Wielki Piątek i Kościół sukcesu

Wielki Piątek i Kościół sukcesu
(fot. shutterstock.com)

Jeśli w Kościele idziemy głównie w kierunku wzmacniania instytucji i zdobywania poparcia u władz, to trzeba się zapytać, czy nie tracimy z oczu duchowego celu Kościoła.

"Jeśli będziesz dobry, zginiesz jak Chrystus" (ks. Józef Tischner).

Na krzyżu Zbawiciel "spłacił za nas dług Adama" - śpiewamy w orędziu wielkanocnym. Jezus, jeśli tak można powiedzieć, za darmo wyzerował nam licznik, choć słono za to zapłacił. Możemy zaczynać od nowa. Nie dokonał tego w glorii, lecz w poniżeniu. Podczas męki Jezus został ogołocony z wszystkiego, nawet z ubrań. Odrzucony przez wszelkie władze: religijne i polityczne. Pozbawiony jakichkolwiek przywilejów i względów. Uznany za wyrzutka i wroga narodu.

U stóp krzyża ostała się garstka wytrwałych. Parę kobiet, umiłowany uczeń. Ówcześni hierarchowie Kościoła, przerażeni tym, co się działo, pouciekali. Św. Mateusz pisze, że rozpierzchli się we wszystkie strony jak kule bilardowe uderzone z impetem przez gracza. Zwiali już w Ogrójcu, gdy zorientowali się, co się święci. Odbili się od pojmanego Chrystusa jak od ściany.

DEON.PL POLECA

A jednak w tej klęsce Chrystus rodził Kościół - nową wspólnotę ludzi, którzy mieli zmienić świat od wewnątrz jak sól. Gdyby chcieć przełożyć tamten "sukces" na liczby, to nawet nie ma o czym gadać.

Co więcej, sam Jezus wielokrotnie mówił, że Jego uczniów czeka ten sam los. Ich misja spotka się raczej z porażką, a przynajmniej nie porwą za sobą tłumów, jeśli będą głosić pełną Ewangelię. Im bardziej Kościół jest prześladowany, tym bardziej staje się autentyczny. Nic dziwnego, że już św. Ambroży napisał w jednym z listów, że "lepiej jest dla biskupów znosić prześladowania cesarzy niż ich przyjaźń". Najwyraźniej już wtedy dostrzegał, że mariaże Kościoła z władzą tylko pozornie umożliwiają mu duchowy wzrost.

Pokusa światowości

Od śmierci i zmartwychwstania Chrystusa minęło przeszło dwa tysiące lat. W Europie doświadczamy jednak pewnego paradoksu. Pod względem liczb Kościół wcale małą trzódką nie jest. Stał się Kościołem tłumnym, także dzięki temu, że kiedyś, zapewne opatrznościowo, zyskał przychylność władz. Być może ta szansa nie została należycie wykorzystana. Bo jeśli uczciwie się podejdzie do sprawy, to trzeba powiedzieć, że "sukces" Kościoła w Europie, czyli także w Polsce, polega głównie na tym, że "mamy przed sobą masę ludzi ochrzczonych, noszących etykietkę chrześcijanina, u których "talent" chrztu się jeszcze nie rozwinął (…) W rezultacie człowiek został w głębi serca takim, jakim był dawniej - poganinem"(Alfred Cholewiński SJ). Dlaczego? Ponieważ sukces zaczął być mierzony liczbami. Bo przecież w liczbie siła.

Przekonanie, że w Kościele muszą się znaleźć wszyscy i za wszelką cenę, doprowadziło do tego, że w praktyce duszpasterskiej obniżono wymagania. Wdrożono program minimum. Zaczęto głosić Ewangelię "ociosaną", zwłaszcza z tego, co jest sercem Dobrej Nowiny, i zredukowano ją do pobożnego moralizmu. Oczywiście, nie z dnia na dzień. I nie wszędzie. Czy dziś powszechnie głosi się kazania i katechezy o podarowanej na chrzcie świętości, o wewnętrznym prawie Ducha, o darmowości zbawienia, o tym, że czyny wiary są owocem łaski, a nie osobistej pracy nad sobą, o tym, że rodzina, ojczyzna, własne poczucie sprawiedliwości i słusznych praw nie jest najważniejsze i że miłość według Kazania na Górze oznacza poświęcenie się zwłaszcza za tych, którzy nas nienawidzą? Mówienie o tym, jak na ironię, wzbudza podejrzenie o protestantyzm, defetyzm lub sianie zamętu wśród wiernych, którzy przecież nie są gotowi na takie prawdy. A kiedy byli lub będą?

