W sprawie "kościelnych rozwodów"

W sprawie "kościelnych rozwodów"
(fot. shutterstock.com)

To może nie być łatwa lektura, dlatego proszę o zrozumienie i w miarę dobrą wolę. Chodzi bowiem o tak ważne sprawy jak małżeństwo, Komunia i Kościół, i tak wielki dramat jak rozwód.

1. Cztery sprawy oczywiste.

Małżeństwo jedno, wierne i nierozerwalne jest najlepszym ideałem. Wynika to nie tylko ze słów Jezusa. W wielu sercach mieszka tęsknota za jednym domem, za miłością na dobre i na złe, za starością idącą pod ręką współmałżonka. Są tacy, którzy uważają, że nie jest to ideał jedyny, tylko paralelny. To znaczy, równie dobrze jest mieć kilka żon [rzadziej mężów], kochankę/kochanka na boku, ewentualnie wchodzić w nowy związek, jak stary się nie udał. Małżeństwo nierozerwalne byłoby jednym z ideałów, ale niekoniecznie najlepszym. "Chciałbym być z nią na zawsze, ale jak będzie źle, to przecież nie będę się męczył. A może i nawet trafi mi się ktoś lepszy". To trochę tak jakby niektórzy uważali, że całe życie należy mieszkać tylko w jednym mieszkaniu a inni, że równie dobrze jest mieszkanie zmieniać. Rolą Kościoła jest głoszenie bez względu na poglądy innych, że małżeństwo jedno, wierne i nierozerwalne jest jedynym ideałem. Bo tak jest dla człowieka najlepiej. A Kościół z natury ma głosić to, co dla człowieka jest najlepsze. Człowiek to nie przedmiot, żeby go po zużyciu wymieniać.

Po drugie, głosić Dobrą Nowinę o takim małżeństwie, to przede wszystkim pokazywać, że da się tak żyć, mówić o dobrych małżeństwach i dzielić się świadectwami udanych związków. A takich są miliony! Mówić o nieudanych małżeństwach za często i koncentrować się na rozwodach, to jakby transmitować skoki narciarskie, ale tylko upadki, czy wyścigi samochodów z samymi kraksami. Po pewnym czasie nie da się tego oglądać! Mało kogo interesują mecze III ligi. A przecież jest wielu, którzy grają w małżeńskiej Extraklasie. Trzeba ich pokazywać, bo inaczej większość zniechęci się do piłki.

DEON.PL POLECA



Po trzecie, głosić Dobrą Nowinę o małżeństwie, to przede wszystkim lepiej do niego przygotować. To jest skandal, że łatwiej wziąć ślub kościelny niż zrobić prawo jazdy, że szybciej można się związać z małżonkiem do śmierci, niż zostać kucharzem. Tu jako Kościół mamy wiele na sumieniu. Powinniśmy być specjalistami w organizowaniu porządnych, wieloaspektowych kursów przedmałżeńskich a nie dopuszczać do ślubu ludzi, którzy często są zbyt słabi, aby im wkładać ciężary nie do uniesienia. Żaden mądry ojciec nie włoży małemu dziecko 50. kilogramowego worka na plecy z zapewnieniem: "Dasz rady. Jak Ci będzie ciężko, to Ci Bóg pomoże".

