko dlatego, że pewnego dnia - nie młode wszak już wtedy - musiały zadać samym sobie fundamentalne pytanie: "Co będzie z dziećmi, kiedy zabraknie nas?". Dlatego w 1992 r. powstała Fundacja im. Matki Teresy z Kalkuty, dlatego sześć lat potem zaczęła stawiać Dom Dożywotniej Opieki w Bodzowie. Tym samym matki upośledzonych porwały się z motyką na słońce.

- Był to naprawdę, jak na tamte czasy, pomysł niesamowity. Przewidziały bardzo dobrze swoje i swoich dzieci losy - nie ukrywa ks. dr Stanisław Radoń, duszpasterz z Salwatora, od lat związany z fundacją.

DEON.PL POLECA

Nie przewidziały za to jednego: że nie pójdzie im tak łatwo, jakby sobie tego życzyły. Że życie zweryfikuje ich plany. Czas płynie, a domu wciąż nie ma. Stoi, owszem, lecz w stanie nie do zamieszkania. Szczęśliwego końca nie widać. A one powoli umierają...

Znali się wszyscy dzięki Wspólnocie "Wiara i Światło", która upośledzonym dzieciom, młodzieży i dorosłym, ich przyjaciołom, opiekunom, rodzicom pozwalała przynajmniej raz na miesiąc spotkać się i bawić, uczyć i świętować, dzielić przeżyciami. Spotykali się tak m.in. w domku w Bodzowie, osiedlu na krakowskich Dębnikach; dzieci radowały się wtedy, rodzice mieli czas odetchnąć.

A potem to właśnie tu ziemię pod budowę Domu Dożywotniej Opieki podarował im ks. prof. Ludwik Piechnik, jezuita. I zastrzegł, że może być spożytkowana tylko na ten cel. Dlatego było to dla nich jak rozkaz. Adres nie zmienił się do teraz: ul. Widłakowa 58. Pięknie stąd widać klasztor kamedułów na Bielanach, pięknie - z tyłu domu - zamek w Przegorzałach. Daleko do świata, ale tak miało być; cisza i spokój potrzebne każdemu. Zwłaszcza chorym.

Spokoju nie mają tylko one, matki - wewnętrznego. - Wtedy, kilkanaście lat temu, kiedy ruszała budowa, nie spodziewałyśmy się, że natrafimy na takie problemy. Byłyśmy silniejsze, zdrowsze. A teraz? Lat nam przybywa, a w budynku są olbrzymie jeszcze braki - mówi smutnym, zmęczonym głosem Maria Rogowska, przewodnicząca zarządu Fundacji im. Matki Teresy z Kalkuty.

Patronkę swych działań wybrały nieprzypadkowo. - Matka Teresa poszła z pomocą do najbiedniejszych, w najgorszej sytuacji się znajdujących. I te dzieci też są najbiedniejsze, najgłębiej upośledzone; same byłyby zupełnie bezradne - zwraca uwagę ks. Stanisław Radoń.
Tych Matek Teres w fundacji sporo; przez te wszystkie lata ojcowie po prostu... zniknęli. Zostały same one. Zostały one i ich dzieci, ponad dwudziestu potencjalnych mieszkańców domu w Bodzowie.

"Dzieci" mają od dwudziestu kilku do sześćdziesięciu lat. U większości zdiagnozowano mongolizm; tak zwano zespół Downa, gdy kolejno jedno po drugim przychodziły na świat.

Są też dzieci z okołoporodowymi uszkodzeniami mózgu. Pełne sieroty lub pół sieroty, prawie bez wyjątku. Chodzące nieszczęścia. Ludzie to bardzo dobrzy, grzeczni, ufni, uczynni, kochający siebie nawzajem, absolutnie nie agresywni. - Niektórzy z nich żyją tylko siłą nawyku - mówi wprost Maria Rogowska.

Tak jak Adaś, jej syn, człowiek z lat pięćdziesiątych. Niepełnosprawny od urodzenia wskutek konfliktu serologicznego rodziców. Matka Maria opowiada: - Nie mówi, słabo widzi, zupełnie niesamodzielny. Nie potrafi się ubrać; prawa strona, lewa strona - nie ma dla niego różnicy. Nawet swych ubrań nie poznaje. Przyzwyczajam go do tego, że kiedyś zostanie sam.

