Obraz Boga - ikona czy autoportret?

Obraz Boga - ikona czy autoportret?
(fot. treviño/flickr.com)
Stanisław Morgalla SJ

- Róziu, zrób «Amen»! - ciepłym głosem zachęca córeczkę Janek. I Rózia z radością składa rączki w charakterystycznym geście. Czy to pierwsza modlitwa czy tylko zabawa w modlitwę? Jaką świadomość Boga posiada to dziecko i jak to się będzie miało do religijności dorosłej Rozalii?

A co by było, gdyby Janek nie był gorliwym katolikiem tylko walczącym ateistą lub - jak to bywa w Polsce - nałogowym alkoholikiem? Czy Rozalkowy Bóg w ogóle by się "narodził"? Czy też byłby wiecznie "nieobecny" i "piany"? Pytania można mnożyć, ale ostatecznie chodzi o jeden i ten sam, ogromnie ważny dla każdego problem: wpływ dzieciństwa na obraz Boga. Problem równie pasjonujący, co trudny i złożony, dlatego ograniczymy się tylko do kilku kwestii. Najpierw odsłonimy intrygujący fakt wielości obrazów Boga, jakimi posługują się ludzie dorośli (czyżby przemilczana idolatria?), następnie go "usprawiedliwimy", by na koniec wspomnieć o paru niebezpiecznych uproszczeniach i determinizmach.
Kto widzi Mnie, widzi także i Ojca. (J 14, 9)
Drogą do Boga dla człowieka jest sam człowiek - ludzie, których dane mu było spotkać. R. Guardini

I stworzył człowiek Boga...

Podobnie jak wszystko inne także obraz Boga tworzy się w umyśle człowieka stopniowo, z poszanowaniem praw rozwoju intelektualnego, emocjonalnego, moralnego itp. Idąc śladem Jeana Piageta, prekursora nowoczesnego podejścia do ludzkiego rozwoju, moglibyśmy się spodziewać, że najpierw będzie on materialny i konkretny, a dopiero z czasem nabierze cech abstrakcyjnych i formalnych, uzyskując ostatecznie status bytu duchowego, niezależnego od ludzkiej subiektywności. I tak się sprawy z grubsza mają, o czym przekonują różne nurty psychologii rozwojowej. Można powiedzieć, że w mikroskali ludzkiego umysłu powtarza się dzieło stworzenia świata: od pierwotnej jedności (nicości) przechodzi się do wielości, od chaosu i arbitralności do hierarchii ważności i porządku, od materii do ducha. Odmiennie niż w Biblii w tej naturalistycznej historii stworzenia zwieńczeniem jest pojawienie się nie człowieka, lecz Boga, który jednak - jak chciał Ludwig Feuerbach - nosi wszelkie znamiona podobieństwa do swego stwórcy, tj. wyidealizowanego człowieka. Bo taka w ogromnym skrócie jest geneza obrazu Boga u ludzi dorosłych, który często niewiele mówi o Bogu żywym, ale za to bardzo dużo o konkretnym człowieku i jego dotychczasowej historii życia. Teza tyle śmiała, co banalna, bo łatwa do udowodnienia i zweryfikowania w potocznym doświadczeniu religijnym.
Skąd bowiem się biorą tak wielkie różnice w wizji Boga konkretnych ludzi, które często bywają sprzeczne między sobą, a bynajmniej nie chodzi o różnice doktrynalne czy wyznaniowe? Jedna kobieta lubi modlić się do Boga Ojca, a druga w ławce obok nie może spokojnie nawet pomyśleć o Bogu jako o dobrym ojcu czy w ogóle o kimś rodzaju męskiego. Ktoś z upodobaniem kontempluje obraz Jezusa miłosiernego, a jego sąsiad z przeciwka otwarcie kontestuje ideę Bożego miłosierdzia i nie przyjmuje do wiadomości, że Bóg sprawia, iż jego słońce wschodzi nad dobrymi i nad złymi. Czym usprawiedliwić te różnice, skoro wszyscy wyznają jedną wiarę, jeden chrzest i jednego Boga? Na przekór oczekiwaniom specjalistów od ludzkiego rozwoju i na złość filozofom i teologom obraz Boga wcale nie dąży do emancypacji z subiektywnych uwarunkowań, ale wprost przeciwnie, uwielbia się w nich pławić. Widać ludzkim umysłom istota Boga nie jest dana raz na zawsze, tak jak istota drzewa: boskości nie sposób odcedzić z całego oceanu spostrzeżeń, wyobrażeń i myśli, tak jak jest to możliwe w przypadku drzewowatości. To dlatego każdy dorosły człowiek będzie skonsternowany, gdy go poprosimy, żeby namalował... Boga, natomiast bez wahania narysuje drzewo. Ale skoro z banalnego rysunku drzewa psycholodzy potrafią wyciągnąć wiele trafnych uwag dotyczących autora i historii jego życia, to o ileż bardziej niezastąpionym źródłem informacji o intymnym życiu osoby jest jej wyobrażenie Boga.
W tym temacie każdy jest artystą par excellence i chcąc nie chcąc tworzy własny obraz Najwyższego, przy użyciu środków i technik, które zdobywa całe życie i to poczynając nieomal od pierwszego dnia życia. Dlatego ostateczna wersja kryje w sobie całą i długą historię poszukiwań i prób, a pod warstwami świeżej farby odkryć można wcześniejsze, które bynajmniej nie były niepotrzebne, bo przydają głębi ostatecznemu kształtowi dzieła, choć jednocześnie są podstawą do powrotu bardziej prymitywnych wizji Boga i form religiności. I wbrew pozorom nie chodzi tu o idolatrię, ale o jak najbardziej prawomocne przedstawienie (ang. representation) Boga.

