Panowie! Trochę dystansu

Panowie! Trochę dystansu
(fot. shutterstock.com)
Andreas Malessa / slo

"Udaje nie wiadomo kogo!" - mawialiśmy w uczniowskich czasach o zarozumiałych kolegach, którzy zachwyceni sami sobą chodzili niczym koguty, przekonani o swoim nieodpartym uroku, lecz przez innych byli traktowani z lekką kpiną.

"On taki silny, że ledwo może iść" - żartowaliśmy jako studenci, kiedy kontuzjowany w wypadku Sylvester Stallone pojawiał się w uniwersyteckiej stołówce, demonstrując przy tym swoje muskuły.

Dzisiaj właściciele umięśnionych ciał mają zapewnione pełne zachwytu spojrzenia dam i zazdrosne zerkanie mężczyzn. Tyle czasu spędzonego na siłowni, tyle dyscypliny w jedzeniu! Co dopiero mówić o płaskim jak deska brzuchu!

Panuje dość powszechny przesąd, że mężczyźni mający figurę boksera, zapaśnika czy ciężarowca są z zasady głupi. To przeważnie nieprawda. Że jednak najchętniej mówią o sobie, o własnym ciele i metodach treningu, szybko się męcząc przy tematach abstrakcyjnych, to najczęściej prawda.

DEON.PL POLECA

"Spójrz na tego starego lubieżnika" - tak kpiliśmy sobie czasem jako młodzi żonkosie, będąc na urlopie w którejś z nadmorskich miejscowości, na widok mężczyzny w wieku emerytalnym sunącego promenadą, któremu spod barwnej przyciasnej hawajskiej koszuli wylewał się tłusty brzuch pokryty siwym zarostem, a obok niego kroczyła, dzielnie zaciskając pośladki, znacznie młodsza kobieta. Dzisiaj nasi zaawansowani wiekiem towarzysze gry w skata siedzą w bardzo skąpych spodenkach przy stolikach ulicznych kawiarni, demonstracyjnie udowadniając kolegom w tym samym wieku, ale mającym więcej skrupułów, że wciąż można publicznie odsłaniać swoje ciało i że również jesień życia ma swoje przyjemności.

Nie jestem przeciwnikiem erotycznej fotografii artystycznej, nie mam też nic przeciwko duchowi sportu, a już na pewno nie gorszę się, gdy starsi mężczyźni czują w sobie autentyczną radość życia! Czekam jedynie na to, że wreszcie ktoś oficjalnie się zaśmieje. Że nie tylko twórcy kabaretowi, ale również ważne osoby publiczne zaczną się śmiać i kpić z obłędnego przymusu bycia pięknym pod hasłem: "Teraz my też". Że ktoś ośmieszy kult ciała, kult zabiegów upiększających i biegów maratońskich jako symbolu statusu. Na to właśnie czekam. Jak dotąd - nadaremnie. Bo jeśli wśród aktualnych tematów pojawia się problem męskiego ciała, wszyscy od razu przybierają ton pełen powagi, koncentracji i rzeczowości pozbawionej poczucia humoru.

Przez setki lat obowiązywała zasada: "Mężczyźni nie wiedzą, że mają ciało". A jeśli nawet wiedzą, to nie poświęcają mu uwagi. Najlepsze ciało to ciało, którego się nie czuje. A jeśli coś się czuje, to tylko głód.

Wiele kobiet nie potrafi sobie wyobrazić, że dla mężczyzny ciało nie jest przejawem jego indywidualności ani integralną częścią osobowości, lecz po prostu narzędziem.

Moje ciało? Gdzie? Jak?

Mężczyzna swoje ciało traktuje jak urządzenie. Takie, przy pomocy którego można wiele rzeczy "załatwić". I jeśli ta maszyna w jednym czy drugim miejscu się zepsuje, nie ma jeszcze powodów do rozpaczy. Rozpacz może być wywołana tylko przez myśl, że teraz nie uda się "załatwić" albo "osiągnąć" tego, co przedtem.

Dawniej, jeśli mężczyzna nie poświęcił swego zdrowia w służbie królowi lub pod sztandarami na polach chwały, zwyczajne choroby starości nie przykuwały jego nadmiernej uwagi: większość mężczyzn, których życie upływało na ciężkiej pracy, umierała stosunkowo młodo.