Jeśli nie ma w chrześcijanach postaw, które przeczą zdroworozsądkowemu myśleniu, np. że kocha się tylko tych, którzy nas kochają, to czym się oni różnią od niechrześcijan? Chyba tylko tym, że niektórzy z nich jeszcze chodzą do kościoła. To może być jednak zbyt mało jak na oczekiwania Chrystusa. Wtedy chrześcijanie niczym nie wyróżniają się. Zlewają się ze społeczeństwem, które staje się katolickie, to znaczy, należy do Kościoła.

W Kościele masowym, gdzie najważniejsze są liczby, Ewangelia nie może być głoszona w pełni, bo w takiej wizji wspólnoty wierzących wszystko opiera się na zewnętrznej dyscyplinie, moralnym kiju i marchewce. "Dobra nowina" brzmi wtedy mniej więcej tak: Jest Bóg, który dał przykazania, trzeba się postarać i je zachowywać. Jeśli się to uda człowiekowi, to pójdzie do nieba - odniesie sukces. A jeśli nie, to przykro, ale porażka wisi nad nieszczęśnikiem jak topór kata. Oczywiście, nie chodzi też o wszystkie przykazania. Najbardziej rażące są te związane z seksem i małżeństwem. O zaniedbaniu dobra w ogóle nie wspominajmy.

To nie znaczy, że chrześcijaństwo powinno stać się czymś elitarnym. Zbawienie i tak jest darmowe. Nie można jednak zaniżać standardów i przemilczać istotne prawdy Ewangelii w nieskończoność, bo Kościół zamieni się lokalnie w wydmuszkę. Pogląd, że Ewangelię powinni przyjąć wszyscy jest błędem. Widać to zwłaszca pod krzyżem Chrystusa. Gdyby Ewangelia miała podobać się wszystkim i nie wywoływałaby żadnego sprzeciwu, przestałaby być Ewangelią.

Yves Congar OP pisał w "Prawdziwej i fałszywej reformie Kościoła", że "cel Kościoła jest duchowy, apostolski, nadprzyrodzony: zjednoczyć dusze przez wiarę i miłość z Chrystusem i promować w ten sposób królestwo Boże. Tego celu duchowego nie można mylić z sukcesem zewnętrznym czy też kwitnącym stanem kościelnego organizmu".

Podczas wykładu do katolików zaangażowanych w Kościele i społeczeństwie Benedykt XVI wysunął tezę, że Kościół co rusz ulega "pokusie światowości", a więc nie wytrzymuje tej próby, którą Chrystus przetrwał, kiedy był kuszony na pustyni przez szatana. Przecież diabeł chciał, aby Chrystus dla efektu okazał swoją moc. Zamiast schodzić po schodach z narożnika świątyni, miał się rzucić w dół.

W historii Kościoła widać, że czasem zamazuje nam się nieco cel. Za to przesadną nadzieję wiążemy ze środkami, które niewątpliwie są potrzebne, ale w odpowiedniej proporcji. Na przykład, celem głoszenia Słowa Bożego nie jest ściągnięcie do kościoła połowy miasta, lecz nawrócenie bądź umocnienie w wierze tych, którzy słuchają. Oczywiście, chwalebnie byłoby, żeby od razu wszyscy się nawrócili. Jednak realizm ludzkiej wolności, grzechu i powolnego dojrzewania taki "sukces" z góry przekreśla. Jeśli jednak liczby okażą się ważniejsze, to wówczas nie warto głosić rekolekcji małej grupce, zwłaszcza jeśli się ją porówna z czekającą w innym miejscu masą.