Gdy byłem dzieckiem...

Bóg "domowej roboty" łatwo mógłby stać się bożkiem i niczym by się nie różnił od bałwanów, które strugali i czcili nasi antenaci, gdyby nie fakt, że człowiek z natury potrzebuje takich mentalnych przedstawień i wyobrażeń, i to nie tylko Boga, ale siebie i innych ludzi. Więcej, to dzięki takim przedstawieniom i zapośredniczeniom możliwy jest rozwój, a dzięki stopniowemu rozwojowi możliwe staje się przejście od tego, co konkretne, biologiczne czy psychiczne do tego, co symboliczne, metafizyczne, interpersonalne i religijne. Zanim człowiek wypowie "Wierzę w jednego Boga", często po wielokroć wyznaje wiarę (nawet nie nazywając rzeczy tak dosłownie) w bardzo prozaiczne sprawy, jak wspomniane drzewo czy przysłowiową bułkę z masłem, a te z kolei stają się elementem nośnym wiary religijnej. I bez tej prozy życia nie byłoby mowy o poezji, duchowości i religii. Paradoksalnie, najpierw człowiek musi wierzyć własnym zmysłom, by uwierzyć temu, co jest pozazmysłowe, bo dopiero wtedy nawet wspomniana bułka z masłem może stać się nośnikiem głębszych treści (np. piekarskiej i mleczarskiej uczciwości, matczynej troski, a w sytuacjach granicznych nawet Opatrzności Bożej). I tej kolejności nie da się przeskoczyć: najpierw człowiek jest dzieckiem, mówi, czuje i myśli jak dziecko, a dopiero w dalszej kolejności staje się dorosłym. Ale jego dorosłość w znacznym stopniu zależy od tego, czy jako dziecko stykał się z dorosłymi, którzy okazali się godni jego zaufania i wiary.
Współczesne badania nad ludzkim rozwojem jednomyślnie podkreślają kluczowe znaczenie pierwotnego środowiska, w którym kształtuje się nowe ludzkie istnienie. Odmiennie od biblijnego pierwowzoru to stworzenie nie powstaje z niczego i nie dzieje się w próżni. Od łona matki zaczynając, poprzez ścisłą z nią symbiozę pierwszych miesięcy i zależność kolejnych lat życia, aż po coraz intensywniejszą interakcję z poszerzającym się światem przedmiotów, ludzi, idei i myśli - człowiek kształtuje wizję siebie i wszystkiego innego w oparciu o dostarczane mu bodźce i materiały. Razem z "mlekiem matki" całe otoczenie wsącza się do wnętrza dziecka I tworzy - oczywiście w ciągłej interakcji z jego rozwijającymi się równolegle zdolnościami - własną wewnętrzną kopię. Uciekamy się do języka nieco metaforycznego, bo nie sposób nawet częściowo omówić ten proces, ale też nie wolno go pominąć czy przemilczeć. Niech pomocą w uzmysłowieniu sobie jego wagi będzie dygresja nt. schematu tworzenia się funkcji psychicznych.
Jest już rzeczą powszechnie wiadomą, że wszystkie funkcje psychiczne kształtują się w ściśle określonym okresie rozwoju, a ich anatomiczne fundamenty tworzą się pod wpływem właściwej stymulacji zmysłowej otoczenia. Przykładowo, gdyby w decydującym okresie rozwoju nie stymulowałoby dziecka dźwiękiem ludzkiej mowy, to byłoby niezdolne do posługiwania się mową, gdyż kora mózgowa odpowiedzialna za język rozwinęłaby się w sposób niewłaściwy. Podobnie z innymi funkcjami zmysłowymi (np. widzeniem czy słyszeniem), nie mówiąc już o strukturach odpowiedzialnych za rozwój emocjonalny czy społeczny. Jeśli zabraknie właściwej i odpowiedniej do wieku stymulacji ze strony otoczenia, to nie pojawią się też stosowne funkcje psychiczne i psychika nie rozwinie się w sposób prawidłowy.
Wpływ otoczenia na kształtowanie się jednostki jest do tego stopnia deterministyczny, że Bruce Wexler, podsumowując niedawno osiągnięcia współczesnej neurobiologii, nie wahał się stwierdzić, że środowisko kształtuje mózg dziecka na swój własny obraz. W naszych rozważaniach można śmiało to przełożyć na dobitne stwierdzenia w rodzaju: dzieci Polaków odczuwają, myślą i zachowują się tak jak Polacy, dzieci katolików jak katolicy, a muzułmanów jak muzułmanie. Analogicznie Bóg, którego wyobrażają sobie dzieci, będzie Bogiem ich rodziców, a w początkowych fazach nawet będzie jak jego rodzice, bo nadając formę tej tajemniczej postaci o imieniu Bóg, dziecko ucieknie się do wyobrażenia własnych rodziców, jak to na wiele sposobów wykazała swego czasu Ana-Maria Rizzuto w głośnej książce pt. Narodziny żyjącego Boga. A na sesji naukowej w Rzymie tak to jeszcze podkreślała: "Nigdy nie jesteśmy w pełni sami sobą, jeśli inni nie wchodzą, by stać się częścią naszej struktury biologicznej i psychicznej. Być może to jest ontyczny sposób, w jaki Bóg daje nam poznać, że jesteśmy ostatecznie tylko stworzeniami".

Kiedy stałem się dorosłym...

