Co głosimy na ambonie?

Co głosimy na ambonie?
(fot. Julie Falk / flickr.com / CC BY-NC 2.0)

Wierni mają prawo być czasem zmęczeni kazaniami, bo jest w nich po prostu za dużo "kazania". Za mało jest w polskim (nie boję się użyć tego przymiotnika) głoszeniu Słowa objawiania biblijnego Boga, za dużo napominania, moralizowania i besztania.

Zadziwiła mnie emocjonalna reakcja ks. Wojciecha Węgrzyniaka ( Problem polskich kazań?) na teksty Małgorzaty Wałejko (Nie-Dobra Nowina) i Piotra Żyłki (Do seminarzystów i księży), jakby poczuł się wywołany do tablicy, bo wszyscy uwzięli się na biednych księży. Zwłaszcza publicystka "Więzi" nie tyle pisze o kaznodziejach, co o przesłaniu, które dociera przez nasze (księży) usta do wiernych. To jest sedno sprawy.

Wbrew pozorom problem polskich kazań istnieje, tak jak istnieje problem ze Służbą Zdrowia, ZUS-em czy alkoholizmem w społeczeństwie. W każdym przypadku można krytykę odeprzeć nazywając ją "narzekaniem". I bywa tak, że niektórzy narzekanie mają we krwi. I zawsze widzą tylko braki, a nie potrafią dostrzec tego, co jest. Ale jest też dobra krytyka. I tak właśnie odbieram tekst M. Wałejko.

Rozumiem argument ks. Wojciecha, że potrzebne byłyby badania, by uniknąć generalizacji. Racja. Tylko gdybyśmy we wszystkim opierali się wyłącznie na badaniach opinii publicznej, musielibyśmy z dyskusji wykluczyć całe mnóstwo tematów. Wiadomo, że im więcej danych, faktów i dowodów, tym lepiej. Oprócz badań są jeszcze obserwacje, bezpośrednie doświadczenie, które oczywiście nie musi być reprezentatywne, ale doszlibyśmy do absurdu, gdybyśmy polegali tylko na badaniach. W końca sama wiara nie opiera się na badaniach, lecz na zaufaniu i świadectwach apostołów. Niemniej, takie badania istnieją. Na przykład, CBOS w grudniu zeszłego roku zapytał grupę Polaków o kazania. I co się okazało?  23% Polaków twierdzi, że księża podczas kazań ujawniają swoje sympatie partyjne. A więc jakąś próbkę mamy.

DEON.PL POLECA

Ale do rzeczy. Mnie jako księdzu i słuchaczowi kazań, bo nigdy nim nie przestałem być, bliższa jest diagnoza Małgorzaty Wałejko aniżeli ks. Wojciecha Węgrzyniaka. I nawet jestem jej za to wdzięczny, za szczery głos z zewnątrz, bo dzięki niemu mam materiał do kaznodziejskiej pracy. Uważam, że problemu słabej jakości kazań nie należy wiązać głównie z tym, jak długo ten lub tamten ksiądz się do nich przygotowuje, czy ma dar przemawiania czy nie, czy pracuje dobrze w innych działkach duszpasterstwa. Choć niewątpliwie te czynniki mają pewien wpływ. Bardziej chodzi o mentalność, myślenie, założenia, które regulują kaznodziejstwo.

Myślę, że wierni mają prawo być czasem zmęczeni kazaniami, bo jest w nich po prostu za dużo "kazania". Za mało jest w polskim (nie boję się użyć tego przymiotnika) głoszeniu Słowa objawiania biblijnego Boga, za dużo napominania, moralizowania i besztania. Za mało mówi się o tym, kim jest Bóg i co dla nas czyni, a za dużo o tym, co my najpierw powinniśmy uczynić dla Boga. Poprzestawiana jest hierarchia prawd.

Wychodzi na to, że albo w seminariach uczy się zbyt uproszczonej teologii, nieco mechanicznego podejścia do Pisma świętego i wyolbrzymia się znaczenie wysiłków człowieka w osiąganiu zbawienia albo po seminarium wykształcony ksiądz wchodzi w jakieś dziwne koleiny. A może jedno i drugie. Dlaczego jest za dużo "kazania", a za mało "objawiania"?