"Również na moim ciele życie odcisnęło swoje ślady" - tak elegancko zastępowano w pierwszej połowie XX wieku konstatację typu: "Straciłem na wojnie nogę". W drugiej połowie stulecia zmieniło się to na stwierdzenie: "Straciłem w restauracji talię", co oczywiście jest znacznie przyjemniejsze. W okresie cudu gospodarczego mężczyźni w Europie Zachodniej zaczęli wprawdzie, oprócz zwykłego mydła, używać wody po goleniu, jednak o dobrowolnym pójściu do lekarza nie było jeszcze mowy.

To wszystko teraz radykalnie się zmieniło. Tak radykalnie, że mężczyźni popadają dziś w drugą skrajność, usiłując dotrzymać kroku dyktatowi mody i konieczności bycia pięknym, od czego kobiety właśnie nie bez trudu zaczęły się uwalniać.

Sport to zdrowie, zdrowie jest ważne, dbanie o wygląd to sprawa naturalna. Jeśli jednak te trzy sprawy stają się najważniejszym kryterium oceny osoby, jeśli wygląd zbliżony do wizerunku bohaterów oper mydlanych i reklam telewizyjnych ma decydować o sukcesie w pracy i prywatnym szczęściu, to fitness i szczupła sylwetka stają się dla mężczyzn tym, czym właśnie przestały być dla kobiet: rodzajem religii. Ideologią. Nakazem moralnym.

Wysoki, szczupły mężczyzna otrzymuje przy zawieraniu kontraktu wyższe wynagrodzenie niż mężczyzna mały i gruby. Tak twierdzą specjaliści od gospodarki i socjologowie. Kobieta z pełnym biustem łatwiej znajdzie posadę niż jej koleżanka z biustem skromnym. Tak mówią menedżerowie (również płci żeńskiej) od kadr.

Jeśli to prawda, sytuacja nie jest wesoła. Jedno i drugie to głupota wołająca o pomstę do nieba, a przy tym seksizm dyskryminujący także mężczyzn. Czy naprawdę musiało do tego dojść?

Mężczyźni lubią odkrywać wszystko sami. Również to, co kobiety wiedzą od dawna. Na przykład, że wyścigu zająca z jeżem nie można rozstrzygnąć. Pomimo to i z tym - większą zawziętością mężczyźni "świadomi ciała" zaprzeczają udowodnionym faktom. Że kuracje odchudzające wywołują efekt jo-jo, że budowa ciała od mężczyzn jest w 90 procentach dziedziczna i tylko w niewielkim stopniu poddaje się zmianom. Że ciężar radykalnej zmiany diety mężczyzny, który pracuje zawodowo, w pierwszym rzędzie spada na jego żonę. Że zmiana stylu życia dla osiągnięcia szczupłej sylwetki dokona się najprawdopodobniej kosztem czasu spędzonego z dziećmi i będzie wymagała jeszcze więcej czasu poświęconego samemu sobie. Że Joschka Fischer wygląda dokładnie tak samo, jak przed swoim "biegiem w głąb siebie"*. To wszystko przecież bardzo dobrze znamy! Ale ze wszystkich stron płyną uparte zaprzeczenia.

Demografowie przeprowadzający badania na zlecenie Instytutu Roberta Kocha mówią, że 67 procent wszystkich żonatych mężczyzn ma nadwagę. "Jedzą jak u mamy" również jako młodzi małżonkowie. Czy wina leży po stronie kobiet? Nie. Nie trzeba być prorokiem, by mieć pewność, obserwując sposób odżywiania się samotnych mężczyzn przed czterdziestką (pizza na telefon, hamburgery na stojąco, gotowe potrawy w pojemnikach ze sklepu i makarony, makarony, makarony), że oni też wkrótce będą mieć nadwagę.

Może więc przyczyna tego stanu rzeczy tkwi w pracy zawodowej? Tak. Od kiedy sukcesów nie odnosi się na wojnach, lecz w biurze, zwycięża nie ten, kto jest najszybszy czy najsilniejszy, lecz ten, który najwytrwalej potrafi siedzieć przy biurku. Istnieje przyzwolenie społeczne na słuszny brzuch kierowcy tira; konstruktor sprzętu komputerowego takiego brzucha mieć jednak nie powinien, chociaż praca w obydwu zawodach wymaga mniej więcej tyle samo siedzenia (zwłaszcza nocą). Współczesny rynek pracy nie zna samotnych myśliwych, traperów ani pojedynczych rolników orzących swoje pole - czasy wymagają pracy zespołowej, współdziałania, sieci wzajemnych kontaktów. Pięknie.