DEON.PL POLECA

Sygnalizując determinizmy i złożoność procesu kształtowania się obrazu Boga w ludzkim umyśle chcemy przede wszystkim wytrącić ze świętego spokoju nasze poczucie bezpieczeństwa co do stanu naszej wiary. Jeśli jest pocieszającą prawdą, że katolicyzm niejako wysysamy z mlekiem matki, to już mniej optymistyczny jest fakt, że jest to katolicyzm skrojony na miarę, która nie we wszystkich miejscach przystaje do wiary jednego, świętego, katolickiego Kościoła powszechnego. Może to oczywiste, ale warto przypomnieć, że czym innym jest obraz Boga, a czym innym Bóg żywy i prawdziwy. Dysproporcja między jednym i drugim jest najczęściej taka, jak między garścią wody a oceanem, by posłużyć się znanym wyobrażeniem św. Augustyna. I choć Bóg żywy godzi się na takie swoje obrazy i za-pośredniczenia, co stanowi o niesamowitej aktualności tajemnicy Wcielenia, to jednak nigdy się do nich nie ogranicza. Przeciwnie, poprzez nowe wydarzenia i nowych ludzi, których stawia na drodze człowieka, odsłania ciągle nowe horyzonty, bo choć droga wiary zawsze kiedyś się zaczyna, to nigdy się nie kończy. Kto więc w tym temacie już spoczął na laurach, niech bacznie uważa na czym siedzi.
Nie miejsce tu, by zbytnio rozwijać kwestie relacji między osobistym aktem przylgnięcia do wiary (łac. fides qua creditur) a wiarą poddaną do wyznawania przez Kościół, czyli Objawieniem Bożym (łac. fides quae creditur). Konfrontacja naturalnego obrazu Boga, o której tu wiele napisaliśmy, z zawartością wiary katolickiej zaczyna się już od pierwszych lat życia poprzez kontakt kolejno z rodzicami, katechetami i duchownymi. Ufamy, że w ramach tej interakcji obraz Boga zbliża się do tego, co wyraża na tyle sposobów Kościół. Zapominamy jednak zbyt łatwo o tym, że poprzez katechezę i innego rodzaju przekazy religine oddziałujemy raczej na sferę racjonalną człowieka, podczas gdy o obrazie Boga częściej decydują aspekty emocjonalne. Dlatego naszej katechezie - zwłaszcza tej szkolnej - zawsze można będzie postawić zarzut racjonalizowania wiary, tj. sprowadzania jej do racjonalnych (czyt. zimnych lub obojętnych emocjonalnie) formuł i doktryn. Taki rodzaj obiektywizowania obrazu Boga może mieć niewielki wpływ na jego bardziej prymitywne formy, których jedyną zaletą, ale za to decydującą o trwałości, jest to, że zrodziły się na podstawie żywych i emocjonalnych więzi. Jeśli chce się realnie zmienić obraz Boga, trzeba przyjrzeć się jakości relacji, jakie mają miejsce w przekazywaniu prawd wiary: muszą być osobiste i głębokie, a nie urzędowe i czysto formalne.