O wiele łatwiej też zorganizować akcję kościelną, dzięki której pozyska się fundusze na różne zbożne cele niż pójść do tych, którzy nic nie mają. Dlatego biedni i ubodzy tylko w oczach wielkich świętych są odpowiednim "targetem". W wizji Kościoła nastawionej na rozrost i utrzymanie instytucji, tacy ludzie stają się "nieopłacalni" i tworzą dodatkowy "koszt", który nigdy się nie zwróci. Bożek liczby pomniejsza wartość pojedynczego człowieka.

To jasne, że musimy wiele rzeczy obliczać. Ale czy wszystko należy mierzyć? Jezus wyraźnie mówi, że jesteśmy sługami nieużytecznymi. Mamy robić swoje, ale nie pytać zbyt namiętnie o efekt, choć rozeznawać trzeba. Poznanie tego, czy osiągnięty został duchowy cel nie powinno być naszym głównym zmartwieniem. Liczba osób na rekolekcjach jest myśleniem z poziomu środków i taktyki, a nie celu działania. Ale takie "przeliczanie" jest bardzo atrakcyjne i absorbujące.

Widoczne efekty łatwiej ocenić

Przed podobnymi pokusami ostrzega Kościół także Franciszek w adhortacji "Evangelii gaudium", zwłaszcza tych, którzy zaangażowani są w duszpasterstwo. Jego zdaniem, najbardziej zagraża nam "praktyczny relatywizm", czyli działanie w taki sposób, "jakby Bóg nie istniał". Bo nawet "jeśli ludzie się modlą" czy "dysponują solidnymi przekonaniami doktrynalnymi i duchowymi, często przyjmują styl życia prowadzący do zapewnienia sobie bezpieczeństwa materialnego, do zdobywania władzy i ludzkiej chwały osiąganych w jakikolwiek sposób, zamiast dać życie za innych w misji" (EG, 80).

Papież uważa, że tam, gdzie w rozeznaniu duszpasterskim Kościoła kryterium skuteczności leży niemal wyłącznie po stronie środków, mamy już do czynienia z ostrą fazą schorzenia, które zwie się "kryzysem tożsamości".

Przejawia się on w tym, że "sukces" w Kościele upatruje się w powiększaniu instytucji, w zarabianiu pieniędzy, by mieć zabezpieczenie na przyszłość, w ilości zbudowanych kościołów i budynków, stawianiu kolejnych pomników, w kurczowym trzymaniu się majątków i gruntów. Nieważne, po co. Ważne, żeby były. Bo jeśli się niewiele ma, to cóż się znaczy w oczach ludzi?

Liczba staje się też wiodącym kryterium skuteczności, jeśli udziela się sakramentów, a nawet do nich przymusza, nie zważając na to, czy ludzie w nie wierzą. Kluczową sprawą jest zapełnienie statystyk. Liczą się przyjmujący komunię świętą i chodzący do kościoła. Póki chodzą, wszystko jest w porządku. Ci, których nie ma, po prostu nie da się policzyć... Pewien proboszcz opowiadał mi kiedyś, że jeśli nie przedstawi odpowiedniej liczby bierzmowanych w swojej parafii, wzbudzi niezadowolenie swojego biskupa i podejrzenie co do "efektywności" swojej pracy. Lepiej więc robić wszystko, by kartoteki nie świeciły pustkami.

Pokusa sukcesu popycha często Kościół do szukania wsparcia u władzy. Czyż to nie wspaniale wywierać wpływ na społeczeństwo, posiłkując się ramieniem władzy, prawa i innych instytucji społecznych? Nie trzeba już wtedy za bardzo się męczyć pogłębianiem motywacji wewnętrznej wśród wiernych, przekonywać i zachęcać ich do osobistej duchowej decyzji. Wystarczy wówczas motywacja zewnętrzna albo siła zwyczaju narzucona przez władzę. I wszystko chodzi jak w zegarku, przynajmniej do pewnego czasu. Może to trwać nawet parę wieków. Gdy jednak Kościół klei się do władz i im się przymila, by zachować swoją pozycję albo za bardzo stara się wpływać na doczesne losy narodu, zaczyna rozmijać się ze swoją misją. Wszelkie sojusze ołtarza z tronem, gdzie nie zachowuje się wymaganej niezależności i autonomii, to odrzucanie logiki Wielkiego Piątku.