Po czwarte, skoro może się zdarzyć, że małżeństwo było nieważne, to ileż można trzymać zainteresowanych w niepewności? Muszą się znaleźć ludzie i pieniądze na to, żeby procesy nie ciągnęły się latami. To jest absurd, żeby łatwiej było się pobrać niż stwierdzić, że się nie pobrało. Przecież normalnie więcej trzeba badań, żeby wykluczyć wszystkie choroby, niż żeby zdiagnozować jedną. W tym punkcie nie rozumiem stwierdzania nieważności małżeńskiej na podstawie poważnego braku rozeznania co do istotnych praw i obowiązków małżeńskich oraz na podstawie niezdolności do podjęcia istotnych obowiązków małżeńskich z przyczyn natury psychicznej (KPK 1095). Nie rozumiem, dlaczego nie można takich wad wykryć przed ślubem, skoro można je wykryć po ślubie. Co za problem sprawdzić kandydatów do ślubu, żeby przynajmniej z tego paragrafu (najczęściej używanego), wykluczyć możliwość nieważnie zawartego małżeństwa? A jeśli uważamy, że nie da się tego wykryć, to jak my traktujemy ludzi? Ktoś żył 25 lat, poznał fajną dziewczynę, pobrali się, ale po 5 latach ona go zostawia, bo się okazało, że on jednak jest niezdolny do małżeństwa, o czym ani on, ani rodzina, ani Kościół nie mogli się dowiedzieć przez całe 25 lat jego życia? Jak się on teraz czuje? Nie dość, że go zostawiła żona, to i Kościół mu mówi: "Nie nadajesz się do małżeństwa". "A 5 lat temu powiedzieliście, że złączył nas Bóg. Trzeba mi było wtedy powiedzieć, że nie mogę się ważnie ożenić."

Małżeństwo jedno, wierne i nierozerwalne jest możliwym i najlepszym ideałem. Trzeba głosić i przygotowywać dobrze do tego, co piękne, a to co negatywne prostować o wiele sprawniej. To są sprawy oczywiste.

2. Pięć obszarów niepokoju

Jest parę spraw, które od wielu lat budzi mój niepokój jako księdza, teologa i człowieka.

Pierwszy niepokój wynika z nierównego traktowania księży, sióstr zakonnych oraz małżonków. Księża i siostry chociaż ślubują/przyrzekają Bogu nie tylko do śmierci, ale i na wieki, mogą zostać zwolnieni ze swoich przyrzeczeń i zawrzeć ślub kościelny ważnie (i znowu ślubować, tym razem tylko do śmierci). Trochę muszą poczekać (księża parę lat, siostry szybciej), w ramach pokuty nie mogą np. uczyć religii czy być szafarzami, ale mogą przystępować do Komunii św. Praktyka ta ma swoje uzasadnienie teologiczne. Kościół może zwolnić z tego, co jest jego prawem (np. celibat), ale nie może zwolnić  z tego, co jest prawem Jezusa (nierozerwalność małżeństwa). To budzi niepokój z dwóch powodów. Po pierwsze, rodzi wrażenie, że sami pod siebie ustawiamy prawo. Gdyby w tym rozróżnieniu księżom było gorzej, a małżonkom lżej, to można by to jakoś jeszcze zrozumieć, ale jeśli jest, jak jest, to rodzi się pytanie, czy my jesteśmy dobrymi sędziami w swojej własnej sprawie. Czy nie rozumiemy źle władzy Kościoła? Kościół ma prawo do wycofania celibatu jako normy obowiązującej, ale czy ma prawo do zwolnienia z celibatu ważnie przyrzeczonego? Jeśli sprzedam dom i za 5 lat stwierdzę, że jednak sprzedałem go za tanio, kto mi powoli na powtórną sprzedaż? A przecież prawa o sprzedaży domu nie ustanowił Jezus, tylko ludzie. Jeśli urodzę dziecko i za 10 lat stwierdzę, że jednak za dużo z nim roboty, kto mi pozwoli zostawić je na ulicy?