Wróćmy choćby do wspomnianych wcześniej osób, z których jedna nie potrafiła przyjąć Boga jako dobrego Ojca (kogoś rodzaju męskiego) a druga nie akceptowała obrazu Boga miłosiernego. Niewątpliwie przyczyny tak charakterystycznych rysów obrazu Boga należy poszukiwać w historii życia tych osób, najczęściej w dzieciństwie. Nierzadko przyczyny te wiążą się z traumatycznymi doświadczeniami, których wspomnienie zostało wyparte z pamięci i pogrzebane w nieświadomości. Dlatego dla zwykłego duszpasterstwa - co zrozumiałe -takie rejony są niedostępne, ale często też - powiedzmy to uczciwie - zupełnie bagatelizowane przez spowiedników czy kierowników duchowych. Temat ten jednak jest aktualny i wraca w środowisku coraz bardziej popularnych praktyk terapeutycznych. I to stamtąd przychodzą sygnały, które rzucają niezwykle ważne światło na poruszany przez nas problem.
Terapeuci, jak mało kto, wiedzą, jak bolesne są powroty do zapomnianej przeszłości, a z drugiej strony jak jeszcze trudniejsze są zmiany. Ale to oni przekonują też, że od kwestii Boga nie sposób uciec i to przy zachowaniu całej neutralności światopoglądowej. Oni też dają świadectwo o wadze osobistego kontaktu z drugim człowiekiem, który to kontakt jest w stanie zmienić radykalnie nawet najtrudniejsze doświadczenia z przeszłości. Wspomniana nieco wcześniej Ana-Maria Rizzuto mówiła, że "zarówno mózg, jak i plastyczność psychiki pozwalają na powtórne przejście i zreorganizowanie doświadczenia własnego ja i jego podstaw za każdym razem, gdy nowe spotkania z innymi ludźmi (... ) wymagają włączenia tego, co jest nowe i inne, a nawet sprzeczne z poprzednimi doświadczeniami". To przekonanie zilustrowała bogatym materiałem z terapii niewierzącej kobiety, która pod wpływem doświadczenia relacji terapeutycznej przewartościowała wizję nie tylko siebie, ale osób znaczących w jej życiu i w końcu także obraz Boga. Ostatecznie wróciła do wiary w Boga i praktyk religijnych. Determinizmy rozwojowe w kwestii wiary nie są więc tak absolutne jak wydają się być.
Co jednak począć, gdy kogoś nie stać na wieloletnią terapię, a nosi w sobie tzw. zranienia z dzieciństwa? Czy już na zawsze pozostanie bezwolną ofiarą własnego dzieciństwa? Nie sposób odpowiedzieć ogólnikowo na takie pytania, zwłaszcza gdy zadawane są w dramatycznym kontekście historii osób, które zostały np. wykorzystane seksualnie przez własnych rodziców lub doświadczyły nieludzkiego okrucieństwa. Odpowiedzią jest jednak sama tajemnica obecności Boga w świecie, który - wbrew chwilowym rozczarowaniom i zawodom - jednak działa i stawia odpowiednich ludzi na drodze wiary. Czasem dostrzeżenie Jego ukrytej Obecności pośród zwyczajnych ludzkich obecności jest już krokiem w głąb tajemnicy zbawienia. Stworzyciel bowiem nie zapomniał o swoim stworzeniu i pragnie je w całości przygarnąć do siebie, a Jego ramionami są ludzie dla ludzi. To jest lekcja chrześcijańskiego realizmu, do której zachęca cytowany w motcie Romano Guardini. To jest też sfera osobistej odpowiedzialności, z której nikt nas nie zwolni: każdemu z nas jego przeszłość (w tym i dzieciństwo) została nie tylko dana, ale i zadana. Dlatego nigdy nie wiemy, jaka będzie nasza przeszłość, bo z perspektywy czasu nabiera ona nowych znaczeń, a jej wymowa ciągle się zmienia. I często doświadczenia graniczne - te bolesne i te radosne - podlegają przewartościowaniu.

