Matka, która ratuje trędowatych

Matka, która ratuje trędowatych
(fot. Adam Rostkowski)
Beata Zajączkowska

Dr Helena Pyz, świecka misjonarka, lekarka, laureatka tegorocznej nagrody Totus. Od 25 lat, mimo własnej niepełnosprawności zajmuje się trędowatymi w Indiach. Jak sama twierdzi: "wszelkie bariery są w naszej głowie". Przeczytaj historię niezwykłej kobiety zwanej "mamą z Jeevodaya".

"Wszelkie bariery są w naszej głowie" - mówi doktor Helena Pyz, wspinając się schodek po schodku w górę. W domu, gdzie jest gościem, popsuła się winda. Nawet o kulach nie jest w stanie wejść na piętro. Siada więc na pupie i siłą swych mocnych ramion pokonuje przeszkodę. Myślę w duchu, że robi dokładnie to, co ludzie okaleczeni trądem, którzy nie mogą stanąć na własnych nogach. To właśnie im oddała swe życie. Gdybym napisała, że "je poświęciła", natychmiast by na mnie nakrzyczała. Jak mówi, jej praca polega nie na tym, że służy, ale że jest częścią ich społeczności.

"Bohaterką nie czuję się wcale. Silną kobietą - chyba tak. Myślę, że bez siły moralnej, wewnętrznej nie byłabym tutaj tak długo, a może wcale. Praca lekarza jest dla mnie spełnieniem marzeń o pomaganiu cierpiącym, jakąś spłatą długu: bardzo dużo pomocy, choć nie tylko od lekarzy, potrzebowałam w dzieciństwie, teraz zresztą też! I doświadczałam jej w pięknej postaci. Większym wyzwaniem jest zajmowanie się wieloma innymi sprawami związanymi z egzystencją Ośrodka, ale mam wielu pomocników, wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane" - mówi doktor Helena.

Praca wśród trędowatych nie była marzeniem jej życia. Bóg dał jednak natchnienie i siłę. Doktor Helena Pyz prowadzi Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya w środkowych Indiach, kraju w którym mieszka 70 proc. wszystkich trędowatych na świecie. Stygmat choroby uczyła się akceptować od dziecięcych lat. W podstawówce zachorowała na chorobę rzadko już dzisiaj spotykaną - Heinego-Medina. Po żmudnej rehabilitacji pozostało porażenie prawej nogi i nieodłączne kule, które teraz już na stałe zastępuje wózek inwalidzki. Długie pobyty w szpitalach sprawiły, że spodobała jej się medycyna i została internistą. Studia skończyła z doskonałym wynikiem, jakby odpowiadając na zapamiętaną z dziecięcych lat zachętę taty: "Inni będę zdobywać medale w sporcie, ty możesz w nauce".

DEON.PL POLECA

O tym, że w Jeevodaya trędowaci potrzebują lekarza, usłyszała na imieninach u koleżanki. Opowiadano wówczas o ośrodku trędowatych kierowanym przez polskiego pallotyna, a jednocześnie lekarza, ks. Adama Wiśniewskiego, który sam walczył z rakiem. Po jego śmierci nie było komu przejąć opieki na kilkoma tysiącami trędowatych. Pomyślała wówczas, że w warszawskiej przychodni zawsze będzie ją miał kto zastąpić. Na paszport i wizę do Indii czekała dwa lata. Wyjechała, gdy w Polsce trwały obrady Okrągłego Stołu. Ktoś jej powiedział: "Jak zobaczysz, że to nie twoje, to wracaj".

Tak minęło już 26 lat. Helena jest misjonarką z Instytutu Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Wiara w jej misji ma dla niej podstawowe znaczenie. "Myślę, że nasze czyny muszą im mówić o naszej wierze. Dobrze byłoby, żeby też nasze zachowania, styl życia, mówiły ludziom wokół o naszym związku z Jezusem" - wyznaje lekarka pracująca w hinduistycznym państwie. W stanie  Chhattisgarh, gdzie mieszka, na zmianę religii trzeba mieć zgodę władz. Przyjęcie chrztu bez tego kończy się wysoką grzywną czy wręcz więzieniem.

Matka, która ratuje trędowatych - zdjęcie w treści artykułu

(fot. Anna Sułkowska)

Początki nie były łatwe. Nieznajomość miejscowego języka, zupełnie inna kultura, podziały kastowe i choroba, o której wiedziała tyle, ile przed wyjazdem wyczytała z... encyklopedii. "Dziś myślę, że na początku jednak najtrudniejsze było dla mnie odkrywanie ludzi, tak innych mentalnie od wszystkich, których znałam. Po przekroczeniu bariery języka ciągle nie rozumiałam bardzo wielu zjawisk, zachowań, sposobu myślenia, reagowania, podejmowania decyzji, motywów postępowania małych i starych ludzi. Zarówno trąd, jak i inne choroby tropikalne to nauka od podstaw, a inne specjalności, jak dermatologia, laryngologia, okulistyka czy położnictwo też znałam tylko w zarysie. A musiałam podejmować najróżniejsze decyzje trochę na ślepo - to najczęściej przyprawiało mnie o drżenie serca i niepewność: czy miałam rację? czy właśnie dobrze postanowiłam? To dużo kosztowało" - mówi lekarka.