Drugi niepokój wynika z natury grzechu. Mówimy, że grzechem jest przekroczenie Prawa Bożego. Dlaczego jednak Pan Bóg zakazuje czegoś lub coś nakazuje? Bo wie, co dla nas jest dobre a co złe. Grzech zatem w swojej istocie jest czymś, co człowiekowi szkodzi. Niekoniecznie od razu, ale szkodzi. Jeśli nie szkodzi, nie jest grzechem. Bóg nie może zakazać człowiekowi czegoś, co mu nie szkodzi. Nie byłby bowiem dobrym Ojcem. Bo co to za dobry Ojciec, który zabrania po to, by zabraniać. Co złego zatem jest w tym, żeby porzucona małżonka, samotnie wychowująca dziecko, której ex ma już nową kobietę a nawet może i dzieci, związała się z mężczyzną? Dziecko będzie miało ojca, a ona pomocnego człowieka. Czy kogoś tym zgorszy? Czy komukolwiek zostanie zrobiona przez to krzywda? Owszem, może żyć samotnie, kochać małżonka nie będąc kochaną, ale czy żądanie nieodwzajemnionej miłości małżeńskiej nie jest żądaniem heroizmu, którego nie mamy prawa od nikogo wymagać? Możemy zachęcać, ale czy możemy wymagać? Jeśli ktoś stracił nogę, nawet z własnej winy, to czy na pewno jest lepsze, żeby siedział do śmierci na czterech literach zamiast postarać się o protezę? A my zamiast kupić mu nawet inwalidzki wózek, cały czas mówimy o tym, że człowiekowi nie wolno amputować nogi.

Trzeci niepokój wynika z relacji grzechu do zbawienia. Katechizm Kościoła Katolickiego w numerze 1035 uczy tak: "Dusze tych, którzy umierają w stanie grzechu śmiertelnego, bezpośrednio po śmierci idą do piekła". Jeśli małżonkowie założyli nowe rodziny, współżyją z nowymi partnerami, wychowują dzieci, to żyją w stanie grzechu ciężkiego, a więc jeśli umrą w tym stanie, to "bezpośrednio po śmierci idą do piekła". Chyba najbardziej w życiu cenię sobie przekonanie, że mogę żyć w stanie łaski uświęcającej. 33 lata chodzę do Komunii i nigdy nie byłem w stanie grzechu ciężkiego dłużej  niż parę dni. Nie wyobrażam sobie życia pod takim naciskiem, że jeślibym umarł, to pójdę do piekła. Wiara w to, że łaska uświęcająca jest dla mnie gwarantem zbawienia odgrywa niesamowitą rolę w budowaniu pokoju serca, radości życia, relacji Bogiem i ludźmi. Żeby rozwodnicy mogli chodzić do Komunii są dwa wyjścia: albo muszą porzucić partnera [i dzieci też?], albo mogą mieszkać razem, ale nie mogą współżyć. Nie wiem, czy oba rozwiązania po ludzku nie są po prostu szkodliwe. Przecież absurdem jest sugerowanie, że Bogu bardziej podoba się, kiedy nie mieszkasz z dziećmi, tylko do nich dochodzisz (bo jedno z dwóch musiałoby z nimi nie mieszkać). I nie wiem, czy sensownym jest założenie, że łaskę uświęcającą zyskuje się przez wstrzemięźliwość seksualną (sprzątać, mieszkać, gotować możesz, ale nie współżyć). Jeśli bowiem współżycie w nowym związku jest elementem budującym cały dom, to dlaczego chcemy ten związek pozbawić pozytywnego elementu? Komu robi się realną szkodę, jeśli oni współżyją? A jeśli nie współżyją a mieszkają ze sobą, to czy to nie jest równie realna szkoda i zgorszenie dla innych?