Rozalkowy Bóg a historia zbawienia

Wróćmy do Rózi. Jestem pewien, że Bóg, którego Rozalia będzie kiedyś publicznie wyznawała, będzie miał coś z dyskretnego ciepła jej mamy, ekstrawagancji taty i neokatechumenalnego radykalizmu. Ale Bóg, "który jest w niebie", nie zawaha się i będzie posługiwał się tymi nieswoimi atrybutami jak swoimi, aby trafić do niejednego ludzkiego serca z dobrą nowiną. Cała ta szczególna otoczka wiary Rózi będzie kolejnym przejawem tajemnicy Wcielenia i Kościoła, bo taka jest wola Stwórcy, który jako Bóg żywy objawiał się w dziejach ludzkości, a ostatecznie objawił się w Jezusie Chrystusie i działa dalej w jego świętym Kościele. Obraz Boga, który ukazujemy sobą i naszą działalnością jest jednocześnie naszym autoportretem i ikoną Boga, poprzez którą inni mogą dostrzec oblicze żywego Boga. I nie ma tu żadnej sprzeczności. Przecież jesteśmy powołani do tego, by być jedno w Chrystusie, tak jak On stanowi jedno z Bogiem Ojcem w Duchu Świętym.

Więcej w książce: Duchowość daru z siebie

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Obraz Boga - ikona czy autoportret?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.