Zastanówmy się najpierw, po co przychodzimy słuchać Słowa Bożego?  Powody mogą być różne. Część (duża czy mała?) wiernych przychodzi do kościoła, bo musi - spełnia niedzielny obowiązek - zgodnie zresztą z wdrukowanym w dzieciństwie przez nas księży nakazem. Jeśli tylko obowiązek motywuje, to wtedy wszystko będzie drażnić, bo trzeba odstać godzinę, a jeśli ksiądz jeszcze powie coś, co mi się nie podoba to….No ale mus to mus. Jakoś trzeba ścierpieć, czasem ponarzekać.

Wielu jednak (ilu?) z tych, którzy pojawiają się w kościołach, chyba pragnie czegoś innego niż spełnienie musu. Chcą lepiej zrozumieć, co się aktualnie dzieje na ich oczach; pragną poznać, jak Bóg działa w ich życiu; szukają najpierw umocnienia i pociechy, czasem chcą usłyszeć też mocne słowa, ale przede wszystkim wierni pragną doświadczyć tego, że Bóg jest im bliski. I wiele z tych osób chce stać się lepszymi ludźmi, starają się. Nie zawsze im wychodzi, ale próbują. Natomiast często im się obrywa za tych, których w kościele nie ma i  budzi się w nich poczucie winy wobec bezsilności samych duszpasterzy, którzy nie wiedzą, jak dotrzeć do nieobecnych.

Wydaje mi się, że jakość kazań  zależy także od tego, jak postrzegamy wiernych w Kościele. Czy w oczach duszpasterzy większość wiernych stanowią ci, którzy "muszą", czy ci, którzy "chcą"? Jeszcze są tacy, którym się chce lub się nie chce. Jeśli większość to ci, co "muszą", wtedy ciągle trzeba ich przymuszać, by im się w ogóle chciało chcieć, a więc napominać, straszyć, podkreślać, że nie ma zbawienia za darmo. Wtedy częstotliwość słów "trzeba" i "powinniśmy" w kazaniach wzrasta. W ten sposób inwestuje się ciągle w motywację zewnętrzną. To dość pracochłonne i mało-efektywne zajęcie. Ale cóż, jakoś trzeba sobie radzić.

Skutek jest jednak taki, że ci, którzy "muszą" przez całe życie tylko "muszą". I dlatego w kazaniach obiera się program minimum, czyli okraja Dobrą Nowinę, nawet się ją wypacza albo nagina, niektóre ważne sprawy przemilcza, byleby zachować człowieka w Kościele, nawet jeśli tylko ze strachu przed karą.

Zilustruję to przykładem.

Pewnego razu w jednej z parafii wygłosiłem homilię na temat świętości każdego chrześcijanina, czyli także każdego obecnego wówczas w kościele parafialnym. Rozróżniłem wyraźnie na świętość moralną ("wypracowaną" z Bożą pomocą i widoczną w czynach i słowach) i świętość podarowaną nam przez Chrystusa w chrzcie świętym  (podarowaną i niezasłużoną).

Po mszy świętej ksiądz proboszcz upomniał mnie na plebanii. - Nie powinno się ludziom tak mieszać w głowach, bo dojdą do wniosku, że nic nie muszą robić i będą zbawieni - powiedział. A ja po prostu skomentowałem fragmenty z listów św. Pawła i krótki tekst z Soboru Watykańskiego II, który nazywa wszystkich ochrzczonych "rzeczywiście świętymi" i myślałem, że głoszę wspaniałą Dobrą Nowinę…

Na drugi dzień podeszło do mnie kilka osób i powiedziało, że nigdy nie słyszało o czymś takim. Byli zdziwieni, że Pismo święte tak mówi o świętości. Zresztą, ja też byłem zdziwiony, że oni to usłyszeli pierwszy raz…

Jeśli jednak człowiekowi, który nie doświadczył "wewnętrznego" ognia i spotkania z Bogiem, lecz tylko "mus", powiemy, że już jest święty i zbawiony, to on rzeczywiście może zrozumieć, że skoro tak jest, to po co w ogóle chodzić do kościoła?... No to lepiej ten temat dyskretnie przemilczeć, bo będzie mniejsza szkoda. Czy to jednak właściwe rozwiązanie? Czy zafałszowanie tak istotnej ewangelicznej prawdy spowoduje, że będzie więcej ludzi w kościołach i czy tylko o to chodzi, by w nich byli?