Czwarty niepokój wynika z porównania z innymi grzechami. W tym obszarze myślę o notorycznie zdradzających współmałżonka i notorycznie postanawiających poprawę, o księżach, którzy dostają rozgrzeszenie za upijanie się alkoholem, chociaż nie postanowili pozbawić się butelek z mieszkania, oszukujących na egzaminach, którzy wyspowiadani chodzą do Komunii, chociaż biorą dalej niesłusznie stypendium, o złodziejach gospodarczych, o kłamcach medialnych, o robiących krzywdę innym i niepojednanym. Oni przychodzą do spowiedzi. Mówią, że żałują. I chodzą do Komunii. Rozwodnik przyjdzie, żałuje, ale nie dostanie rozgrzeszenia. "Musisz przestać współżyć z żoną. Potem przyjdź po rozgrzeszenie". Bracia, bądźmy konsekwentni! Musisz przyznać się profesorowi do ściągania na egzaminie, potem przyjdź po rozgrzeszenie! Musisz publicznie przeprosić publicznie zniesławioną osobę, odłączyć Internet z pokoju, wyrzucić środki antykoncepcyjne, oddać łapówkę, zapłacić podatek, wpłacić zaległości na Kurię, odwołać swoje zdanie na temat in vitro i dopiero potem przyjdź po rozgrzeszenie! Kto dał rozgrzeszenie księżom, na terenie których diecezji katolicy otwarcie sprzeciwiają się nauce Kościoła i przyjmują z ich rąk Eucharystię?

Piąty niepokój wynika z absurdu prawa. Absurd polega na tym, że lepiej zabić własną żonę, niż ją zostawić i pobrać się z inną. Jeśli w prawie cywilnym kara za zabójstwo byłaby mniejsza niż za rozwód, to byłoby to chyba absurdem. Jeśli droga do Komunii św. jest bliższa po trupach niż po rozwodzie, to coś tu nie jest normalne.

3. Cztery propozycje

Oczywiście sprawę nierozerwalności małżeństwa i Komunii dla rozwodników można by zaliczyć do dziedziny prawd dogmatycznych, takich np. jak dziewictwo Maryi, i zamknąć jakąkolwiek dyskusję.  Owszem, może by i lepiej było, gdyby Maryja miała inne dzieci. Nie byłoby wtedy problemu w rozumieniu tego, co Ewangelia mówi o braciach i siostrach Jezusa. Nie byłoby problemu jak patrzeć na jej małżeństwo, skoro nigdy nie współżyła z Józefem. A ponadto byłaby dobrym wzorem dla małżeństw wielodzietnych. Ale nie ma co dywagować. Jest Dziewicą i Bogurodzicą, i koniec.

Kościół może podobnie potraktować małżeństwo i rozwodników. Nie robimy im krzywdy. Należą do Kościoła. Mają dostęp do Słowa Bożego i wspólnoty miłości. Modlimy się za nich. Nie ścigamy ich. Oni rozumieją, że to jest konsekwencja ich wyboru, a że na obecnym etapie rozwoju wolą ciało swojego współpartnera niż Ciało Jezusa, to do Komunii nie chodzą. Niepewność zbawienia wynikająca z braku łaski uświęcającej, byłaby pokutą za grzech rozpadu pierwszego małżeństwa. A dobry Bóg zapewne wejrzy na ich życie i trudy i w swoim miłosierdziu przyjmie do nieba. Niedopuszczenie niepełnosprawnych do olimpiady dla zdrowych przecież nie jest żadną krzywdą.  I to funkcjonuje wiele lat. I nie jest ostatecznie strasznie nieludzkie.

Wierząc jednak gorąco w to, że w tej materii da się jeszcze coś zrobić tak, aby nie odrzucić ani Ewangelii ani możliwości większej pomocy grzesznemu człowieka, widziałbym cztery kierunki rozwoju:

1) zdefiniować na nowo pojęcie "nierozerwalności". Człowiek z natury ma nierozerwalne nogi. I wszystko będzie w życiu robił, aby mu je nie odebrali. Ale czasami odcinają, albo sam w jakimś amoku sobie je odetnie. Zakładanie protez czy kupowanie wózka nie jest atakiem na nierozerwalność nóg, ale najlepszą pomocą, jaką obecnie znamy. Małżeństwo jest nierozerwalne co do natury i celu, ale nie zawsze co do faktu. Czasami się rozpada. Pozwalanie na nowe związki nie jest atakiem na nierozerwalność małżeństwa, ale pomocą ludziom, którzy to małżeństwo już rozerwali. Jeśli Bóg związał się z nami nierozerwalnie w Sakramencie Chrztu, to albo pójdzie z nami do piekła, albo stwierdzi na Sądzie Ostatecznym, że jednak to przymierze nie było nierozerwalne.