Podczas podróży do Bodzowa co rusz wydaje z siebie radosne okrzyki, co chwilę na twarz wraca mu uśmiech. Setki razy pokonywał tę drogę: "maluchem" matki albo taksówką; wie, że to droga do domu.

Danuta, córka Heleny Doroż, ma 45 lat; na dom w Bodzowie mówi: "pałac". Półsierota, ojciec zmarł w 1974 r. Kiedy miała półtora roku przeszła zapalenie opon mózgowych. Helena Doroż: - Sama się porusza, ale żeby tak było - przeszłam drogę przez mękę. Byłam trochę matką katem. Kocham ją nad życie, ale wymagałam od niej więcej niż od zdrowego. Bo wiedziałam, że kiedyś zostanie sama i będzie jej to potrzebne.

Ola, przed pięćdziesiątką - podopieczna Marii Włodarczyk - której matka, osiemdziesięciolatka, schorowana nie wychodzi z domu, ta właśnie Ola - upośledzona umysłowo i fizycznie ledwie wie z czego żyje. - Potrafi pojechać do ośrodka zdrowia, potrafi pójść po lekarstwa, potrafi iść do sklepu kupić chleb i mleko, ale tylko tyle - bo nic więcej nie jest w stanie przynieść. Ma uszkodzone biodro. Jeżeli chce się ubrać, schyla się tylko na jedną stronę. Buty ma wsuwane, na rzepę; rajstop sama już nie włoży - opowiada Maria Włodarczyk.

I druga Danka, którą opiekuje się wuj Władysław Opyrchał. Urodziła się w 1961 r. Nie nadawała się do normalnej szkoły. Matka zmarła dwadzieścia lat temu, ojciec - sześć. - Nie pisze, nie czyta, nie liczy, nie zna wartości pieniądze. Gdyby ktoś nieodpowiedzialny zostawił ją w nieznanej części miasta, wpadłaby w panikę, nie wiedziałaby, gdzie jest i co ze sobą począć. Ale najgorsze, powiadam, będzie w przypadku naszej śmierci - Danka zostanie dosłownie sama: bez dachu nad głową, pod mostem albo na ulicy - martwi się Władysław Opyrchał.

Zresztą, w razie nieszczęścia - a to z dnia na dzień zbliża się nieuchronnie - na bruku zostałyby wszystkie dzieci. Bo kto je przygarnie? Kto przygarnie Adasia, kto przygarnie Olę, kto przygarnie Dankę od Opyrchałów? Bo ta od Dorożów, szczęściara, ma siostrę - zdrową, a ta ma dzieci. I za złe nawet mają pani Helenie, że szuka jej miejsca na starość. Ale ta wie, że bliscy wezmą ją na weekend, będą odwiedzali, ale przecież też się kształcą, też muszą zarobić na chleb, nie mogą tego ciężaru nieść stale. - Ten ciężar mogą nieść tylko matki - nie wątpi Helena Doroż.

No więc, gdzie się mają podziać dzieci, kiedy im przyjdzie odejść z tego świata? Są schorowane, po operacjach, na wymarciu właściwie. Mało, a ich braknie. Dzieci trafią wtedy do domów pomocy społecznej. - I to jest właśnie rozpacz, co nam odbiera sen w nocy - mówi krótko Maria Rogowska.
Na początku dom rósł jak na drożdżach; były pozwolenia, fundusze, itp. Byli tacy, co pomagali fizycznie, byli tacy, co finansowo. Rękę na pulsie trzymała Maria Rogowska, na biuro fundacji dała pokój w mieszkaniu. Państwo nie pomogło wcale, miasto raz umorzyło podatek.

- To, co zrobiliśmy, było ponad nasze siły. Oddawaliśmy na dom ostatnią złotówkę. Sama dobrze wiem, jak było ciężko, musiałam sobie wielu rzeczy odmawiać - mówi Helena Doroż.

Cudem więc sami zwą to, co udało się osiągnąć dotychczas.

Cud pierwszy - pięć pawilonów: cztery mieszkalne - tylko jeden wykończony, w piątym pomieszczenia kuchni. Dla każdego dziecka 15-stometrowy pokoik z łazienką. Dwadzieścia cztery ich będzie, w tym cztery "chwilówki": dla tych, których rodzice muszą iść do szpitala. I jadalnia: obszerna, jasna, wygodna. I pokoje do terapii zajęciowej. I "hall życia integracyjnego", żaden tam korytarz - raczej świetlica, gdzie spotykać się będą wszyscy. Wykusze hallu zapełnią kwiaty, by było domowo, salonowo, serdecznie.