Gdzież dochodzi do połowy męskich kontaktów zawodowych i trzech czwartych kontaktów prywatnych? Przy jedzeniu! Modne jest umawianie się na lunch, zapraszanie partnera w interesach do restauracji na "małe co nieco". Jest to zresztą obyczaj sensowny, patrząc pod kątem budowania atmosfery, umożliwia on też lepsze poznanie się, co nie pozostaje bez wpływu na łagodniejszy przebieg negocjacji. Propozycje "małych przekąsek" nie są jednak w niemieckich restauracjach tak atrakcyjne, jak w Hiszpanii czy we Włoszech, ostatecznie więc wybór pada najczęściej na przysłowiowego schabowego z kapustą albo golonkę.

A propos wszelakich pieczeni. Mężczyźni jedzą dwa razy tyle mięsa, co kobiety. Kucharze w stołówkach zakładowych, znając proporcje płci wśród stołujących się pracowników, orientują się natychmiast, czy potrawy wegetariańskie będą miały powodzenie, czy też nie. Letni grill w ogrodzie obsługują prawie wyłącznie mężczyźni, nawet tacy, którzy poza tym umieją zagotować tylko wodę. "Mieć ochotę na mięso to rzecz typowo męska", mówi Til Schweiger, aktor hollywodzki, szczupły idol kobiet. Jednak 99 procent wszystkich normalnych mężczyzn nie wygląda jak Til Schweiger. Pozostaje im przynajmniej podobnie się ubierać, to znaczy - mówiąc językiem współczesnym - ubierać się sexy.

I tutaj tkwi jeden z problemów wiążący się z "nowym ciałem" mężczyzny, o którym tak wiele się mówi: niech mi będzie wolno zapytać, czy dwieście milionów zysków uzyskiwanych rocznie ze sprzedaży męskich kosmetyków i miliardowe inwestycje w ośrodki SPA i wellness rzeczywiście mogą zmniejszyć rozziew pomiędzy faktycznym wyglądem mężczyzny a jego pragnieniem, by być zauważonym? Oczekiwanie mężczyzn, by być podziwianym i szanowanym, istnieje - rzecz zadziwiająca - zawsze, niezależnie od tego, czy są zaniedbani, czy przeciwnie - są niewolnikami mody. Mężczyźnie wszystko może się zdarzyć, ale nie zniesie jednego: bycia ignorowanym.

Zdanie, które niegdyś brzmiało ironicznie - "Sukces jest sexy", obecnie, w ustach nieatrakcyjnych, zaniedbanych mężczyzn z nadwagą, zupełnie straciło taki swój wydźwięk. Są przecież kobiety, które kochają mężczyznę za to, że ma pieniądze, władzę i wysoki status społeczny. A może udają, że kochają...

Czy może więc być tak, że zarówno postawa zadowolonego z siebie, gruboskórnego lekceważenia własnego ciała, jak i nowa "świadomość ciała" to dwie strony jednego medalu? Mianowicie - wypierania? Niektórzy mężczyźni są mistrzami świata w wypieraniu! Sądzą nawet, że są akceptowani, kiedy zachowują się w sposób nieakceptowalny. Albo że stają się od razu bardziej atrakcyjni, jeśli udało im się zrzucić dwa kilogramy. Winę za to ich przecenianie się w sferze erotycznej ponoszą też częściowo kobiety. Te mianowicie, na pytanie - czy to w ankietach socjologicznych, czy w kobiecych czasopismach - "Co znaczy dla ciebie «piękny mężczyzna»?", odpowiadają wprawdzie absolutnie szczerze, ale w sposób na tyle dla mężczyzn niejasny i rozwlekły, że w pewnym sensie uspokajający: "Ach, to trudno ująć, on musi mieć w sobie to coś". Albo: "Twarz pełna wyrazu, kulturalny sposób bycia, wdzięk i humor są dla mnie ważniejsze niż bujna czupryna". "Świetnie!" - myśli męski czytelnik takiej ankiety i głaszcze się zadowolony po mocno łysiejącej głowie i brzuszku piwosza - "Mam jeszcze szanse".