2) przemyśleć sprawę wyjątku Jezusa. Sam Jezus mówi, że nie można się rozwodzić, poza przypadkiem nierządu: "Ja wam powiadam: Każdy, kto oddala swoją żonę - poza wypadkiem nierządu - naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa." (Mt 5,32). Słowo "nierząd", greckie porneia, przez wieki było rozumiane różnie i interpretacja katolicka, jakoby chodziło o nieważnie zawarte małżeństwo jest jedną, ale nie jedynie możliwą. Jeśli porneia oznacza w Piśmie często nielegalne stosunki seksualne, niewierność, rozpustę czy zdradę, i jeśli przez wieki w tradycji żydowskiej małżeństwo było zawierane na mocy samego aktu współżycia, to być może warto przemyśleć następującą kwestię. Skoro uważamy, że do ważności małżeństwa potrzebne jest współżycie, to do jego unieważnienia wystarczająca jest zdrada. Zdradzony może wybaczyć, ale nie musi. Zdrajca zrobił to, co konstytuuje małżeństwo. Jestem zatem wolna od zobowiązania wierności, bo on nie był mi wierny.

3) popatrzeć na Kościół prawosławny i protestantów. Nie dlatego, żeby mieli rację, ale dlatego, że nie mają celibatu. Być może celibat jest stanem, który pozwala nam na wiele fantastycznych Bożych dzieł, ale jednocześnie nie pozwala prawdziwe popatrzeć na małżeństwo. Sami uczymy, że o Bogu prawdziwie mogą mówić tylko ci, co Bogiem żyją.

4) przemyśleć sprawę warunków rozgrzeszenia. Jezus mówi: "Jeśli przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień." (Mt 6,14-15). Jeśli ludzie się rozwiedli, po latach nie mają już do siebie pretensji, wybaczyli sobie, ale uważają, że lepiej jest, jak pozostaną w nowych związkach, to dlaczego Bóg nie mógłby im wybaczyć? Bo my, Kościół,  mamy do nich pretensje? A czy my mamy większe prawo do niewybaczenia im, niż oni mają do wybaczenia sobie? Dlaczego nie zrobić tak jak w przypadku księży: parę lat poczekać, zobaczyć, czy nowe związki mają szansę na utworzenie dobrej rodziny, a jeśli tak, i jeśli jest zgoda byłej/byłego, to dać ślub kościelny. Może być nawet bez fanfar, byleby z Komunią.

Największym zarzutem co do jakichkolwiek zmian jest lęk przed tym, że jeśli cokolwiek poluzujemy w tej sprawie, ludzie zaczną rozwodzić się na potęgę. W imię intelektualnej uczciwości trzeba powiedzieć, że w Izraelu religia pozwala na rozwody, a jest ich mniej niż we Włoszech. W imię tej samej uczciwości trzeba stwierdzić, że zgoda na rozwód nie poprawiła sytuacji Kościołów prawosławnych i protestanckich.  A już tak całkiem szczerze nie da się ukryć, że gdybym ja, ksiądz, dowiedział się dzisiaj o możliwości poluzowania czy nawet zwolnienia z celibatu i zaczął przez to układać sobie nowe życie, to tylko bym udowodnił, że Bóg już nie jest moją jedyną, wystarczająca, wierną i nierozerwalną miłością. Gdybyś ty, dowiedziawszy się o tym, że rozwodnicy mogą przystępować do Komunii, przestał walczyć o obecny związek, to tylko byś pokazał, że w głębi serca nie wierzysz Jezusowi, który mówi, że małżeństwo jedno, wierne i nierozerwalne jest najlepszą drogą. A jeśli nie wierzymy Jezusowi, to żaden Kościół nam nie pomoże.

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie wegrzyniak.com

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

W sprawie "kościelnych rozwodów"
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.