Cud drugi - dwie kondygnacje, łącznie 1,8 tys. metrów kwadratowych powierzchni. Ich zamiar: druga kondygnacja przez wynajem zarabia na pierwszą.

Stan surowy zamknięty, tak się to nazywa. Są wszystkie media: woda, gaz, centralne ogrzewanie, elektryka. Brak tylko kanalizacji. Ks. Radoń: - Potężna budowla - gdyby chciano zbudować tylko połowę, być może ten ośrodek już by ruszył parę lat temu. Ale nigdy nie widziałem w nich z tego powodu buntu, matki nie objawiały go publicznie. Jeśli już to może w domu, w samotności.

A był listopad 2008 r., kiedy wszystko stanęło w miejscu. - Coraz trudniej nam cokolwiek zorganizować, niektóre matki są ciężko chore, niemal nieuleczalnie. A to trudna praca: chodzenie po urzędach, całowanie klamek. Zniecierpliwienie przychodzi szybko - nie ukrywa Maria Rogowska. Musi zwolnić, ledwie wykaraskała się ze szpitala. A następców, niestety, nie widać. Bo tak naprawdę, fundacja to ona.

- Zajmowała się od początku wszystkim, naprawdę wszystkim; całą budowę prowadziła swoją inicjatywą. Bo inne matki, powiedzmy sobie szczerze: proste kobiety, nie miały orientacji, jak to robić. A teraz sama wymaga pomocy - zwraca uwagę Władysław Opyrchał.

Helena Doroż: - To jedyny filar, myśmy jej sekundowali.

- Stróżowała na budowie dzień i noc, siedziała w budzie z Adasiem, pilnowała. Konsekwencje poniosła straszne, ledwie chodzi. Poświęciła sprawie wszystko, praktycznie całe życie. I nadal ją ciągnie, nie wiadomo jaką siłą - nie ukrywa ks. Stanisław Radoń.

Maria Rogowska nie ma wątpliwości: - To nadzwyczajny dar miłości matek, ogromne poczucie obowiązku wobec człowieka, którego tak strasznie skrzywdzonego przez los wydało się na świat.

I właśnie to poczucie obowiązku mówi im, by walczyć o dom. Potrzeba dwa, trzy miliony złotych na dokończenie go, wyposażenie; wykonane dotąd prace, działka, warte są sześć - naprawdę dużo. Mówi im również, że gdy przekażą budynek innej fundacji, instytucji, nie będzie w nim miejsca dla ich dzieci. Co najwyżej dla pięciu, albo i wcale. Takie są w ich rozmowach zapowiedzi. Przecież to piękne miejsce na hotel...

Dlatego liczą na pomoc ludzi, na menedżera, który w zamian za mieszkanie - to na drugiej kondygnacji - poprowadzi sprawy fundacji, jak one: bezpłatnie. Dla idei. Takie są ich marzenia.

A potem przyjdą siostry zakonne, wezmą dom pod opiekę - tak obiecały; będą renty na utrzymanie, będą być może pieniądze unijne. Dzieci na to czekają.

Ale nie wszystkie doczekają, nawet jak uda się go dokończyć. Już odeszło kilkoro. Ania, 28 lat, zmarła na guza mózgu. Długo trwała choroba; gdy pojawiły się przerzuty, niemożliwa stała się ponowna operacja. Albo Andrzej, około czterdziestki - ukląkł rano, zmówił pacierz, przewrócił się i nie wstał. I jeszcze Jaś, ten, co stracił wzrok we śnie, a trzy miesiące potem zmarł na zawał. Nie mógł żyć z kalectwem niewidzenia.

- Nasza fundacja nie chce zniknąć, nie chce przekazać domu nikomu. Chcemy, by istniała dla pokoleń, bo bardzo dużo dzieci przychodzi na świat chorych. Przychodzi i będzie przychodziło, bo społeczeństwo mamy teraz słabe - mówi Maria Rogowska.

Dlatego sprawy domu nie odpuszczą, dopóki tylko starczy sił. Nie mogą. Bo nikt nigdy, prócz nich, nie wierzył, że się uda. Nadzieja umiera ostatnia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dom bez szczęśliwego końca
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.