Założyciela Ośrodka już nie zdążyła poznać, zmarł przed jej przyjazdem. Ośrodek chylił się ku upadkowi. Brakowało pieniędzy, a głód zaglądał w oczy. Ks. Adam najtrudniejsze chwile przetrwał dzięki poświęceniu trędowatych, którzy pracowali razem z nim. Na nich postawiła też doktor Helena, która z uporem powtarza niedowiarkom, że nie ma lepszych współpracowników, jak ludzie, którzy przeszli przez trąd. Nie boją się dotknąć chorych i znają realia życia z tą chorobą. Hinduski lekarz czy pielęgniarz nie dotknąłby trędowatych, w obawie że inni pacjenci nie przyjdą się do niego leczyć. Pierwsze bardzo głodne lata przetrwała razem ze swymi podopiecznymi dzięki wsparciu kard. Józefa Glempa. Gdy wyjeżdżała z Polski, dał jej błogosławieństwo na misje i plik dolarów na czarną godzinę. Z tych pieniędzy kupowała ryż i leki dla swych trędowatych.

Po ćwierć wieku życia z trędowatymi uważa, że wciąż największym problemem jest zbyt późne wykrywanie trądu i odrzucenie społeczne. Trąd to w Indiach coś więcej niż choroba. To stygmat, który sprawia, że jeśli nawet należysz do najwyższej kasty, gdy zachorujesz, stajesz się najgorszym, niedotykalnym. Nawet hinduski ksiądz ma często opory, by z takimi ludźmi pracować. Takie obawy miał ks. Abraham pochodzący z wysoko postawionej rodziny hinduskiej. "Kiedy mój ojciec dowiedział się, że przełożeni wysyłają mnie do Jeevodaya, był przerażony - wspomina. - Tata mówił: Wszystko, tylko nie trędowaci! Ja sam się strasznie bałem, ale pojechałem. Kiedy zobaczyłem, że wychodzi mi naprzeciw, opierając się na kulach, dr Helena, i wita mnie z charakterystycznym dla siebie uśmiechem, to pomyślałem: skoro ta niepełnosprawna kobieta z dalekiej Polski przejechała do tych ludzi, jak ja mógłbym stąd uciec?" Został i przez lata wspólnie kierowali Ośrodkiem.

Ks. Wiśniewski od początku wskazywał, że samo leczenie to zbyt mało, że trzeba tym ludziom stwarzać nowe szanse, pomóc im otworzyć drzwi, które komuś, kto jest trędowaty lub pochodzi z takiej rodziny, wydają się zamknięte. "Tę ideę poznawałam na miejscu od świadków pracy ks. Adama, który był przecież lekarzem i to mnie zafascynowało. Po wyleczeniu choroby, jeśli jest zewnętrzny znak jej przebycia: rany, deformacje, porażenia, były pacjent nie ma najmniejszych szans na normalne życie, jego najbliżsi z reguły też. Stąd pomysł edukacji dzieci z kolonii, tworzenia miejsc pracy dla wyleczonych, pomoc w usamodzielnianiu się młodego pokolenia dotkniętego trądem. Ale jeszcze wcześniej przywracanie im poczucia godności. Nikt ich nie chce, wypędzają z domów, wiosek - a my mieszkamy w jednym domu, jemy z tego samego gara, pracujemy razem, są naszymi braćmi. Oni też mogą pracować i być potrzebni innym - to jest dopiero pełnia rehabilitacji społecznej" - mówi doktor Pyz.

Matka, która ratuje trędowatych - zdjęcie w treści artykułu nr 1

(fot. Anna Sułkowska)

Trędowaci oraz ich rodziny, nawet jeśli są zdrowe, muszą mieszkać w koloniach. A dzieci uczą się z chorymi rodzicami życia na ulicy, zbierają odpadki, żebrzą, a nawet kradną… W Jeevodaya mają szansę na swój nowy "świt życia", bo właśnie to w sanskrycie oznacza nazwa ośrodka. Obecnie w uznanej przez państwo i stojącej na bardzo wysokim poziomie szkole naukę od przedszkola po liceum pobiera ponad 1000 dzieci. Są wśród nich coraz częściej nie tylko dzieci z rodzin trędowatych, ale nawet ze zdrowych z okolic ośrodka. Wykształcenie to przepustka do lepszego życia. Trąd to choroba odrzucenia, samotności… Szczególnie w społeczeństwie kastowym, jak indyjskie.