Z popularnych dziś badań naukowych prowadzonych przez antropologów, socjologów i psychologów wyziera jednak inna prawda, która jest jak zimny prysznic: intuicyjno-archaiczne predylekcje seksualne kobiet, ich, by tak rzec, "praideały męskiej urody" funkcjonują ciągle jeszcze tak samo, jak przed wiekami w epoce kamiennej; o wyborze stanowi kryterium przeżycia i zdolność zapewnienia ciągłości populacji. Zatem rosły mężczyzna o szerokich ramionach, mocnej klatce piersiowej i imponującym umięśnieniu daje gwarancję większego bezpieczeństwa, większej siły i dłuższego życia niż mężczyzna o skromnej posturze. Wąskie biodra i zwarte pośladki tego pierwszego oraz solidna muskulatura pleców świadczą o potencjale rozrodczym, którzy zapewni wystarczający przychówek w jaskini. Oto cała tajemnica.

Również w wypadku mężczyzn niewiele zmieniły się najmocniej działające na nich kobiece bodźce erotyczne: szerokie biodra, okrągłe pośladki i duży biust to walory bardziej pociągające, zapowiadające też zdrowsze potomstwo niż to, które może wydać na świat kobieta o parametrach suchej tyczki. Brzmi to wszystko okropnie biologicznie i jest, niestety, w gruncie rzeczy dokładnie tak samo prymitywne, jak brzmi.

Naukowcy badający ludzkie zachowania mówią jednak, że nie wszyscy mężczyźni żyjący w jednej wielkiej populacji odpowiadają temu powyżej opisanemu, jednemu ideałowi męskiej płodności, choćby nawet wykorzystać do tego celu sport i osiągnięcia całego przemysłu służącego wspieraniu zdrowia. Oprócz natury istnieje bowiem jeszcze kultura. Kobiece ideały piękności nieustannie się zmieniały z punktu widzenia historii kultury i nigdy nie stanowiły w dłuższym czasie jednego obowiązującego kanonu. Gdy natomiast chodzi o mężczyzn, to w ciągu 2500 lat dziejów naszej kultury ustaliły się trzy stałe, powszechnie przyjęte warianty męskiego ideału piękności: efeb, mężczyzna w rodzaju Apolla oraz bohater w typie Herkulesa. Delikatność, piękno proporcji i siła. Niefrasobliwość, rozwaga, waleczność.

Podczas gdy damski ideał piękności wahał się na przestrzeni wieków pomiędzy bujnymi kształtami kobiet Rubensa a anorektycznymi kobietami współczesnego świata mody, idealne ciało męskie było zawsze albo młode, albo szlachetne, albo silne. Efebyjskie, apollińskie lub herkulejskie. I gdy budziło u kobiety uczucia macierzyńskie, dawało jej poczucie bezpieczeństwa albo przynajmniej miłe doznania estetyczne.

Profesor Gunther Heinz, historyk sztuki z Wiednia, poszedł krok dalej i stwierdził filozoficznie: "Kobiety mają formę. Mężczyźni strukturę". A jego kolega Otmar Rychlik skomentował to następująco: "Struktura nie jest nigdy indywidualna, forma natomiast zawsze. Ciało kobiece tylko w sobie może być zawsze idealne, harmonijne, kompletne, proporcjonalne. Właściwie zaprzecza to pojęciu ideału, ponieważ ciała jednaj kobiety nie można pomylić z innym, jest jedyne, nieporównywalne w najgłębszym sensie tego słowa. Męskie ciało natomiast albo odpowiada, albo nie odpowiada tej jednej, ogólnie panującej i obowiązującej strukturze, co odzwierciedla się w opisie ciała konkretnego mężczyzny, który jest «atrakcyjny» albo «pociągający», a nie «piękny» czy «brzydki», jak to jest określane w wypadku kobiet".

I wszystko to ma sprawić jedzenie z puszek? Czekam, aż ktoś zacznie się śmiać.

Trochę więcej skromności!

To prawie tak, jak w baśni Andersena Nowe szaty cesarza: władca paradował na golasa po ulicach, oczekując od wszystkich podziwu dla swoich wspaniałych szat. I tylko małe dziecko odważyło się powiedzieć głośno, co widzieli wszyscy: "Król jest nagi!".

