Kościół, który czeka na cud

Kościół, który czeka na cud
Marcin Łukasz Makowski
Marcin Łukasz Makowski

Im dalej od średniowiecza, tym rzadziej słyszy się o krwawiących hostiach, odrastających kończynach, spektakularnych wskrzeszeniach. Tęcza stała się po prostu rozszczepieniem światła w kropli wody, a grom z jasnego nieba - wyładowaniem elektrostatycznym. Czy znaczy to, że Bóg interesuje się nami mniej niż jeszcze kilka wieków temu? Nie wiem. Jedno natomiast nie ulega wątpliwości; "głód na cuda" nie zmalał. Przykład? 50 tysięcy osób zgromadzi się na Stadionie Narodowym w oczekiwaniu na uzdrowiciela z Ugandy - ojca Johna Bashobora.

Gdyby głębiej się nad tym zastanowić, cuda to jeden z najbardziej kłopotliwych elementów chrześcijaństwa. Choć stanowią radykalną manifestację boskiej miłości, dzieją się przecież - jak mawiał św. Tomasz - "poza porządkiem wszelkiego stworzenia". Cuda wyrywają z duchowego letargu, niepokoją, budzą kontrowersje i równie często - słuszne wątpliwości. Nie przez przypadek, to właśnie Stolica Apostolska jest jednym z ich najbardziej krytycznych recenzentów.

DEON.PL POLECA




Nie da się jednak wyobrazić Kościoła bez cudów. Jezus wiedział, że człowiek to istota słabej wiary, która potrzebuje wyraźnych znaków. Nie czynił ich jednak ku uciesze tłumów bo nie był magiem, który jak Gandalf na urodzinach Bilba wyczarowuje na głowami iskrzące smoki. Cud to nie spektakl, choć może być spektakularny. Jego naturą jest miłosierdzie, które zawsze dotyczy najpierw konkretnej osoby, dopiero później może stać się świadectwem dla postronnych.

Jednak z biegiem stuleci coraz bardziej zawężała się przestrzeń dla cudów. Nauczyliśmy się rozumieć świat i wypierać z niego wszystkie elementy, które nie pasują do misternej układanki. Im dalej od średniowiecza, tym rzadziej słyszy się o krwawiących hostiach, odrastających kończynach, spektakularnych wskrzeszeniach. Tęcza stała się po prostu rozszczepieniem światła w kropli wody a grom z jasnego nieba - wyładowaniem elektrostatycznym. Czy znaczy to, że Bóg interesuje się nami mniej niż jeszcze kilka wieków temu? Nie wiem. Jedno natomiast nie ulega wątpliwości; "głód na cuda" nie zmalał. Przykład? 50 tysięcy osób zgromadzi się na Stadionie Narodowym w oczekiwaniu na uzdrowiciela z Ugandy - ojca Johna Bashobory. Ma być wielbienie, mistyczna ekstaza, rzucane kule i chorzy - wstający z wózków inwalidzkich. Rodzi się jednak pytanie: czy do tego typu wydarzeń powinniśmy podchodzić z rezerwą? A może wręcz przeciwnie, są one jak nowa ekscytująca perspektywa naszej wiary, którą sami zaczęliśmy podświadomie oswajać?

Nie ulega wątpliwości, że charyzmaty to sól chrześcijaństwa, a cuda nie boją się szerokiej publiczności. Jezus rozpoczął przecież swoją zbawczą misję na weselu, nie zawahał się przed efektownym gestem rozmnożenia chleba, uzdrawiał na oczach zszokowanych gapiów. Może w takim razie spotkanie z o. Bashoborą to naturalna kolej rzeczy. W końcu Duch Święty nie zstąpił na uczniów tylko po to, aby służyć jako podręczny tłumacz języków obcych. Oni mieli iść w świat, "kłaść ręce na ludzi" i dawać nadzieję w imię swojego Nauczyciela. Misją następców Apostołów - może najtrudniejszą i najmniej zrozumiałą dzisiaj - jest kontynuowanie tego dzieła. To zabawne, jak wielki opór w niektórych środowiskach budzi wspólnotowy wymiar chrześcijaństwa. W najnowszej "Polityce" o wizycie afrykańskiego duchownego pisze się w kategoriach "religijnego show", podobnego w swej istocie do seansów hipnotycznych Kaszpirowskiego.

Nie będę ukrywać - wielbienia tańcem, ekstaza, wielkie zgromadzenia oczekujące na cud to nie jest moja bajka. Rozumiem jednak, że jeśli kapłanowi przyświecają szczytne intencje i nie szuka taniego poklasku, ten rodzaj ewangelizacji może być niezwykle skuteczny. Czy właśnie tego obawia się Adam Szostkiewicz, który egzorcystę z Ugandy nazywa wprost - szamanem? Zaskakujące, jak mało wyrafinowana okazuje się argumentacja felietonisty "Polityki". Sfera dzikiego sacrum która tętni życiem w odróżnieniu od smętnej "tradycyjnej pobożności masowej", religijność polska podobna do afrykańskiej, sekciarstwo i Koń trojański wewnątrz katolicyzmu. Takimi "argumentami" uderza z artykułu, który zdobi okładkę tygodnika.

Jest lęk przed cudem, który przeraża transcendencją i tajemnicą. W rzeczywistości zakłada on jednak otwarcie się na możliwość cudu - przypomina grozę podobną do spoglądania w ciemne, nocne niebo. Jest też inny lęk, który burzy nam porządkujący rzeczywistość ciąg przyczynowo-skutkowy. Niektórzy chyba tak właśnie woleliby widzieć rolę Kościoła na Ziemi. Jako instytucji charytatywnej, nie mącącej świętego spokoju. Grzecznej, indywidualistycznej, intelektualnie wyrafinowanej. To wszystko Kościół już ma. Być może teraz potrzeba mu ognia.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Kościół, który czeka na cud
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.