"Nasi pacjenci są na samym dnie. Żeby uchronić przed ostracyzmem całą rodzinę, chorzy często opuszczają dom, dzieci, rodziców, żony i mężów. Częściej są wywożeni czy wypędzani z domów, inaczej cała rodzina musiałaby odejść ze wsi. Kilka przykładów z mojego podwórka. Młodszy brat Jeetrama poprosił go, żeby odszedł, bo przecież żadna kobieta nie przyjdzie do męża, w którego domu jest okaleczony trędowaty. Inną naszą podopieczną, Mamtę, wypędził brat po śmierci matki, która ją chroniła, nie chciał dłużej jej utrzymywać. Już w pierwszej pracy straciła część palców - nie czuła, że kamienie, które nosi, są gorące! Sevti zostawiła z mężem pięcioro dzieci, wiedziała, że to dla ich dobra, normalnego dalszego życia" - wylicza lekarka.

Ośrodek Jeevodaya to także tętniące życiem ambulatorium i różne warsztaty, ponieważ rehabilitacja odbywa się przez pracę. "Nie wystarczy dawać, ale trzeba też wymagać - opowiada dr Helena Pyz. - Zrozumiałam to, kiedy opiekowałam się ciężko okaleczoną trądem Videshani. Nie chciała jeść, widać było, że nie chciała żyć. Kiedyś musiałam zająć się pacjentką w dużo cięższym od niej stanie i poprosiłam: «Videshani, przynieś mi wody». Nastąpiła w niej zmiana, pojawił się uśmiech. Po raz pierwszy od lat poczuła się komuś potrzebna. Dziś swymi kikutami dłoni chętnie pracuje przy przebieraniu ryżu". To jedna z lekcji Jeevodaya: trzeba pokazać tym ludziom, że są potrzebni. Jednak nie brakuje też porażek. Doskonale uczący się Santosh po skończeniu 7 klasy nie wrócił po wakacjach. Został z niewidomą, trędowatą matką i zaczął z nią żebrać na ulicy...

Matka, która ratuje trędowatych - zdjęcie w treści artykułu nr 2

(fot. Adam Rostkowski)

Ośrodek, w którym pracuje dr Helena Pyz, jest katolicki, ale większość uczniów i pracowników stanowią wyznawcy hinduizmu. Codzienna Msza św. i różaniec gromadzą na modlitwie w miejscowym kościele ludzi różnych religii: katolików, protestantów, hinduistów i muzułmanów. Uczniowie wyjeżdżający na wakacje czy do rodziny przychodzą do doktor Heleny pożegnać się, w hinduskim geście składają ręce jak do modlitwy i chylą przed nią czoło, a ona robi im krzyżyk. Kiedy pytam ją o to, mówi: "Wiedzą, do kogo przychodzą. Daję im to, co mam najlepszego". Co wieczór taki sam znak krzyża robi na czole Patrycji- Savitri, Hinduski, którą przed 16 laty uratowała przed śmiercią głodową. Patrycja na szyi nosi krzyżyk, który dostała od swej przyjaciółki, też hinduistki. O tym, jaką religię wybrać, zdecyduje, gdy dorośnie.

"Są dzieci, których nie uratowałam i to powoduje ból, ale nie przekreśla słów Matki Teresy z Kalkuty: «Jeśli uratujesz jedno dziecko, to tak jakbyś uratował cały świat»" - mówi polska lekarka nazywana popularnie Mami, czyli Mamą z Jeevodaya. "Przez te wszystkie lata pomagały mi bardzo słowa z Ewangelii: «Jeżeli zostawisz ojca i matkę, to zyskujesz stokroć więcej»" - mówi i dodaje z uśmiechem: "Choć świadomie zrezygnowałam z macierzyństwa mam… ponad 600 dzieci. Dlatego też kiedy słyszę te wszystkie "ochy" i "achy" na swój temat, jak to się poświęcam i jak jestem wspaniała, to sobie myślę, że to ciężka przesada. Ja zyskuję dużo więcej, niż daję!" Lekarka wyznaje też, że jej postępująca niepełnosprawność z czasem stała się darem.

"W Indiach jestem szczególnie naznaczona, dla wielu jest nie do pojęcia, że człowiek niepełnosprawny fizycznie może być wykształcony i pełnić ważne role społeczne. A w kontakcie z pacjentami to mi zawsze pomagało i w Polsce, i tu: wiedzą czy raczej czują, że znam cierpienie, że rozumiem ich lęki, niepewność, ból…"

strona internetowa Ośrodka Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya - www.jeevodaya.org

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Matka, która ratuje trędowatych
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.