Często pogoń za sukcesem wśród ludzi Kościoła bierze się z niewiary w to, że ich wartość opiera się całkowicie na Bogu. Jeśli człowiek nie ma przekonania, że jest kimś cennym bez względu na to, co robi (chodzi o dobre działanie), będzie wzmacniał swoją wartość osiągnięciami. Wtedy wszystko zależy od widzialnych rezultatów. Jeśli ich nie będzie, do serca wkradnie się smutek i zniechęcenie. Brakuje wówczas wewnętrznej wolności. Dlaczego Jezus zniósł tak wielkie odrzucenie? Ponieważ wiedział, kim rzeczywiście jest i znał swoją wartość.

Od razu podniesie się larum, że przecież Kościół musi się utrzymać, nie jest tylko instytucją duchową. Nie mieszkamy w niebie. Czy to źle, że współpracuje się z władzą dla dobra obywateli, którzy również są wierzącymi? Czy zatem lepiej żyć z nią jak pies z kotem? Oczywiście, Kościół działa w konkretnej rzeczywistości i miejscu. Jednak patrząc na Jezusa, który kończy na krzyżu nie mając nic, zadziwia, jak to możliwe, aby w tym ubóstwie doszło do skutku najważniejsze wydarzenie w historii świata - zmartwychwstanie, które odnawia wszystko.

Masa czy mała trzódka?

W każdym razie, projekt Kościoła masowego, w którym dużą rolę odgrywają liczby, a o wierze świadczy tylko metryka chrztu i okazjonalne pojawianie się w kościele, chyli się ku upadkowi. Ale w tej "porażce" tkwi ogromna szansa: powrotu do korzeni.

Pisze o tym we wspomnianym wykładzie Benedykt XVI: "Okresy sekularyzacji - czy było to wywłaszczenie majątku Kościoła, zniesienie przywilejów lub coś w tym rodzaju, za każdym razem oznaczało głębokie wyzwolenie Kościoła z różnych cech światowych (…) Kiedy Kościół jest wolny od obciążeń oraz materialnych i politycznych przywilejów, może skuteczniej i prawdziwie po chrześcijańsku docierać do całego świata, może naprawdę otwierać się na świat".

Dzięki cierpieniu, ogołoceniu i liczebnym porażkom, Kościół będzie zmuszony, aby na nowo zapytać się o swoją misję. Gdy jest pozbawiany różnych dóbr, musi drążyć głębiej. Według Benedykta takie "tracenie" pozycji zwykle wychodzi Kościołowi na dobre, chociaż początkowo wydaje się, że mamy do czynienia z upadkiem. Trzeba będzie dbać o wykruszające się rzesze wiernych, ale równocześnie budować małe wspólnoty, gdzie wierni nie będą w nich z przymusu, nakazu proboszcza, tradycji, lecz na skutek wewnętrznego doświadczenia Zmartwychwstałego Pana. I to oni będą potem promieniować na świat, często wyśmiani, odrzuceni i pogardzani.

Jeśli w Kościele niebezpiecznie zmierzamy w kierunku powiększania naszych zasobów materialnych, wzmacniania instytucji i zdobywania poparcia u takich czy innych władz, to trzeba się zapytać, czy nie tracimy z oczu duchowego celu i duchowych środków, które choć po ludzku "słabe", są Bożą metodą na odnowę świata. Bóg zaczyna od ziarna gorczycy, od reszty, od zaczynu, który wzrasta pośrodku porażki.

Realizm ewangeliczny nakazuje zachowanie pewnego niewygodnego napięcia. Kościół to nie firma, której naczelnym miernikiem efektywności jest coroczny zysk. W innym tekście poświęconym nowej ewangelizacji kard. Ratzinger trafnie zauważa, że "my żyjemy albo w zbyt wielkiej pewności istniejącego już teraz wielkiego drzewa, albo w niecierpliwym oczekiwaniu większego, potężniejszego drzewa. Zamiast tego musimy przyjąć, że Kościół w tym samym czasie jest wielkim drzewem i drobnym ziarnem gorczycy. W historii zbawienia jest zawsze jednocześnie Wielki Piątek i Wielkanoc".

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wielki Piątek i Kościół sukcesu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.