Na ogół kazania w Polsce kręcą się wokół świętości moralnej - wokół naszych wysiłków, a to, że już jesteśmy zbawieni kompletnie się pomija albo używa jako teologiczny slogan bez głębszego wyjaśnienia. W myśl tej teologii wszystko dopiero przed nami. W sumie nic wielkiego się nie dokonało. Nadal żyjemy w grzechach, ale zawsze możemy się starać, czynić dobrze. Kto wie, może osiągniemy zbawienie. Jeden ze współbraci powiedział mi, że na Jasnej Górze w oktawie Zmartwychwstania czytano na apelu rozważanie, gdzie padło zdanie: "Chociaż Jezus zmartwychwstał, to jednak szatan ciągle zwodzi…". Najciekawsze tutaj jest słowo "chociaż".

Takie podejście to wykrzywianie Dobrej Nowiny, które bierze się z jednej strony z oporu ludzkiego serca: nie ma nic za darmo, więc i na miłość Bożą trzeba sobie zasłużyć. Z drugiej, wynika z nieumiejętności ukazania jak w życiu chrześcijańskim darmowość zbawienia ma przenikać się z ludzką wolnością i odpowiedzią w słowach i uczynkach, ale tak, by nie odwoływać się jedynie do logiki kary i nagrody. Wybiera  się więc drogę na skróty, wylewając przy tym dziecko z kąpielą.

Druga przyczyna słabej jakości kazań to zadziwiające podejście do samego Słowa Bożego, które, niestety, często bywa traktowane instrumentalnie.  Jest taka pokusa, by Słowo Boże nagiąć do swoich własnych poglądów i potrzeb. Oczywiście, nie wszystko, co ksiądz mówi, pochodzi tylko z natchnienia. Przecież jest żywym człowiekiem, a nie tubą. Niemniej ważne jest nastawienie.

Parę miesięcy temu prowadziłem inne rekolekcje w wiejskiej parafii. Zanim je zacząłem, ksiądz proboszcz poinstruował mnie, jakie tematy powinienem poruszyć, jakich problemów dotknąć, za co ludzi objechać (oczywiście anonimowo, żeby się nikt nie domyślił). No i w ogóle mam ich przywołać do porządku. Trochę się zdziwiłem i powiedziałem mu, że najważniejsze jest to, co mówi do nas Bóg w codziennych czytaniach. I na tym się zwykle skupiam. Przecież po to je czytamy, by je zrozumieć, a nie tylko przeczytać. Pan Bóg swoje, a ksiądz swoje. Jakoś nie zaiskrzyło między mną a proboszczem. Chciałbym wierzyć, że to odosobniony przypadek.

Myślę więc, że jest ciągle nad czym pracować w kwestii głoszenia kazań. Gdyby było tak dobrze z teologią i homiletyką w naszych seminariach, to czemu w praktyce głosimy często wręcz herezje? Bo przecież wzywanie do zapracowywania na zbawienie jest herezją, a przynajmniej półprawdą. Jeśli moralność wysuwa się na czoło i głównie ten apel dociera do ludzi, to czy nie sprzeciwiamy się podstawowej prawdzie objawionej przez Boga, że to On jest pierwszy w miłości, że On zawiera przymierze, daje się poznać, a my tylko odpowiadamy?

Pozostaje więc zrewidować, do kogo zwracamy się w naszych kazaniach i czy wierzymy, że nawet ci, którzy teraz "muszą" i ograniczają się do minimum, zmienią zdanie, jeśli w końcu usłyszą, że tak naprawdę nic nie "muszą" i mają przed sobą dostęp do ogromnego bogactwa za darmo?

To naprawdę zależy od tego, co głosimy na ambonie. Nie tylko jak.

Rekolekcjonista i duszpasterz. Autor książek z zakresu duchowości. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Co głosimy na ambonie?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.