Usta tego dziecka wypowiedziałyby słowa prawdy, gdyby powiedziały współczesnemu mężczyźnie, rozdartemu pomiędzy wymogami fittnessu a mniemaniem o swych wielkich możliwościach w dziedzinie erotyki: "trochę więcej skromności!". Zwłaszcza gdy chodzi o przekonanie mężczyzn, że potrafią robić wielkie wrażenie na kobietach. Z dala od inscenizowanych przez media obrazów pobudzających erotyczne pragnienia i iluzje, poza arsenałem środków podkreślającym seksowność ciała, którymi dysponuje współczesna "kultura ciała", przeciętny mężczyzna mógłby oto zdobyć się najpierw na refleksję, potem nabrać dystansu, a na końcu poczuć się nawet całkiem zadowolony. Z żoną u boku, nawet jeśli jej ciało nie ma parametrów modelek z reklam. Ciesząc się otrzymywaną miłością i wsparciem, choć sam nie zawsze przyciąga spojrzenia wszystkich kobiet wokoło. I smakując szczęście intymnej bliskości, którego doświadcza się wtedy, gdy porzuca się egoistyczne szukanie samego siebie, a oddaje się kochanej kobiecie, zapominając o sobie.

"Trzy razy w tygodniu włączam w domu automatyczną bieżnię, a potem idę do sauny. Na koniec biorę masaż. Kiedy jestem w podróży, korzystam z  hotelowego   basenu,   przepływając kilka okrążeń i relaksuję się w gorącej kąpieli" - opowiada Peter Schilling,  pięćdziesięcioletni muzyk z Monachium. "Po wyczerpującym koncercie  biorę pełny zestaw zabiegów w studiu kosmetycznym: maseczkę na twarz, manicure, pedicure. Rozluźniam się przy tym, medytując".

Wypada się tylko cieszyć, że ktoś dla siebie i swego ciała ma tyle czasu... Przykład ten pokazuje, że kult męskiego ciała trzeba traktować jako element historii idei XX i XXI wieku. A nawet jako jeden z wielu małych przejawów ponowoczesnej religijności: w wyniku sekularyzacji ludzie zapominają o Zbawcy człowieka, Jezusie Chrystusie. Również w ezoteryce nie liczy się Bóg-Stwórca żydów i chrześcijan. Teraz człowiek, radykalnie zredukowany, lecz w istocie przerażająco konsekwentny, jest ze sobą i swoim ciałem wreszcie sam. Ma jeszcze tylko fizycznie kwitnąć i być seksowny. Nic ponadto.

Jeśli sens życia i godność człowieka ma polegać na zachowaniu zdrowia i sprawności, to logiczną konsekwencją jest podniesienie zdrowia i zabiegów pielęgnacyjnych do rangi religii i nadanie im niemal statusu boskiego. Dlatego wizyta ordynatora kroczącego z asystą przez szpitalne korytarze wygląda jak uroczysta procesja kapłanów, a debaty firm rozpowszechniających idee zdrowego trybu życia oraz sprzedających żywność ekologiczną stają się kwestią wiary. O tym, kto należy do grona wybranych, a kto będzie ekskomunikowany, decyduje wskazanie wagi w łazience. Albo szef od kadr, o czym było wyżej. Mężczyźni nie zdają sobie jeszcze sprawy, ponieważ od niedawna dopiero są wyznawcami w tej świątyni kultu ciała, że jest to w gruncie rzeczy rodzaj ukrytej, fanatycznej religii, obwarowanej ściśle przepisami. Nikt nie zauważa, a zwłaszcza kobiety, że w tym cyrku zdrowia, podszytego zmysłowym dogadzaniem sobie i swobodną erotyką, rządzi rygoryzm, który po cichu gardzi niezdrowymi, grubymi i brzydkimi jako "niewtajemniczonymi".

* Aluzja do książki popularnego niemieckiego polityka (Mein langer Lauf zu mir selbst), który w rok po objęciu stanowiska wicekanclerza i ministra spraw zagranicznych (1998) miał rozpocząć zdrowy tryb życia i dzięki temu schudnąć około 40 kilogramów w stosunkowo krótkim czasie [przyp. red.].

Więcej w książce: Andreas Malessa, Ulrich Giesekus: MĘŻCZYŹNI NIE SĄ SKOMPLIKOWANI

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Panowie! Trochę dystansu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.